Piątek, 20 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Stord
16.08.2010
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
- DST 44.30km
- Teren 10.00km
- Czas 03:01
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj