Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Piątek, 15 maja 2009 Kategoria NORWAY

Cała naprzód!!

Wczorajszego dnia obiecałam sobie, że zafunduję sobie porządną wycieczkę. Po miesiącu pobytu na obczyźnie, należy mi się!!
Ponieważ prowadziłam "dziennik podróży" dalej będę go cytować, więc nie należy się dziwić, że jest pisany w czasie teraźniejszym:)

"Siedzę sobie na ławeczce przy Indre Kai, czekając na båt czyli statek. Statki kursujące z centrum Haugesund obsługuje firma "Tide", a linia to tzw. Flaggruten, z trasą z Beregen do Stavanger, nazwijmy to, statkami "pospiesznymi".
Statek ma być o 15.00, ale o 14.30 cumuje do nadbrzeża statek kursujący z wyspy Røvær. Z łodzi wydobywają się zwykli ludzie, jeden rowerzysta i nawet jeden "skuterzysta". A ja dalej przebieram nogami, bo czekam na swoją. W głowie kłębią mi się myśli: czy pogoda mi dopisze, czy statek nie zatonie, czy nie będzie kłopotów z noclegiem na kampingu??
Ale czym ja się martwię? Pogoda wyjątkowo piękna, na niebie ani jednej chmurki. Wystawiłam więc grzbiecik w czarnej bluzie i wsysam ciepełko.
A łódź się zbliża z północnej części portu, z Bergen..."

Rower wtaszczyłam z pomocą jakiegoś uprzejmego, również "zrowerowanego" Norwega na otwarty pokład na górze statku. Upięłam by przypadkiem nie zsnunął się w otchłań morza i... tam pozostałam. Zeszłam tylko na chwilę zakupić bilet na zamówioną wcześniej internetową rezerwację i udało się dostać także bilet powrotny. Całość to "przyjemność" 400 NOKów (ok. 200 zł).
Rowerek na statku © Sinead

"Siedzę sobie, rzecz jasna, na górze, na pokładzie by podziwiać widoki między Karmøyem po lewej a wyspami o nieznanej mi nazwie po prawej. Tyle, że ja siedzę tyłem do dzioba i to prawie na rufie. Znalazłam sobie ustronne miejsce, chroniące przed wiatrem, za jakąś białą, przytwierdzoną na stałe, blaszaną skrzynię i opierając się o nią plecami, usadowiłam cztery litery wprost na pokładzie.

Haugesund w tyle... © Sinead

W oddali, w głębi lądu, widać na horyzoncie ośnieżone wierzchołki gór, a najbliższy nam brzeg to kąpiące się w morzu skały. Tak naprawdę to chyba ląd, ale jego wierzchołki wystają tylko z wody...Hmm, nie rozwikłam tego. Tak czy siak piękne:). Biel poręczy, trochę oskrobana, kontrastuje z głębikim błękitem wody dookoła. I czerwona łódź ratunkowa na rufie. Przedni widok!! Oby tylko z niej nie korzystać;). A we włosach (co prawda krótkich) wiatr robi dalej niezłą zawieruchę. No i trochę "zatyka" jak się stanie twarzą w kierunku rejsu...

W końcu, po godzinie z dwudziestoma minutami zbliżamy się do portu w Stavanger. Przy porcie super wielgachne statki, łodzie i inne jednostki pływające, których wymienić nie jestem w stanie. Daleko, ale coraz bliżej widać centrum miasta.

Stavanger z morza © Sinead

Z drugiej strony górują nad wszystkim jakieś konstrukcje przypominające platformy wiertnicze. Piszę przypominające, bo w pobliżu samego Stavanger i to w dodatku w środku portu nikt by nie wydobywał ropy przecież.

Platforma??? © Sinead

"STAVANGER - czwarte co do wielkości miasto w Norwegii ze 120.000 "człowieczków" nordmennów. W Polsce to prawie pipidówa, nie? ;). Ale trzeba zauważyć, że Norwegia to najmniej zagęszczone (po Islandii) państwo w Europie. Takie mniej więcej jak Polska tyle, że mieszkańców 10 razy mniej.
Swoje "złote czasy" Stavanger przeżywało na początku XX w. kiedy to jeszcze morze tutaj było bogate w ryby, szczególnie sardynki. Ponoć mieściło się tutaj prawie 70 fabryk przetwórstwa sardynek i ich pakowania do puszek a połowa ludzi w mieście była w nich zatrudniona!!!
No, ale skończyło się - ryby przeniosły się dalej w morze...
Na szczęście odkryto tutaj złoża ropy naftowej (w latach 60-tych XX w.) i tak miasto na nowo odżyło. Chyba nawet bardziej niż za czasów sardynek ;).

No więc postawiłam stopę na suchy ląd na terminalu "Fiskepiren". Krótki rzut okiem i jazda dalej. Muszę dojechać na kemping w Sandnes, a to gdzieś na południe. Znowu niestety muszę się posługiwać mapką tzw. poglądówką, gdzie tylko główne drogi widnieją...
No i jak zwykle pogubiłam się. Albo ja jestem głupia albo oznaczenia jakieś trefne. Ale chyba to drugie;). Zajechałam na jakieś tereny rekreacyjne na Storhaug. Widoki przepiękne, ale co z tego, jak nie wiem gdzie jechać dalej. I na dodatek nie mam czasu pstrykać zdjęć :(. W sumie chyba wróciłam do punktu wyjścia - tracąc 10 km (ale przynajmniej to 10 więcej na liczniku), niezłe kółko...
Jestem coraz bardziej wkurzona. W końcu złapałam jakiegoś Norwego-robotnika, dłubiącego jakimś długim metalowym prętem w ziemi. Oni tu za Chiny nie są zorientowani w mapie. Myśli i myśli, by po długim czasie pokazać niepewnie, gdzie jest południe. "To ja też wiem" - pomyślałam, ale jakby ktoś chciał mi dorysować komiksową chmurkę nad głową to musiałby ją wypełnić głąbami kapusty, czaszkami i polskim "ku...". No więc też wiedziałam, gdzie jest południe, ale mi chodziło o wjazd na szlak rowerowy. No nic, nie pomógł mi, ale z błogim uśmiechem zaczął pogawędkę o tym, że jego córka bierze ślub za tydzień, w kościele którego wieża wystawała właśnie zza drzew i że czuje się z tym staro. "Dobra, dobra" - pomyślałam, nie staro tylko, że musisz dziewczynę oddać innemu chłopu - "to cię boli", kontemplowałam w myślach po polsku.
Jednocześnie musiałam tłumaczyć sobie co on dalej "nawijał". A nawijał, że ma koleżankę z Polski, że Polacy są tacy mili, że uwielbia Polaków i takie tam dyrdymały. Ja mu powiedziałam w ramach wyrównania rachunków, że lubię Norwegów:).

Po pogawędce pojechałam dalej, łapiąc mniej więcej kurs. I chyba okazuje się, że tym razem dobry. Uff, teraz aby szybko na miejsce. Co prawda nie z powodu ciemności, ale raczej z głodu. Ssie mnie cholernie w żołądku!! Moje małe zapasy już wyżarłam:(. Ale, ale... Chyba widzę McDonalda!!! Wizja szybkiej cieplejszej kanapki zaczyna się przybliżać, koła kręcą się szybciej a wraz z nimi moje soki żołądkowe.

Niestety na kanapkę czekałam cholernie długo, ale w końcu ją dostałam. Posilona ruszam dalej. Trochę ta traska nudna i przy drodze, ale przynajmniej z osobnym pasem dla rowerzystów. Coś mi się nie chce wierzyć, że ta trasa to kawałek rowerowego szlaku M. Północnego. Musiałam gdzieś właściwy zgubić, ale chyba nie mam teraz wyboru. Kolejne tabliczki pokazują, że mam jeszcze 10 km do celu. Niby niedaleko, ale mały chłodek daje się we znaki. A ja jestem stanowczo ciepłolubna:).
Niedaleko widzę jednak jakiś zjazd w kierunku wrzynającego się od wschodu pobliskiego fiordu - Gandsfjorden. Chociaż trochę nacieszę oczy małym upojnym widokiem.

Chatka nad fiordem © Sinead

I przy małej marinie jeszcze jednym.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej © Sinead

Na miejsce, do kempingu Vøldstadskogen w Sandnes, docieram w końcu ok. 20.00. Słonko jeszcze świeci:). Witam się w recepcjo z panem z białą brodą, wyglądającym jak jakiś wilk morski, płacę, dostaję kluczyki do mojej tymczasowej chatki (hytty) i po żwirowej drodze na samym zacisznym skraju kempingu znajduję domki z trawą na dachu!! Zawsze chciałam przenocować pod takim dachem!!!

Hytta z trawką na dachu:) © Sinead

W środku wszystko drewniane, ściany wyłożone boazerią, krzesełka i stolik wiklinowe, szafki na sprzęt kuchenny, ekspres do kawy i mała elektryczna kuchenka. No i dwa łóżka z kołdrami i poduszkami. Ale ja i tak będę spać pod swoim śpiworkiem...chrrrr. Jutro przede mną cały dzień!
  • DST 32.37km
  • Teren 14.00km
  • Czas 02:10
  • VAVG 14.94km/h
  • VMAX 35.50km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 259m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
To wspaniałe, że poświęcasz czas na tak szczegółowe opisy, czytam je naprawdę z wielką przyjemnością :)
O domach z trawą na dachu jak dotąd tylko czytałam, podobno trawniczek daje świetną izolację termiczną.
Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg relacji :)
niradhara
- 15:31 wtorek, 19 maja 2009 | linkuj
Domy z trawą na dachu zawsze mnie fascynowały, ale podróż statkiem po fiordach to jest to:)
Pozdrawiam
Kajman
- 23:12 niedziela, 17 maja 2009 | linkuj
Ha, ha, ha!!
To opis geocachingowy. Jak "przerentgenisz" od gruntu, to okaże się co to takiego. Ale w skrócie: geocaching to zabawa w chowanie i znajdowanie skrzyneczek (keszy) z mniej lub bardziej fajnymi drobiazgami i logbookiem do wpisów, za pomocą współrzędnych GPS. Znajdujesz, wpisujesz się, dodajesz coś lub/i zabierasz, a potem chowasz z powrotem i wpisujesz w necie swoje odwiedziny.
"Wylęgarnia" to nazwa skrzynki w Warszawce, pod mostkiem - tam było mnóstwo mniejszych pojemniczków na mikrokesze do wzięcia.
Fajna zabawa, polecam. Szczególnie dla rowerowców!!! Jak się nudzą jakieś okolice i nie chce się jechać, to po skrzynkę skoczy się na pewno, mimo że teren objeżdżony na maksa!!!
Vampire
- 19:59 niedziela, 17 maja 2009 | linkuj
Widzę, że opis się "rodzi", bo co odświeżę to coś się zmienia.Poczekam więc jeszcze troszkę :)
Mam pytanie (bo rentgenię Twoje wcześniejsze wpisy) Za Chiny nie mogę dojść do tego, co to znaczy:
""Wylęgarnia" to miejsce pod mostkiem, w którym "śpi" mnóstwo małych pojemniczków do pobrania. Pojemniczki ocywiści do keszy, ma się rozumieć. Niestety tuż po mnie znaleźli się kolejni poszukiwacze, a że nie mogłam przy nich chować kesza to musiałam odjechać kawałek z keszem w plecaku. Gdy objechałam okolicę, iście wiejską, chłopaków już nie było więc mogłam już spokojnie skrzyneczkę ukryć gdzie spoczywała."

Pozdrawiam :)
kosma100
- 19:48 niedziela, 17 maja 2009 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa yciep
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl