Wtorek, 22 kwietnia 2008
Kategoria Maratony
Mój pierwszy maraton - BIKE MARATHON
Mój pierwszy maraton - BIKE MARATHON
Bike Marathon 2008, Wrocław. Mój pierwszy atak na maratonie - na tzw. "żywca", bez przygotowań, rozgrzewek, treningów. Tak dla sprawdzenia atmosfery, która mimo wszystko urzekła.
Dzień wcześniej, mimo że starałam się jak mogłam wypocząć, zasnęłam sporo po 1.00 w nocy (albo jeszcze później). W głowie kotłowały mi się wyobrażenia o maratonie - czy w ogóle dam radę?? A jak na starcie się wywalę, wplątana w gąszcz kół i pedałów. Czy się nie ośmieszę swoim mało profesjonalnym ubiorem?
Rankiem wstałam przed 8.00, śniadanie i odpowiednia ilość płynów ciężko przechodziły mi przez gardło. Tym bardziej, że z powodu choroby drugiej połowy "mojej ekipy" miałam jakiś nietęgi humorek.
Z pakowaniem się na sam przód sektora dałam sobie spokój... przecież nie jadę się ścigać a chcę tylko dojechać - myślałam sobie. Ale stojący obok twardo popychali się nawzajem i mnie kierownicami. Jak u licha w takim gąszczu można ujechać cokolwiek do przodu = głowiłam się dalej. Wszystko wyjaśniło się wkrótce, kiedy to nawet bez większego wysiłku i obijania się o innych bikerów wyjechałam poza linię startu.
</a><a href="http://photo.bikestats.eu/16132/wroclaw_bike_maraton_2008.html">
Wnet na 2 kilometrze pojęłam swój największy błąd!!! Niewybaczalny błąd, świadczący tylko o moim braku profesjonalizmu (wszak jestem prawie początkująca). Ale nie od razu człowiek staje się ideałem ;). Do mojej świadomości zaczęło dobijać się pragnienie, wieeelkieeee pragnienie. A do najbliższego bufetu jeszcze z jakieś 10 kilosów, RAAAAATUUUUNKUU - krzyczałam w myślach... Po prostu nie wzięłam ze sobą bidonu - inna sprawa, że nie miałam nawet zamontowanego uchwytu na bidon, hi,hi.
Najgorsze jednak przyszło niedługo potem... Gdy ujrzałam błotniste mazie oraz grzęznące po szprychy koła rowerów, pragnienie mi odeszło (ale tylko na chwilę, by powrócić ze zdwojoną siłą). Ja, prawie niedzielny rowerzysta mam wjechać w takie błoto. Toż to mi bryźnie w oczy i po zawodach, o upadku w to błotko nie wspominając. Kałuże?? Trzeba omijać wielkim kołem - ale jak, skoro obok jakieś pole z chwastami i nie mniej grząską glebą?? Przekonałam się w końcu do kąpieli błotnych.
Jazda po grząskich ścieżkach czy traktach leśnych, gdzie błoto wylewa się do poziomu nypli i wyżej do łatwych i przyjemnych nie należy. Ale gleby nie zaliczyłam, choć był to powszechny obrazek. Moja mała przewaga wynikała z faktu, że nie byłam przytwierdzona do pedałów - po prostu nie dysponuję "czaderskimi" butami zatrzaskowymi ;). Tym razem się z tego cieszyłam. W każdej chwili mogłam wystawić "podpórkę" w postaci nogi i to mnie chyba jakoś wyratowało.
Całe szczęście jednak nie padało - choć raz świeciło słońce a raz chowało się za cumulusy. Jak tylko wyszło człowiek miał jakoś tak więcej energii. W końcu gdzieś dojrzałam zielone parasole bufetu. Droga do niego wiodła polną, błotnistą miedzą a moje pragnienie sięgało już zenitu - wyobrażałam sobie lejącą się po brodzie wodę, chłód w wyschniętym na pieprz gardle. I im bardziej o tym myślałam, tym wolniej mi się jechało. Bufet, miało się wrażenie, jakby uciekał przede mną. W końcu, uff... picie, picie, gul, gul, gul... poiłam się niemal 10 minut - głupia myślałam że czas się nie liczy. Nawet próbowałam zadzwonić do bazy moich kibiców na małe pogaduszki z trasy ;). W końcu i tak się nie dodzwoniłam.
Napojona z chełboczącym żołądkiem pojechałam dalej. Już się za siebie nie oglądałam, pędziłam ile miałam sił w nogach. Nawet zadziwiająco dużo - złapałam tzw. drugi wiatr (albo wiatr w żagle). Przystanęłam jeszcze ze dwa razy by pstryknąć fotki - w oddali majaczyła imponująca stacja tranzystorów, która na tle zachmurzonego, granatowego nieba robiła wrażenie. Gdy się tam zbliżyłam słychać tylko było buczenie płynącego prądu, jakby miliardy zwarć grały na drutach. Genialne!!
Dalej było już całkiem prosto, ale dawałam z siebie wszystko. Ubłocona po pachy, choć przyznam że błotniki nad kołami uratowały od zalania błotem moją twarz i tyły. W butach miałam kompletnie mokro a w palce zaczęło być cholernie zimno. W końcu dojechałam, jeszcze na ostatniej linii przed metą dowaliłam gazu, ale nie udało mi się wyprzedzić jadącej przede mną... Zmachana ale szczęśliwa padłam za metą :)))
Bike Marathon 2008, Wrocław. Mój pierwszy atak na maratonie - na tzw. "żywca", bez przygotowań, rozgrzewek, treningów. Tak dla sprawdzenia atmosfery, która mimo wszystko urzekła.
Dzień wcześniej, mimo że starałam się jak mogłam wypocząć, zasnęłam sporo po 1.00 w nocy (albo jeszcze później). W głowie kotłowały mi się wyobrażenia o maratonie - czy w ogóle dam radę?? A jak na starcie się wywalę, wplątana w gąszcz kół i pedałów. Czy się nie ośmieszę swoim mało profesjonalnym ubiorem?
Rankiem wstałam przed 8.00, śniadanie i odpowiednia ilość płynów ciężko przechodziły mi przez gardło. Tym bardziej, że z powodu choroby drugiej połowy "mojej ekipy" miałam jakiś nietęgi humorek.
Z pakowaniem się na sam przód sektora dałam sobie spokój... przecież nie jadę się ścigać a chcę tylko dojechać - myślałam sobie. Ale stojący obok twardo popychali się nawzajem i mnie kierownicami. Jak u licha w takim gąszczu można ujechać cokolwiek do przodu = głowiłam się dalej. Wszystko wyjaśniło się wkrótce, kiedy to nawet bez większego wysiłku i obijania się o innych bikerów wyjechałam poza linię startu.
</a><a href="http://photo.bikestats.eu/16132/wroclaw_bike_maraton_2008.html">
Wnet na 2 kilometrze pojęłam swój największy błąd!!! Niewybaczalny błąd, świadczący tylko o moim braku profesjonalizmu (wszak jestem prawie początkująca). Ale nie od razu człowiek staje się ideałem ;). Do mojej świadomości zaczęło dobijać się pragnienie, wieeelkieeee pragnienie. A do najbliższego bufetu jeszcze z jakieś 10 kilosów, RAAAAATUUUUNKUU - krzyczałam w myślach... Po prostu nie wzięłam ze sobą bidonu - inna sprawa, że nie miałam nawet zamontowanego uchwytu na bidon, hi,hi.
Najgorsze jednak przyszło niedługo potem... Gdy ujrzałam błotniste mazie oraz grzęznące po szprychy koła rowerów, pragnienie mi odeszło (ale tylko na chwilę, by powrócić ze zdwojoną siłą). Ja, prawie niedzielny rowerzysta mam wjechać w takie błoto. Toż to mi bryźnie w oczy i po zawodach, o upadku w to błotko nie wspominając. Kałuże?? Trzeba omijać wielkim kołem - ale jak, skoro obok jakieś pole z chwastami i nie mniej grząską glebą?? Przekonałam się w końcu do kąpieli błotnych.
Jazda po grząskich ścieżkach czy traktach leśnych, gdzie błoto wylewa się do poziomu nypli i wyżej do łatwych i przyjemnych nie należy. Ale gleby nie zaliczyłam, choć był to powszechny obrazek. Moja mała przewaga wynikała z faktu, że nie byłam przytwierdzona do pedałów - po prostu nie dysponuję "czaderskimi" butami zatrzaskowymi ;). Tym razem się z tego cieszyłam. W każdej chwili mogłam wystawić "podpórkę" w postaci nogi i to mnie chyba jakoś wyratowało.
Całe szczęście jednak nie padało - choć raz świeciło słońce a raz chowało się za cumulusy. Jak tylko wyszło człowiek miał jakoś tak więcej energii. W końcu gdzieś dojrzałam zielone parasole bufetu. Droga do niego wiodła polną, błotnistą miedzą a moje pragnienie sięgało już zenitu - wyobrażałam sobie lejącą się po brodzie wodę, chłód w wyschniętym na pieprz gardle. I im bardziej o tym myślałam, tym wolniej mi się jechało. Bufet, miało się wrażenie, jakby uciekał przede mną. W końcu, uff... picie, picie, gul, gul, gul... poiłam się niemal 10 minut - głupia myślałam że czas się nie liczy. Nawet próbowałam zadzwonić do bazy moich kibiców na małe pogaduszki z trasy ;). W końcu i tak się nie dodzwoniłam.
Napojona z chełboczącym żołądkiem pojechałam dalej. Już się za siebie nie oglądałam, pędziłam ile miałam sił w nogach. Nawet zadziwiająco dużo - złapałam tzw. drugi wiatr (albo wiatr w żagle). Przystanęłam jeszcze ze dwa razy by pstryknąć fotki - w oddali majaczyła imponująca stacja tranzystorów, która na tle zachmurzonego, granatowego nieba robiła wrażenie. Gdy się tam zbliżyłam słychać tylko było buczenie płynącego prądu, jakby miliardy zwarć grały na drutach. Genialne!!
Dalej było już całkiem prosto, ale dawałam z siebie wszystko. Ubłocona po pachy, choć przyznam że błotniki nad kołami uratowały od zalania błotem moją twarz i tyły. W butach miałam kompletnie mokro a w palce zaczęło być cholernie zimno. W końcu dojechałam, jeszcze na ostatniej linii przed metą dowaliłam gazu, ale nie udało mi się wyprzedzić jadącej przede mną... Zmachana ale szczęśliwa padłam za metą :)))
- DST 28.00km
- Teren 28.00km
- Czas 01:59
- VAVG 14.12km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
;)może umówmy się ,że będziesz dawała wiecej fotek z wycieczek?:)
pozdrowionka serdeczne karla76 - 18:34 piątek, 25 kwietnia 2008 | linkuj
Komentuj
pozdrowionka serdeczne karla76 - 18:34 piątek, 25 kwietnia 2008 | linkuj