Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2009
Dystans całkowity: | 161.53 km (w terenie 89.70 km; 55.53%) |
Czas w ruchu: | 10:10 |
Średnia prędkość: | 15.89 km/h |
Maksymalna prędkość: | 49.50 km/h |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 32.31 km i 2h 02m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 23 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Południowy Karmøy
Korzystając z ułatwień, jakie tutejsze norweski transport publiczny daje, zaplanowałam wycieczkę na południową część wyspy. Do tej pory udało mi się tylko dojechać do jej środkowej części, niestety zapuszczenie się na jej południowy kraniec wymagałoby zrobienia ponad 120 km na co moja kijowa kondycha nie pozwala.
No więc z pomocą autobusową (rower za darmo) dojechałam do Koperviku, stolicy wyspy, leżącej na wschodnim jej wybrzeżu. Stąd prowadzą dalej dwie główne drogi na południe: większa Rv47 pędząca do Skudeneshavn zachodnim wybrzeżem i mniejsza "511" okalająca wyspę od wschodu.
Wybrałam tę mniej uczęszczaną, gdyż tam mnie jeszcze nie było.
Po drodze spotkałam znajomą pielęgniarkę ze szpitala, która właśnie wracała ze swoimi dzieciakami z dziecięcych mistrzostw w piłce nożnej (lokalnych mistrzostw, lokalnych). Dalej minęłam Stokkastranda z górującą nad wioseczką górą Håvelifjellet. Zbliżywszy się do Tømmervik ujrzałam po mojej lewej ręce wyspę, na której przeżyłam koszmarną przygodę (chyba jeszcze jej tutaj nie opisałam - muszę to wkrótce zrobić). Krótko potem miałam odbić w prawo, na zachód i drogowskazy rowerowe jasno to wskazywały.
Zapuściłam się więc w niezamieszkane rejony wyspy, gdzie jak się okazało panują wrzosy i jeziora. Droga była szutrowa i szara, jak dzień dzisiaj. "Wdrapałam" się na 34 m n.p.m i wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było połacie niskiej kosodrzewinki i mnóstwo, ale to mnóstwo wrzosu! Fioletowe dywany zachęcały wręcz do postawienia tam stopy, jednak szybko przekonałam się, że bez gumiaków to daleko nie zajdę.
Jak niemal wszędzie w Norwegii kroczenie nieprzetartymi szlakami kończy się na bagnisku, mokradle i temu podobnych wilgotnych miejscach. Pojechałam więc dalej, mijając jeszcze po drodze ule. Z pewnością miód z wrzosu będzie się wspaniale sprzedawał. Tyle tylko, że coś ostatnio słyszy się wieści, że pszczół coraz mniej.
W końcu muszę przyznać teren zrobił się nieco nudnawy, zero drzew, gdzie nie spojrzeć pagórek z zielono-filetowymi ciapkami. W okolicy jezior, które trzeba było dwukrotnie przejechać można było dostrzec przyczajone w w krzakach samochody wędkarzy. Co ciekawe w Norwegii można łowić ryby bez zezwolenia w morzu, ale w rzekach i jeziorach już nie. Wtedy trzeba wykupić, tzw. fiskekort, która ważna jest na określony region lub nawet tylko na dane jezioro. Ale amatorów nie brakuje.
W okolicy Ferkingstadskogen (Las Ferkingstad), zanim wjechało się w przyjemną leśną drogę, minęłam jezioro Ytra Holmavatnet. Przy jednym z jego brzegów spostrzegłam jakieś dziwne białawe, powykręcane rogi leżące pokotem na ziemi. Miałam wrażenie, że jest to jakiś dziwne cmentarzysko jeleni, łosi czy innego rogactwa. Podjechałam bliżej a tu... po prostu wybielałe pniaki dawno połamanych drzew. Trzeba jednak przyznać, że z daleka wyglądało majestatycznie i tajemniczo.
W sumie dalej bez większych przygód dotarłam na zachodni brzeg wyspy, do miejscowości Ferkingstad. Prawdopodobnie w VII w. n.e rezydował tam Król Ferking, pół legendarny, pół prawdziwy król, z krwią Wikinga, który większość swojego życia spędził na łodziach. Zasłynął jednak z tego, że w okolicy za jego czasów powstało kilka dużych domów z kamienia oraz z bitwy jaką stoczył niedaelko stąd z innym pretendującym do władzy możnym Augvaldem. Augvald oczywiście poległ ;)
Niemal nad samym brzegiem, pośród zwałów kamieni i skał, stoi krzyż upamiętniający marynarzy, którzy zginęli niedaleko na morzu. Przyznam szczerze, że miejsce miało swoją magię. Jeszcze zanim do krzyża się dotarło mała tabliczka z tekstem pod pleksiglasem głosiła, iż w tej okolicy odkryto grobowce dawnych wikińskich wojowników. Linka przy maszcie obok telepała się na wietrze, uderzając w metal i wydając złowrogi dźwięk. A co tam, najwyżej duchy Wikingów mnie trochę postraszą :)
Ale wracając do krzyża... Stałam tam, na jednej ze skał. Zimnica od morza dawała się we znaki. Wiatr dął i świstał w uszach - nic innego nie mogłam słyszeć, prócz szumu rozbijających się o skały fal. Fantastycznie było. I to wszystko jednocześnie dające jakąś ciszę i ukojenie w duszy. Niesamowite. Może potem wrzucę mały filmik:)
I tak stałam, i stałam, i stałam, podziwiając niespokojność morza. Chwilami woda znajdowała ukojenie między ramionami zimnych skał, uspokajając się, zamieniając w białą pianę i odpływając cicho. Ta wspaniała surowa natura!!!
No więc z pomocą autobusową (rower za darmo) dojechałam do Koperviku, stolicy wyspy, leżącej na wschodnim jej wybrzeżu. Stąd prowadzą dalej dwie główne drogi na południe: większa Rv47 pędząca do Skudeneshavn zachodnim wybrzeżem i mniejsza "511" okalająca wyspę od wschodu.
Wybrałam tę mniej uczęszczaną, gdyż tam mnie jeszcze nie było.
Po drodze spotkałam znajomą pielęgniarkę ze szpitala, która właśnie wracała ze swoimi dzieciakami z dziecięcych mistrzostw w piłce nożnej (lokalnych mistrzostw, lokalnych). Dalej minęłam Stokkastranda z górującą nad wioseczką górą Håvelifjellet. Zbliżywszy się do Tømmervik ujrzałam po mojej lewej ręce wyspę, na której przeżyłam koszmarną przygodę (chyba jeszcze jej tutaj nie opisałam - muszę to wkrótce zrobić). Krótko potem miałam odbić w prawo, na zachód i drogowskazy rowerowe jasno to wskazywały.
Żaba się wyłania...© Sinead
Zapuściłam się więc w niezamieszkane rejony wyspy, gdzie jak się okazało panują wrzosy i jeziora. Droga była szutrowa i szara, jak dzień dzisiaj. "Wdrapałam" się na 34 m n.p.m i wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było połacie niskiej kosodrzewinki i mnóstwo, ale to mnóstwo wrzosu! Fioletowe dywany zachęcały wręcz do postawienia tam stopy, jednak szybko przekonałam się, że bez gumiaków to daleko nie zajdę.
Wrzosowisko cz.II© Sinead
Jak niemal wszędzie w Norwegii kroczenie nieprzetartymi szlakami kończy się na bagnisku, mokradle i temu podobnych wilgotnych miejscach. Pojechałam więc dalej, mijając jeszcze po drodze ule. Z pewnością miód z wrzosu będzie się wspaniale sprzedawał. Tyle tylko, że coś ostatnio słyszy się wieści, że pszczół coraz mniej.
Wrzosowiska© Sinead
W końcu muszę przyznać teren zrobił się nieco nudnawy, zero drzew, gdzie nie spojrzeć pagórek z zielono-filetowymi ciapkami. W okolicy jezior, które trzeba było dwukrotnie przejechać można było dostrzec przyczajone w w krzakach samochody wędkarzy. Co ciekawe w Norwegii można łowić ryby bez zezwolenia w morzu, ale w rzekach i jeziorach już nie. Wtedy trzeba wykupić, tzw. fiskekort, która ważna jest na określony region lub nawet tylko na dane jezioro. Ale amatorów nie brakuje.
W okolicy Ferkingstadskogen (Las Ferkingstad), zanim wjechało się w przyjemną leśną drogę, minęłam jezioro Ytra Holmavatnet. Przy jednym z jego brzegów spostrzegłam jakieś dziwne białawe, powykręcane rogi leżące pokotem na ziemi. Miałam wrażenie, że jest to jakiś dziwne cmentarzysko jeleni, łosi czy innego rogactwa. Podjechałam bliżej a tu... po prostu wybielałe pniaki dawno połamanych drzew. Trzeba jednak przyznać, że z daleka wyglądało majestatycznie i tajemniczo.
Pobojowisku, tylko po czym...© Sinead
W sumie dalej bez większych przygód dotarłam na zachodni brzeg wyspy, do miejscowości Ferkingstad. Prawdopodobnie w VII w. n.e rezydował tam Król Ferking, pół legendarny, pół prawdziwy król, z krwią Wikinga, który większość swojego życia spędził na łodziach. Zasłynął jednak z tego, że w okolicy za jego czasów powstało kilka dużych domów z kamienia oraz z bitwy jaką stoczył niedaelko stąd z innym pretendującym do władzy możnym Augvaldem. Augvald oczywiście poległ ;)
Karmøy© Sinead
Niemal nad samym brzegiem, pośród zwałów kamieni i skał, stoi krzyż upamiętniający marynarzy, którzy zginęli niedaleko na morzu. Przyznam szczerze, że miejsce miało swoją magię. Jeszcze zanim do krzyża się dotarło mała tabliczka z tekstem pod pleksiglasem głosiła, iż w tej okolicy odkryto grobowce dawnych wikińskich wojowników. Linka przy maszcie obok telepała się na wietrze, uderzając w metal i wydając złowrogi dźwięk. A co tam, najwyżej duchy Wikingów mnie trochę postraszą :)
Tu leżą pochowani...© Sinead
Ale wracając do krzyża... Stałam tam, na jednej ze skał. Zimnica od morza dawała się we znaki. Wiatr dął i świstał w uszach - nic innego nie mogłam słyszeć, prócz szumu rozbijających się o skały fal. Fantastycznie było. I to wszystko jednocześnie dające jakąś ciszę i ukojenie w duszy. Niesamowite. Może potem wrzucę mały filmik:)
I tak stałam, i stałam, i stałam, podziwiając niespokojność morza. Chwilami woda znajdowała ukojenie między ramionami zimnych skał, uspokajając się, zamieniając w białą pianę i odpływając cicho. Ta wspaniała surowa natura!!!
Przełamując fale...© Sinead
- DST 56.95km
- Teren 33.50km
- Czas 03:16
- VAVG 17.43km/h
- VMAX 43.50km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 sierpnia 2009
Røvær i rower
No cóż, długa była przerwa we wpisach, ale na przeszkodzie stanęły problemy techniczne.
W przedostatnim tygodniu sierpnia, wyjątkowo jakoś deszczowego w mojej mieścinie, wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie. Wypełzłam więc z domu i ruszyłam w kierunku nadbrzeża i morskiego deptaku, by zapakować się na statek. Celem mojej małej wyprawy były pobliskie małe wysepki, gdzieś 30 minut drogą morską.
Zapomniawszy, że dzisiaj jest obchodzony dzień śledzia (moje aktualne miasto to było z dawna nazywane "śledziowym miastem"). Na jego cześć wystawiany jest najdłuższy stół śledziowy świata. Nie wiem ile ma metrów, ale ciągnie się przez prawie przez pół głównej ulicy spacerowej Haugesund.
Przy wjeździe do centrum wbiłam się więc w tłumy ludzi, żądnych spróbowania i najedzenia się śledziem we wszelkiej postaci, w różnych sosach i sałatkach. I wszystko za darmo!!! Darmowa wyżerka to tyle ludzi. W końcu udało mi się dotrzeć do Indre Kai, skąd odpływają statki na wyspę. Wcześniej jednak musiałam popodziwiać skąpane w słońcu Haugesund. Na statek trzeba było wszak trochę zaczekać.
I teraz największa przygoda, jaka mnie dziś spotkała:
UWAGA!!!
Ponieważ na statku chybocze dość mocno, postanowiłam przypiąć rower do poręczy, by się nie wywalił. Zazwyczaj są liny, ale tym razem wszystkie były pozwijane i zapętlone, więc użyłam swojego zapięcia.
Wszystko było o.k do czasu wysiadki na ląd. Ludzie zaczęli wysypywać się z pokładu, a ja sięgałam do kieszeni mojej rowerowej kurtki by wyciągnąć kluczyk do zapięcia. I co... smyk, upadł mi na ziemię. W tym czasie pechowo łódź się przechyliła (kapitan jeszcze próbował "zaparkować" statek bliżej pomostu) i kluczyk jak po równi pochyłej leciał, leciał i chlup do wody! Niestety nie zdołałam przydeptać go nogą :(. No i... zaczął się mały kabaret. Jak ja teraz odepnę rower? Kapitan widząc to nieźle się uśmiał, ale na szczęście poproszony o pomoc poszedł coś dumać. Wrócił po 5 minutach, wlazł pod pokład i wychylił się za chwilę z ręczną piłą tarczową (czy czymś podobnym). Uruchomił zbawienne dla mnie ustrojstwo i przeciął zapięcie. Dobrze, że było to giętkie (dysponuję bowiem jeszcze sztywnym, grubym, ale w Norwegii to rzadko go używam).
Na szczęście mogłam już swobodnie popedałować na wyspę. Ależ było pięknie. Duże to one nie są, połączone mostem dwie małe wysepki z zaledwie setką mieszkańców i zerem samochodów!!! Bo promy tu nie docierają. A więc hulaj dusza, samochodów nie ma!!!
Widoków opisywać chyba nie trzeba, mówią same za siebie.
Dodam tylko, że spotkał mnie po drodze mały deszczyk, niegroźny na szczęście i dalej same zachwyty. W głębi wyspy jest sobie taka mała zatoczka z przepiękną plażą i boiskiem do siatkówki plażowej, kilka ławek ze stołami, dwa stanowiska do grillowania. Nie odmówiłam sobie zmoczenia stóp w słonej jak licho wodzie, ale od razu zrobiło się rześko.
Na brzegu kilka zabłąkanych ogromnych meduz, resztki krabowych skorup i wodorosty. I ten morski zapach...
Dalej w głąb droga poprowadziła mnie ku rzadko rozrzuconym zabudowaniom, wciśniętych w zaciszne i przytulne miejsca. Nawet chyba spotkałam dom dla krasnali, he,he. Bo kto by się w takim mieścił??
Na małe zakończenie wyprawy rzuciłam okiem na morze... przepiękne morze.
Natomiast wróciwszy na stały ląd, gdy dzień chylił się ku końcowi rzuciło mnie jeszcze, jakby nostalgicznie znowu nad słoną wodę by uchwycić piękno norweskiego zachodu. W zasadzie zachód słońca zawsze jest piękny, niezależnie od miejsca, nie???
W przedostatnim tygodniu sierpnia, wyjątkowo jakoś deszczowego w mojej mieścinie, wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie. Wypełzłam więc z domu i ruszyłam w kierunku nadbrzeża i morskiego deptaku, by zapakować się na statek. Celem mojej małej wyprawy były pobliskie małe wysepki, gdzieś 30 minut drogą morską.
Zapomniawszy, że dzisiaj jest obchodzony dzień śledzia (moje aktualne miasto to było z dawna nazywane "śledziowym miastem"). Na jego cześć wystawiany jest najdłuższy stół śledziowy świata. Nie wiem ile ma metrów, ale ciągnie się przez prawie przez pół głównej ulicy spacerowej Haugesund.
Śledziowy król© Sinead
Święto śledziowe© Sinead
Przy wjeździe do centrum wbiłam się więc w tłumy ludzi, żądnych spróbowania i najedzenia się śledziem we wszelkiej postaci, w różnych sosach i sałatkach. I wszystko za darmo!!! Darmowa wyżerka to tyle ludzi. W końcu udało mi się dotrzeć do Indre Kai, skąd odpływają statki na wyspę. Wcześniej jednak musiałam popodziwiać skąpane w słońcu Haugesund. Na statek trzeba było wszak trochę zaczekać.
Indre Kei w Haugesund© Sinead
I teraz największa przygoda, jaka mnie dziś spotkała:
UWAGA!!!
Ponieważ na statku chybocze dość mocno, postanowiłam przypiąć rower do poręczy, by się nie wywalił. Zazwyczaj są liny, ale tym razem wszystkie były pozwijane i zapętlone, więc użyłam swojego zapięcia.
Wszystko było o.k do czasu wysiadki na ląd. Ludzie zaczęli wysypywać się z pokładu, a ja sięgałam do kieszeni mojej rowerowej kurtki by wyciągnąć kluczyk do zapięcia. I co... smyk, upadł mi na ziemię. W tym czasie pechowo łódź się przechyliła (kapitan jeszcze próbował "zaparkować" statek bliżej pomostu) i kluczyk jak po równi pochyłej leciał, leciał i chlup do wody! Niestety nie zdołałam przydeptać go nogą :(. No i... zaczął się mały kabaret. Jak ja teraz odepnę rower? Kapitan widząc to nieźle się uśmiał, ale na szczęście poproszony o pomoc poszedł coś dumać. Wrócił po 5 minutach, wlazł pod pokład i wychylił się za chwilę z ręczną piłą tarczową (czy czymś podobnym). Uruchomił zbawienne dla mnie ustrojstwo i przeciął zapięcie. Dobrze, że było to giętkie (dysponuję bowiem jeszcze sztywnym, grubym, ale w Norwegii to rzadko go używam).
Na szczęście mogłam już swobodnie popedałować na wyspę. Ależ było pięknie. Duże to one nie są, połączone mostem dwie małe wysepki z zaledwie setką mieszkańców i zerem samochodów!!! Bo promy tu nie docierają. A więc hulaj dusza, samochodów nie ma!!!
Widoków opisywać chyba nie trzeba, mówią same za siebie.
Røvær© Sinead
Røvær, wyspy© Sinead
Dodam tylko, że spotkał mnie po drodze mały deszczyk, niegroźny na szczęście i dalej same zachwyty. W głębi wyspy jest sobie taka mała zatoczka z przepiękną plażą i boiskiem do siatkówki plażowej, kilka ławek ze stołami, dwa stanowiska do grillowania. Nie odmówiłam sobie zmoczenia stóp w słonej jak licho wodzie, ale od razu zrobiło się rześko.
Na brzegu kilka zabłąkanych ogromnych meduz, resztki krabowych skorup i wodorosty. I ten morski zapach...
Dalej w głąb droga poprowadziła mnie ku rzadko rozrzuconym zabudowaniom, wciśniętych w zaciszne i przytulne miejsca. Nawet chyba spotkałam dom dla krasnali, he,he. Bo kto by się w takim mieścił??
Dom dla krasnali ???© Sinead
Na małe zakończenie wyprawy rzuciłam okiem na morze... przepiękne morze.
Røvær, ciąg dalszy© Sinead
Natomiast wróciwszy na stały ląd, gdy dzień chylił się ku końcowi rzuciło mnie jeszcze, jakby nostalgicznie znowu nad słoną wodę by uchwycić piękno norweskiego zachodu. W zasadzie zachód słońca zawsze jest piękny, niezależnie od miejsca, nie???
Czerwony zachodzik na wcale nie dzikim Zachodzie© Sinead
- DST 19.78km
- Teren 15.20km
- Czas 01:08
- VAVG 17.45km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Silda Jazz Festival, krótka nocna przejażdżka.
W Polsce dzisiaj koncert Madonny, Matki Boskiej Zielnej a u mnie…
W Haugesund od środy trwa drugi co do wielkości festiwal jazzowy w Norwegii, Silda Jazz, co oznacza „śledziowy jazz” (sild – śledź po norwesku).
W środę po pracy byłam zbyt zmęczona, w czwartek dyżur, więc też nie za bardzo mi się chciało. Co prawda na dyżurach czas spędzam w domu i w zasadzie nie jestem w nim uwięziona, ale odgłosy muzyki mogłyby skutecznie zagłuszyć dzwoniący do dyżurnego telefon komórkowy.
Wybrałam się więc dzisiaj, w sobotę. Na dworze już się trochę ściemniło, więc klimat był tym bardziej niepowtarzalny.
Przy nadbrzeżu rozstawione są obficie namioty z różnymi stoiskami – z jedzeniem, pamiątkami, sklepiki egipskie, indyjskie (co by przypominało o tym, że festiwal jest jak najbardziej norweski ;)).
Z drugiej strony pootwierane wszystkie knajpy, a z nich sącząca się to głośniej, to ciszej muzyka, głównie jazz. Ale nie brakowało blusa, łagodniejszego popu i innych cieszących ucho melodii.
Z oddali, po drugiej stronie cieśniny słyszalny był jakiś koncert na świeżym powietrzu. Nie wiem kto to śpiewa, ale całkiem znane… „Charlin, Charlin…”. Nie potrafię zanucić, więc kto się jeszcze nie zorientował to już się nie zorientuje, co to za utwór.
A więc melodie, muzyka…
Ale też coś dla podniebienia i nosa. Zapachy kłębiły się pod nosem, z jednej strony kadzidła ze straganów, z drugiej morskie jadło z oceanicznym zapachem, zapewne jakieś różnej maści krewetki, kraby, dorsze, śledzie, może nawet jakieś suszi, itp.
Cudownie, szkoda, że zaczął zacinać drobny deszczyk bo jeździło się całkiem miło. Niestety nie skusiłam się na „posiedzenie” w knajpie, samemu jakoś tak nieciekawie.
Ludziska mimo niepogody jakoś z domów powypełzali. Co by to było, gdyby na niebie świeciły same gwiazdy? Sprawdzę dzisiaj. A wczoraj trochę zakapturzeni, w anorakach, płaszczach przeciwdeszczowych, z parasolami – ale uśmiechnięci. Niektórzy młodzi Norwedzy zalani w trupa, krążyli po ulicach zahaczając o urocze latarnie. Ale nikt nie leżał na ulicy, pod bramą ;).
A na koniec na wystawie sklepowej pożegnał mnie zebrowaty zwierz :)
W Haugesund od środy trwa drugi co do wielkości festiwal jazzowy w Norwegii, Silda Jazz, co oznacza „śledziowy jazz” (sild – śledź po norwesku).
W środę po pracy byłam zbyt zmęczona, w czwartek dyżur, więc też nie za bardzo mi się chciało. Co prawda na dyżurach czas spędzam w domu i w zasadzie nie jestem w nim uwięziona, ale odgłosy muzyki mogłyby skutecznie zagłuszyć dzwoniący do dyżurnego telefon komórkowy.
Wybrałam się więc dzisiaj, w sobotę. Na dworze już się trochę ściemniło, więc klimat był tym bardziej niepowtarzalny.
Przy nadbrzeżu rozstawione są obficie namioty z różnymi stoiskami – z jedzeniem, pamiątkami, sklepiki egipskie, indyjskie (co by przypominało o tym, że festiwal jest jak najbardziej norweski ;)).
Bazarek w Haugesund© Sinead
Z drugiej strony pootwierane wszystkie knajpy, a z nich sącząca się to głośniej, to ciszej muzyka, głównie jazz. Ale nie brakowało blusa, łagodniejszego popu i innych cieszących ucho melodii.
Z oddali, po drugiej stronie cieśniny słyszalny był jakiś koncert na świeżym powietrzu. Nie wiem kto to śpiewa, ale całkiem znane… „Charlin, Charlin…”. Nie potrafię zanucić, więc kto się jeszcze nie zorientował to już się nie zorientuje, co to za utwór.
A więc melodie, muzyka…
Plakat SildaJazz (sledziowego festwalu jazzowego)© Sinead
Ale też coś dla podniebienia i nosa. Zapachy kłębiły się pod nosem, z jednej strony kadzidła ze straganów, z drugiej morskie jadło z oceanicznym zapachem, zapewne jakieś różnej maści krewetki, kraby, dorsze, śledzie, może nawet jakieś suszi, itp.
Cudownie, szkoda, że zaczął zacinać drobny deszczyk bo jeździło się całkiem miło. Niestety nie skusiłam się na „posiedzenie” w knajpie, samemu jakoś tak nieciekawie.
Spiralka© Sinead
Ludziska mimo niepogody jakoś z domów powypełzali. Co by to było, gdyby na niebie świeciły same gwiazdy? Sprawdzę dzisiaj. A wczoraj trochę zakapturzeni, w anorakach, płaszczach przeciwdeszczowych, z parasolami – ale uśmiechnięci. Niektórzy młodzi Norwedzy zalani w trupa, krążyli po ulicach zahaczając o urocze latarnie. Ale nikt nie leżał na ulicy, pod bramą ;).
A na koniec na wystawie sklepowej pożegnał mnie zebrowaty zwierz :)
Zeberek :)© Sinead
- DST 9.10km
- Czas 00:40
- VAVG 13.65km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Na grzyby, maliny??
Powtórka z rozrywki, ale w innych okolicznościach sezonowych:). Odwiedzin starych miejsc ciąg dalszy. Ale w towarzystwie zawsze lepiej!!!
Wyprawa to powtórka z "Trzy komuny".
Najsmaczniejsze kąski czyli przepiękne widoki zostawiłam sobie na deser. Początek drogi był więc szary i nudny, wzdłuż i nieopodal trasy E39.
Pierwszy dłuższy postój na dumanie i podziwianie miał miejsce nad znanym mi już fiordem Grinde.
I nic prawie się nie zmieniło. Podobnie jak dawniej świeciło nad nim słońce, może tylko drzewa i trawa bardziej rozzieleniały. I pojawiły się osty, które na tle wody i gór wyglądały imponująco!! Korciło mnie by wyciągnąć jednorazowego grilla i rozbić tutaj małe obozowisko, ale stwierdziłam że jeszcze kawałek pojadę.
Dalej trasa stwała się coraz ładniejsza, słońce grzało jeszcze mocniej. Nastepnym punktem małej wyprawy stały sie krzaczory malin. Pychota. Podobnie jak kiedyś objadłam się poziomkami, tak teraz objadłam się malinami.
A potem grzyby!! To już było na teranie parku Djupadalen, gdzie górka i zgórki to normalka. Co do grzybów nie byłam pewna czy są aby do zjedzenia i na wszelki wypadek dalej ich nie ruszałam.
Wyprawa to powtórka z "Trzy komuny".
Najsmaczniejsze kąski czyli przepiękne widoki zostawiłam sobie na deser. Początek drogi był więc szary i nudny, wzdłuż i nieopodal trasy E39.
Pierwszy dłuższy postój na dumanie i podziwianie miał miejsce nad znanym mi już fiordem Grinde.
Osty nad Grindefjorden© Sinead
I nic prawie się nie zmieniło. Podobnie jak dawniej świeciło nad nim słońce, może tylko drzewa i trawa bardziej rozzieleniały. I pojawiły się osty, które na tle wody i gór wyglądały imponująco!! Korciło mnie by wyciągnąć jednorazowego grilla i rozbić tutaj małe obozowisko, ale stwierdziłam że jeszcze kawałek pojadę.
Dalej trasa stwała się coraz ładniejsza, słońce grzało jeszcze mocniej. Nastepnym punktem małej wyprawy stały sie krzaczory malin. Pychota. Podobnie jak kiedyś objadłam się poziomkami, tak teraz objadłam się malinami.
Maliny full wypas!© Sinead
A potem grzyby!! To już było na teranie parku Djupadalen, gdzie górka i zgórki to normalka. Co do grzybów nie byłam pewna czy są aby do zjedzenia i na wszelki wypadek dalej ich nie ruszałam.
Zdobyczny grzyb, kozak chyba?© Sinead
- DST 44.15km
- Teren 21.00km
- Czas 03:08
- VAVG 14.09km/h
- VMAX 49.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Avaldsness-siedziba Wikingów
Dzisiaj znowu odwiedziny na Karmøy, wyspie gdzie rodziły się początki norweskiego królestwa. Co niektórych trzeba będzie odesłać do jednego z wcześniejszych wpisów Pierwsza wyprawa do siedziby Wikingów
Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.
Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.
Avaldsness, zatoczka© Sinead
Blaszakowy pomost© Sinead
- DST 31.55km
- Teren 20.00km
- Czas 01:58
- VAVG 16.04km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze