Czwartek, 13 maja 2010
Kategoria NORWAY
Wokół Bergen
Dzień wcześniej zapakowałyśmy do samochodu rowery i pojechałyśmy z Monicą do Bergen do fińskiej kumpeli, która tam mieszka. Tak więc była to międzynarodowa wyprawa.
Po drodze wypatrzyłam całkiem przypadkowo, niecodzienną konstrukcję rowerową, będąca połączeniem tandemu i łodzi. Całkiem interesujący rower wodny chałupniczej roboty :).
Obowiązkowo trzeba było “luknąć” na to cudo i rozpracować co do czego służyło i trzeba było przyznać, że rozwiązanie racjonalizatorskie było genialne!!
Po dotarciu na miejsce, trzeba było jakoś uczcić przyjazd i wyprawę dnia następnego. Za stół posłużyły nam schody do domu, wychodzące wprost na oświetlony zachodem słońca mały ogródek. Wśród toastów dominował jednomyślnie toast za rowery!! Po norwesku brzmiało to mniej więcej tak: „skål for sykkeltur” [czyt. skol for sykkeltur].
Jednak wszystko co przyjemne szybko się kończy i rozeszłyśmy się do pokojów, by nareperować siły witalne przed wycieczką.
Następnego dnia, ku naszej uciesze znowu ujrzałyśmy słońce. Zaznaczę, że jest to wyjątkowe szczęście, bo w Bergen prawie cały czas pada. Oczywiście słońce rankiem nie gwarantowało bezdeszczowej pogody w ciągu dnia, ale prognozy nam jednak sprzyjały.
Pierwszy mały przystanek na zakup czegoś więcej do picia był na stacji benzynowej.
Następny punkt dnia to odwiedziny Gamlehaugen, rezydencji królewskiej, w której mieszka królewska rodzina, gdy są w Bergen. Jak na „królewskość” to trochę skromna, ale może oszczędzają. Zresztą doszłyśmy do wniosku, że i tak pewno mieszkają w najbardziej wypasionym hotelu w Bergen ;).
Pierwsze wzmianki o Gamlehaugen sięgają średniowiecza, a wykaz poprzednich właścicieli zawiera wiele z najbogatszych ludzi w Bergen. Dzisiaj jest on własnością państwa norweskiego, a ostatnim jego prywatnym właścicielem był Christian Michelsen, polityk i magnat transportu morskiego, który później stał się pierwszym premierem Norwegii, po rozwiązaniu unii między Szwecją i Norwegią. Michelsen zlecił budowę obecnego budynku Gamlehaugen, gdzie mieszkał przez większość resztę życia.
Kiedy zmarł w 1925 roku Michelsen, jego najbliżsi przyjaciele i współpracownicy rozpoczęli pozyskiwania funduszy krajowych w kampanii, która zebrała dość pieniędzy, aby państwo norweskie zakupiło tę nieruchomość. Duży, angielski park został otwarty dla publiczności w tym samym roku, a na pierwszym piętrze otwarto muzeum dwa lata później.
Jako miejsce zamieszkania norweskiej rodziny królewskiej istnieje od 1927 roku.
No i trzeba było obowiązkowo cyknąć sobie zdjęcie na tle :). Przed bramą wjazdową zostawiłyśmy rowery, by pnącą się pod górę, żwirową ścieżką dojść do drzwi królewskiej winnej piwnicy. Niestety były zamknięte ;).
Pałac został okrążony bardzo dokładnie, gdyż po drugiej stronie, na jego tyłach rozpościerał się ładny widok. Niestety rezydencja była zamknięta dla zwiedzających z powodu remontu, ale i tak udało nam się zajrzeć nieco przez okiennice. Mała oranżeria, biblioteka i sala główna zostały „obglądnięte”.
Dalej popedałowałyśmy na południe, drogą Straumevegen, mijając po lewej jezioro Nårdosvatnet. Robiło się coraz cieplej, więc bluzy pod kurtkami powędrowały do plecaków. Przy okazji zjedzenie czekolady dodało energii!!
Dalej jechałyśmy wzdłuż brzegu jeziora, i wciąż na południowy zachód, by za niedługo przejechać most, pod którym wody Grimstadfjorden wlewały się szybkim nurtem do jeziora.
Wkrótce zboczyłyśmy z drogi głównej, by wjechać na spokojniejsze tereny, między przytulne uliczki z domkami.
Droga prowadziła wokół kolejnego jeziora, Skranevatnet, i tam też rozłożyłyśmy się na drewnianym mostku nad wodą. Słońce grzało, więc wystawiłyśmy się do słońca jak jaszczurki, popijając nasze Isostary i pałaszując kanapki. Do towarzystwa miałyśmy mewy, siedzące na poręczy mostu, którą wcześniej zbrukały swoimi kupami ;). Sielanka…
Po półgodzinnej przerwie czas było poderwać „cztery litery”, bo przed nami było jeszcze sporo do zobaczenia. Niestety za niedługo wymyśliłyśmy sobie następny postój, ale wszak rowerowanie nierozerwalnie wiąże się tylko z przyjemnościami, to dlaczego nie ?
Nawet jakby się ktoś chciał wykąpać, to nie można powiedzieć, że okazji nie było, wręcz przeciwnie!!
Następnym punktem wycieczki były okolice czegoś w rodzaju ogrodu botanicznego. Ale zanim do niego dotarłyśmy czekała nas mała przeprawa przez ok. półkilometrowy odcinek przez który rowery trzeba było prowadzić. Śmieszny skrót, w ogóle nieprzejezdny, ale do przejścia. Po wydostaniu się z lasu z podmokłymi terenami wyjechałyśmy do Milde. Tam mała niespodzianka – otwarty sklep!!! . Dzisiaj bowiem świętują Dzień Wniebowstąpienia [po norwesku Himmelsfartsdag]. Wszystko jest w Norwegii, podobnie jak w niedzielę, pozamykane. Więc tym bardziej ucieszyłyśmy się, że mogłyśmy się zaopatrzyć w coś do picia. A nawet więcej – kupiłyśmy jednorazowego grilla i coś do niego: łososia i kiełbaski!!! Piknik obiecałyśmy sobie zrobić przy Arboretum.
Po kilku kilometrach ujrzałyśmy tablicę informacyjną, że gdzieś blisko znajduje się ogród japoński. Skuszone nazwą wzięłyśmy azymut na południe i żwirowaną ścieżką trafiłyśmy do ogrodu. Nie ma się co oszukiwać – w porównaniu do tego we Wrocławiu ten się nawet nie umywał, ale ale ogród japoński w Norwegii wygląda jeszcze bardziej egzotycznie.
Dalej po drodze wjechałyśmy do Aboretet, które otwarto w 1971 r. Służy on między innymi badaniom nad roślinami z różnych zakątków świata, a które jako tako trzymają się w norweskim klimacie. Znajduje się tutaj zbiorowisko ok. 400 gatunków rododendronów, która lada moment mają rozkwitnąć.
Poza tym na jego terenie z mnóstwem ścieżek, z zakazem oczywiście wjazdu dla zmotoryzowanych, nad małą zatoczką Grønevika, schowało się przytulne miejsce na wypoczynek. Niestety podstawowa wada to nadmiar ludzi, którzy rozsiedli się na trawie, przy paleniskach i na kamieniach nad wodą by się trochę rozerwać.
Nie byłyśmy gorsze – znalazłyśmy odosobnione miejsce na skałach, tuż nad wodą. Rozłożyłyśmy naszego mini grilla i zaczęłyśmy ucztować…
… i wygrzewać na słońcu. Miodzie, takie wycieczki lubię!
Po ok. godzinie biwakowania, trochę się pogoda „skiepściła”. Ruszyłyśmy z powrotem na północ, w kierunku Bergen. Po drodze trochę się zapędziłyśmy i potem musiałyśmy trochę zawrócić, ale szybko znalazłyśmy drogę w Grimseiddalen.
Za niedługo wjechałyśmy na Osbanetrasen wiodącą obok dawnej trasy kolejowej z pociągami kursującymi między Nestun a Os. Śmieszna stacyjka kolejowa, która teraz pełni funkcję muzeum z projekcjami filmowymi od czasu do czasu. Przed stacją na torach stoi lokomotywa z docepionym i dwoma wagonami pasażerskimi z początków XX w. Na ścianie muzeum widnieje nawet zdjęcie dawnego rozkładu jazdy. Szkoda, że muzeum było zamknięte…
Niekiedy też są urządzane wycieczki tą ciuchcią, ale gdzieś te tory się szybko kończyły… Nie wiem więc jak długa jest ta trasa wycieczkowa ;)
W końcu przy ostanim punktem programu był drewniany kościółek Fantoft typu stav [podobny stoi zresztą w Karpaczu]. Obejrzany dookoła, w nocy kapitalnie podświetlony. No i znowu szkoda, że zamknięty dzisiaj do zwiedzania…
Zbudowany był pierwotnie w 1150 w Fortum a przeniesiony na obecne miejsce w 1883. Z jego histori warty jest odnotowania fakt, iż uległ 1992 r. pożarowi, ale udało się go całe szczęście odrestaurować.
I tak oto wycieczka dobiegła końca. Jutro następna :)
Mapa trasy:
Po drodze wypatrzyłam całkiem przypadkowo, niecodzienną konstrukcję rowerową, będąca połączeniem tandemu i łodzi. Całkiem interesujący rower wodny chałupniczej roboty :).
Obowiązkowo trzeba było “luknąć” na to cudo i rozpracować co do czego służyło i trzeba było przyznać, że rozwiązanie racjonalizatorskie było genialne!!
Rower wodny chałupniczej roboty© Sinead
Po dotarciu na miejsce, trzeba było jakoś uczcić przyjazd i wyprawę dnia następnego. Za stół posłużyły nam schody do domu, wychodzące wprost na oświetlony zachodem słońca mały ogródek. Wśród toastów dominował jednomyślnie toast za rowery!! Po norwesku brzmiało to mniej więcej tak: „skål for sykkeltur” [czyt. skol for sykkeltur].
Monica i Minna© Sinead
Jednak wszystko co przyjemne szybko się kończy i rozeszłyśmy się do pokojów, by nareperować siły witalne przed wycieczką.
Następnego dnia, ku naszej uciesze znowu ujrzałyśmy słońce. Zaznaczę, że jest to wyjątkowe szczęście, bo w Bergen prawie cały czas pada. Oczywiście słońce rankiem nie gwarantowało bezdeszczowej pogody w ciągu dnia, ale prognozy nam jednak sprzyjały.
Pierwszy mały przystanek na zakup czegoś więcej do picia był na stacji benzynowej.
Przed wyprawą© Sinead
Następny punkt dnia to odwiedziny Gamlehaugen, rezydencji królewskiej, w której mieszka królewska rodzina, gdy są w Bergen. Jak na „królewskość” to trochę skromna, ale może oszczędzają. Zresztą doszłyśmy do wniosku, że i tak pewno mieszkają w najbardziej wypasionym hotelu w Bergen ;).
Pierwsze wzmianki o Gamlehaugen sięgają średniowiecza, a wykaz poprzednich właścicieli zawiera wiele z najbogatszych ludzi w Bergen. Dzisiaj jest on własnością państwa norweskiego, a ostatnim jego prywatnym właścicielem był Christian Michelsen, polityk i magnat transportu morskiego, który później stał się pierwszym premierem Norwegii, po rozwiązaniu unii między Szwecją i Norwegią. Michelsen zlecił budowę obecnego budynku Gamlehaugen, gdzie mieszkał przez większość resztę życia.
Kiedy zmarł w 1925 roku Michelsen, jego najbliżsi przyjaciele i współpracownicy rozpoczęli pozyskiwania funduszy krajowych w kampanii, która zebrała dość pieniędzy, aby państwo norweskie zakupiło tę nieruchomość. Duży, angielski park został otwarty dla publiczności w tym samym roku, a na pierwszym piętrze otwarto muzeum dwa lata później.
Jako miejsce zamieszkania norweskiej rodziny królewskiej istnieje od 1927 roku.
Gamlehaugen, Bergen© Sinead
No i trzeba było obowiązkowo cyknąć sobie zdjęcie na tle :). Przed bramą wjazdową zostawiłyśmy rowery, by pnącą się pod górę, żwirową ścieżką dojść do drzwi królewskiej winnej piwnicy. Niestety były zamknięte ;).
Pozowanie...:)© Sinead
Pałac został okrążony bardzo dokładnie, gdyż po drugiej stronie, na jego tyłach rozpościerał się ładny widok. Niestety rezydencja była zamknięta dla zwiedzających z powodu remontu, ale i tak udało nam się zajrzeć nieco przez okiennice. Mała oranżeria, biblioteka i sala główna zostały „obglądnięte”.
Oranżeria na tyłach rezydencji Gamlehaugen© Sinead
Dalej popedałowałyśmy na południe, drogą Straumevegen, mijając po lewej jezioro Nårdosvatnet. Robiło się coraz cieplej, więc bluzy pod kurtkami powędrowały do plecaków. Przy okazji zjedzenie czekolady dodało energii!!
Dalej jechałyśmy wzdłuż brzegu jeziora, i wciąż na południowy zachód, by za niedługo przejechać most, pod którym wody Grimstadfjorden wlewały się szybkim nurtem do jeziora.
Wkrótce zboczyłyśmy z drogi głównej, by wjechać na spokojniejsze tereny, między przytulne uliczki z domkami.
W drodze do Skranevatnet© Sinead
Droga prowadziła wokół kolejnego jeziora, Skranevatnet, i tam też rozłożyłyśmy się na drewnianym mostku nad wodą. Słońce grzało, więc wystawiłyśmy się do słońca jak jaszczurki, popijając nasze Isostary i pałaszując kanapki. Do towarzystwa miałyśmy mewy, siedzące na poręczy mostu, którą wcześniej zbrukały swoimi kupami ;). Sielanka…
Po półgodzinnej przerwie czas było poderwać „cztery litery”, bo przed nami było jeszcze sporo do zobaczenia. Niestety za niedługo wymyśliłyśmy sobie następny postój, ale wszak rowerowanie nierozerwalnie wiąże się tylko z przyjemnościami, to dlaczego nie ?
Nad Lønninghavn© Sinead
Nawet jakby się ktoś chciał wykąpać, to nie można powiedzieć, że okazji nie było, wręcz przeciwnie!!
Może tak trochę kąpieli?© Sinead
Następnym punktem wycieczki były okolice czegoś w rodzaju ogrodu botanicznego. Ale zanim do niego dotarłyśmy czekała nas mała przeprawa przez ok. półkilometrowy odcinek przez który rowery trzeba było prowadzić. Śmieszny skrót, w ogóle nieprzejezdny, ale do przejścia. Po wydostaniu się z lasu z podmokłymi terenami wyjechałyśmy do Milde. Tam mała niespodzianka – otwarty sklep!!! . Dzisiaj bowiem świętują Dzień Wniebowstąpienia [po norwesku Himmelsfartsdag]. Wszystko jest w Norwegii, podobnie jak w niedzielę, pozamykane. Więc tym bardziej ucieszyłyśmy się, że mogłyśmy się zaopatrzyć w coś do picia. A nawet więcej – kupiłyśmy jednorazowego grilla i coś do niego: łososia i kiełbaski!!! Piknik obiecałyśmy sobie zrobić przy Arboretum.
Po kilku kilometrach ujrzałyśmy tablicę informacyjną, że gdzieś blisko znajduje się ogród japoński. Skuszone nazwą wzięłyśmy azymut na południe i żwirowaną ścieżką trafiłyśmy do ogrodu. Nie ma się co oszukiwać – w porównaniu do tego we Wrocławiu ten się nawet nie umywał, ale ale ogród japoński w Norwegii wygląda jeszcze bardziej egzotycznie.
Ogróg japoński niedaleko Bergen© Sinead
Egzotyczna podróż© Sinead
Dalej po drodze wjechałyśmy do Aboretet, które otwarto w 1971 r. Służy on między innymi badaniom nad roślinami z różnych zakątków świata, a które jako tako trzymają się w norweskim klimacie. Znajduje się tutaj zbiorowisko ok. 400 gatunków rododendronów, która lada moment mają rozkwitnąć.
Poza tym na jego terenie z mnóstwem ścieżek, z zakazem oczywiście wjazdu dla zmotoryzowanych, nad małą zatoczką Grønevika, schowało się przytulne miejsce na wypoczynek. Niestety podstawowa wada to nadmiar ludzi, którzy rozsiedli się na trawie, przy paleniskach i na kamieniach nad wodą by się trochę rozerwać.
Nad Fanafjorden© Sinead
Nie byłyśmy gorsze – znalazłyśmy odosobnione miejsce na skałach, tuż nad wodą. Rozłożyłyśmy naszego mini grilla i zaczęłyśmy ucztować…
Arboretet, ogród botaniczny© Sinead
Chwila odpoczynku na skałach© Sinead
… i wygrzewać na słońcu. Miodzie, takie wycieczki lubię!
Po ok. godzinie biwakowania, trochę się pogoda „skiepściła”. Ruszyłyśmy z powrotem na północ, w kierunku Bergen. Po drodze trochę się zapędziłyśmy i potem musiałyśmy trochę zawrócić, ale szybko znalazłyśmy drogę w Grimseiddalen.
Grimseiddalen© Sinead
Za niedługo wjechałyśmy na Osbanetrasen wiodącą obok dawnej trasy kolejowej z pociągami kursującymi między Nestun a Os. Śmieszna stacyjka kolejowa, która teraz pełni funkcję muzeum z projekcjami filmowymi od czasu do czasu. Przed stacją na torach stoi lokomotywa z docepionym i dwoma wagonami pasażerskimi z początków XX w. Na ścianie muzeum widnieje nawet zdjęcie dawnego rozkładu jazdy. Szkoda, że muzeum było zamknięte…
Osbanestasjon© Sinead
Niekiedy też są urządzane wycieczki tą ciuchcią, ale gdzieś te tory się szybko kończyły… Nie wiem więc jak długa jest ta trasa wycieczkowa ;)
Rozkład jazy z początku XX w. Osbanestasjon© Sinead
Osbanestasjon, Os© Sinead
W końcu przy ostanim punktem programu był drewniany kościółek Fantoft typu stav [podobny stoi zresztą w Karpaczu]. Obejrzany dookoła, w nocy kapitalnie podświetlony. No i znowu szkoda, że zamknięty dzisiaj do zwiedzania…
Zbudowany był pierwotnie w 1150 w Fortum a przeniesiony na obecne miejsce w 1883. Z jego histori warty jest odnotowania fakt, iż uległ 1992 r. pożarowi, ale udało się go całe szczęście odrestaurować.
I tak oto wycieczka dobiegła końca. Jutro następna :)
Mapa trasy:
- DST 60.00km
- Teren 23.00km
- Czas 04:26
- VAVG 13.53km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 734m
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Czytałam z wielką przyjemnością! Jestem pełna podziwu, bo zdaję sobie sprawę, że robienie tak szczegółowych opisów jest bardzo czasochłonne.
Dziękuję i pozdrawiam :) niradhara - 19:08 poniedziałek, 31 maja 2010 | linkuj
Dziękuję i pozdrawiam :) niradhara - 19:08 poniedziałek, 31 maja 2010 | linkuj
Świetna wycieczka.Wspaniałe widoki.Pozdrowienia z Polski
sportster - 19:26 wtorek, 25 maja 2010 | linkuj
Komentuj