Niedziela, 12 czerwca 2016
Kategoria Poza granicami..., Albania
Albania 2, Qafe Thane-Pogradec
Dzień drugi
I dzień drugi się zaczął. Pierwszy dzień spędziłam w stolicy Albanii, w Tiranie, ale skoro nie był rowerowy, to oszczędzę opisów, przynajmniej na razie.
Z Tirany, stolicy Albanii, wyruszyliśmy ok. 8.00 rano, by podjechalić w kierunku granicy z Macedonią w górach, nad jezioro Ochridzkie, a stamtąd ruszyć na południe w kierunku Pogradec. W busie poznaliśmy angielską parę, Colina i Elizabeth z North Hampton, którzy jak się później okazało zjeździli, między innymi na rowerach, prawie połowę krajów świata.
Po drodze, zza okna "podziwialiśmy" albańską architekturę, czyli w połowie ukończone domy. Budowane bez architektonicznego pomyślunku, niedokończone, jakby wzięte z Grecji, gdzie za nieukończone budowle nie płaci się podatku. Przewodnik, Juli, potwierdził to. Poza tym ciekawość budziły inne środki transportu, dwukółki zaprzężone w konie i osły. Zaś po naszej lewej stronie wlokła się zniszczona, zapuszczona i nieczynna już droga kolejowa z jednym torem. Okazało się, że już przed kilkudziesięcioma laty kolej, która nigdy nie zaznała elktryfikacji, jest już zlikwidowana w całej Albanii. Pozostały jedynie zardzewiałe tory i tunele przez góry.
W końcu, na wysokości 1000 m n.p.n, pod pomnikiem Matki Teresy w Qafe Thane zmontowaliśmy rowery i czekała nas dalsza przeprawa. Okazało się, że mój rower ma jakieś "nieco" słabe hamulce, jednak Przewodnik cały czas powtarzał, że są O.K. Trochę zła, bo jak tu przeżyć przyjemność jazdy w dół z na wpół zepsutymi hamulcami... No cóż, pomyślałam, jakoś to będzie. Wszak połowa wycieczki to też jazda pod górę. Mimo to nie nastrajało mnie to pozytywnie do przewodnika w klapkach.
Jazda zaczęła się rozrywkowo, oczywiście w dół. Do rozrywek nie należało jednak pedałowanie po dosyć ruchliwej trasie, obok samochodów. Akurat to jest moją najgorszą zmorą i wtedy jadę z duszą na ramieniu. A zwłaszcza w mniej "cywilizowanych" krajach do jakich zaliczałam Albanię. Raz, że denerwowały mnie hamulce, ale co gorsze kierowcy coraz częściej po prostu na nas trąbili. Kilka pierwszych klaksonów przeżyłam jak zawał serca. Po prostu muszę powiedzieć, że jak słyszę klakson za sobą to prawie, że wylatuję z siodełka. Potem reagowałam już trochę spokojniej, ale maniera mnie tak wkurzała, że nie wyobrażałam sobie, iż wytrzymam tak całą wyprawę.
Na całe nieszczęście trasa wiodła wzdłuż niezwykle malowniczego jeziora Ochridzkiego. Piszę na nieszczęście, bo przy taki ruchu samochodowym zagapienie się na sekundę na jezioro jest raczej niebezpieczne.
I dzień drugi się zaczął. Pierwszy dzień spędziłam w stolicy Albanii, w Tiranie, ale skoro nie był rowerowy, to oszczędzę opisów, przynajmniej na razie.
Z Tirany, stolicy Albanii, wyruszyliśmy ok. 8.00 rano, by podjechalić w kierunku granicy z Macedonią w górach, nad jezioro Ochridzkie, a stamtąd ruszyć na południe w kierunku Pogradec. W busie poznaliśmy angielską parę, Colina i Elizabeth z North Hampton, którzy jak się później okazało zjeździli, między innymi na rowerach, prawie połowę krajów świata.
Po drodze, zza okna "podziwialiśmy" albańską architekturę, czyli w połowie ukończone domy. Budowane bez architektonicznego pomyślunku, niedokończone, jakby wzięte z Grecji, gdzie za nieukończone budowle nie płaci się podatku. Przewodnik, Juli, potwierdził to. Poza tym ciekawość budziły inne środki transportu, dwukółki zaprzężone w konie i osły. Zaś po naszej lewej stronie wlokła się zniszczona, zapuszczona i nieczynna już droga kolejowa z jednym torem. Okazało się, że już przed kilkudziesięcioma laty kolej, która nigdy nie zaznała elktryfikacji, jest już zlikwidowana w całej Albanii. Pozostały jedynie zardzewiałe tory i tunele przez góry.
W końcu, na wysokości 1000 m n.p.n, pod pomnikiem Matki Teresy w Qafe Thane zmontowaliśmy rowery i czekała nas dalsza przeprawa. Okazało się, że mój rower ma jakieś "nieco" słabe hamulce, jednak Przewodnik cały czas powtarzał, że są O.K. Trochę zła, bo jak tu przeżyć przyjemność jazdy w dół z na wpół zepsutymi hamulcami... No cóż, pomyślałam, jakoś to będzie. Wszak połowa wycieczki to też jazda pod górę. Mimo to nie nastrajało mnie to pozytywnie do przewodnika w klapkach.
Jazda zaczęła się rozrywkowo, oczywiście w dół. Do rozrywek nie należało jednak pedałowanie po dosyć ruchliwej trasie, obok samochodów. Akurat to jest moją najgorszą zmorą i wtedy jadę z duszą na ramieniu. A zwłaszcza w mniej "cywilizowanych" krajach do jakich zaliczałam Albanię. Raz, że denerwowały mnie hamulce, ale co gorsze kierowcy coraz częściej po prostu na nas trąbili. Kilka pierwszych klaksonów przeżyłam jak zawał serca. Po prostu muszę powiedzieć, że jak słyszę klakson za sobą to prawie, że wylatuję z siodełka. Potem reagowałam już trochę spokojniej, ale maniera mnie tak wkurzała, że nie wyobrażałam sobie, iż wytrzymam tak całą wyprawę.
Na całe nieszczęście trasa wiodła wzdłuż niezwykle malowniczego jeziora Ochridzkiego. Piszę na nieszczęście, bo przy taki ruchu samochodowym zagapienie się na sekundę na jezioro jest raczej niebezpieczne.
- DST 42.05km
- Teren 2.00km
- Czas 03:45
- VAVG 11.21km/h
- VMAX 41.30km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 1285kcal
- Podjazdy 314m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Komentuj