Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2013
Dystans całkowity: | 134.89 km (w terenie 32.10 km; 23.80%) |
Czas w ruchu: | 10:01 |
Średnia prędkość: | 13.47 km/h |
Maksymalna prędkość: | 38.60 km/h |
Suma podjazdów: | 37 m |
Suma kalorii: | 3590 kcal |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 10.38 km i 0h 46m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 28 lutego 2013
Mekjarevk
Ostatni dzień lutego… oj działo się działo. Przede wszystkim pobiłm swój rekord wszechczasów w lutym, to znaczy, iż nigdy tak intensywnie w tym zimowym miesiącu nie jeździłam.
Dzisiaj tylko rowerkiem załatwić drobne sprawunki w mieście przed wyjazdem do Tromso, czyli na północ Nowegii. Też tam jeszcze mnie nie było. A blogowa opowieść będzie ciągiem dalszym przedwczorajszej wycieczki.
A więc po zachwytach nad lodem pojechałam dalej, choć wiele razy korciło mnie by przystanąć i wsłuchiwać się w grające jeziora.
4. ResQue
Tu miałam znaleźć następnego kesza, ale nie udało się. Keszyk jest schowany w okolicy centrum kształcenia służb ratowniczych, RescQue.
ResQue znajduje się w Bleivik, na północ od miasta. Centrum jest jednym z największych w Europie terenem treningów z ogniem, wraz z lądowiskiem dla helikopterów, atrap domów i budynków i obiektów wybudowanych w celach ćwiczebnych w zakresie szkolenia większości rodzajów pożarów, nurkowania, dymu, zarządzanie akcjami pożarniczymi.
Marine to mały port jest położony pobliskiej zatoce z potężnym miejscami trenigowymi dla wszystkich rodzajów ratownictwa morskiego.
Centrum ma wszystkie stosowne statki i sprzęt wymagany do bezpiecznego szkolenia na morzu. Placówka w Haugesund jest szczególnie dobrze przystosowana i wyposażona do realizacji dużych i wymagających wspólnych szkoleń i ćwiczeń.
Jak ujechałam trochę dalej na niebie ukazał się czarny obłok dymu, znaczy, chyba ćwiczyli gaszenie jakiegoś pożaru.
5. Mekjervik
W końcu dotałam do przypadkowego miejsca, wiedziona GPS do następnego kesza. Okolica raczej nie zamieszkana, a domki to domki letnie, zwane hyttami. Latem i weekendami kipi tu z pewnością życiem. Droga w dół, ku morzu, była taka, jaką lubię, nieco łagodniejszy teren, gdzie nie gdzie zlodowaciałe strumyki płynąc w poprzek ścieżki. Przy końcu jednej z dróg natknęłam się niestety na tzw. mugglers, czyli ludzi co to nie są zaznajomieni z geocachingiem. Zazwyczaj wyglądamy dla nich pewno śmiesznie, kręcąc się w kółko, wsuwając ręce i głowy w jakieś zakamarki, rozglądamy się dookoła, niczym schizofrenicy słuchający głosów do nas mówiących. Był to jakiś starszy pan, wlepiający we mnie wzrok, myślący pewno co jak tu robię. Porzuciłąm więc pomysł szukania kesza, i pojechałam inną odnogą.
A tam, na jej końcu ujrzałam sielankowe widoki na błękitną zatokę, z przezroczystą wodą, uroczymi domkami rybackimi, masą sprzętu do łowienia ryb i krabów. Na dobrze utrzymanych pomostach walały się sieci z małymi bojami wplecionymi w oka, stare i drewniane klatki na kraby obok tych nowoczesnych, czarnych. Na miłe dla oczu widowisko złożyły się również wszelakiej maści łódki, kolebiące się na wodach wciskającego się w głąb zatoki fiordu. I cisza… śpiew ptaków, plusk wody i szum lekkiego wiatru.
Na pomostach stały też zadbane stoły do oprawiania ryb i krabów, z niemal pełnym wyposażeniem, nożami i czego tylko pasjonat łowienia może potrzebować.
Dzisiaj tylko rowerkiem załatwić drobne sprawunki w mieście przed wyjazdem do Tromso, czyli na północ Nowegii. Też tam jeszcze mnie nie było. A blogowa opowieść będzie ciągiem dalszym przedwczorajszej wycieczki.
A więc po zachwytach nad lodem pojechałam dalej, choć wiele razy korciło mnie by przystanąć i wsłuchiwać się w grające jeziora.
4. ResQue
Tu miałam znaleźć następnego kesza, ale nie udało się. Keszyk jest schowany w okolicy centrum kształcenia służb ratowniczych, RescQue.
ResQue znajduje się w Bleivik, na północ od miasta. Centrum jest jednym z największych w Europie terenem treningów z ogniem, wraz z lądowiskiem dla helikopterów, atrap domów i budynków i obiektów wybudowanych w celach ćwiczebnych w zakresie szkolenia większości rodzajów pożarów, nurkowania, dymu, zarządzanie akcjami pożarniczymi.
Marine to mały port jest położony pobliskiej zatoce z potężnym miejscami trenigowymi dla wszystkich rodzajów ratownictwa morskiego.
Centrum ma wszystkie stosowne statki i sprzęt wymagany do bezpiecznego szkolenia na morzu. Placówka w Haugesund jest szczególnie dobrze przystosowana i wyposażona do realizacji dużych i wymagających wspólnych szkoleń i ćwiczeń.
Jak ujechałam trochę dalej na niebie ukazał się czarny obłok dymu, znaczy, chyba ćwiczyli gaszenie jakiegoś pożaru.
5. Mekjervik
W końcu dotałam do przypadkowego miejsca, wiedziona GPS do następnego kesza. Okolica raczej nie zamieszkana, a domki to domki letnie, zwane hyttami. Latem i weekendami kipi tu z pewnością życiem. Droga w dół, ku morzu, była taka, jaką lubię, nieco łagodniejszy teren, gdzie nie gdzie zlodowaciałe strumyki płynąc w poprzek ścieżki. Przy końcu jednej z dróg natknęłam się niestety na tzw. mugglers, czyli ludzi co to nie są zaznajomieni z geocachingiem. Zazwyczaj wyglądamy dla nich pewno śmiesznie, kręcąc się w kółko, wsuwając ręce i głowy w jakieś zakamarki, rozglądamy się dookoła, niczym schizofrenicy słuchający głosów do nas mówiących. Był to jakiś starszy pan, wlepiający we mnie wzrok, myślący pewno co jak tu robię. Porzuciłąm więc pomysł szukania kesza, i pojechałam inną odnogą.
A tam, na jej końcu ujrzałam sielankowe widoki na błękitną zatokę, z przezroczystą wodą, uroczymi domkami rybackimi, masą sprzętu do łowienia ryb i krabów. Na dobrze utrzymanych pomostach walały się sieci z małymi bojami wplecionymi w oka, stare i drewniane klatki na kraby obok tych nowoczesnych, czarnych. Na miłe dla oczu widowisko złożyły się również wszelakiej maści łódki, kolebiące się na wodach wciskającego się w głąb zatoki fiordu. I cisza… śpiew ptaków, plusk wody i szum lekkiego wiatru.
Na pomostach stały też zadbane stoły do oprawiania ryb i krabów, z niemal pełnym wyposażeniem, nożami i czego tylko pasjonat łowienia może potrzebować.
- DST 8.02km
- Czas 00:29
- VAVG 16.59km/h
- VMAX 27.60km/h
- Temperatura 4.0°C
- Kalorie 171kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 27 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Śpiew lodu...brrr
Ostatnio jak opowiadałam po raz pierwszy w życiu słyszałam… śpiew lodu.
Za pierwszym razem myślałam, że to jakieś zwierzę, gdyż byłam nieco dalej od jeziora i nie przyszło mi do głowy, że to „coś” wydobywało się z niego.
A oto wypowiedź z jednego z forum:
“Generalnie lód popękał wcześniej, przez szczeliny wydobyło się trochę wody, która rozlała się trochę na boki i zamarzła. Teraz nie zauważyłem żadnych nowych pęknięć. Natomiast dźwięki pojawiały się po kilka na minutę. Wcześniej słyszałem już odgłosy lodu, ale były inne, niższe, jakby głębiej czy dalej i przede wszystkim nie tak często. Co kilka minut, kilkanaście minut a nie co chwilę.
Czy możecie mi powiedzieć czy to jest normalny objaw czy faktycznie z lodem może się dziać coś niedobrego? Temperatura ostatnio trochę wzrosła ale dalej jest ujemna, zresztą na jeziorze nie widać aby cokolwiek zaczynało się topic”.
Video mojej własnej roboty :)
Tłumaczenia były różne:
“To normalne. Osobiście lubię słuchac jak lód "gra". Te trzaski, to pęknięcia powstające na skutek wewnętrznych napięć wewnątrz kryształu - najczęściej spowodowanych temperaturą (lód się kurczy/rozszerza wraz ze wzrostem/spadkiem temperatury). Najlepsze i najgłośniejsze są odgłosy powstających dużych szczelin”.
“Lód na całej powierzchni jezior z różnych przyczyn nie zamarza równomiernie. Dodatkowo zamarznięta woda zwiększa objętość. W związku z tym w płycie lodowej, zważywszy na tak duże powierzchnie, działają bardzo duże sił, które w końcu prowadzą do pęknięć. Mimo to powierzchnia taka jest bezpieczna bo pracuje jak płyta sprężona. To charakterystyczne dudnienie/huczenia świadczy właśnie o działaniu tych sił. Siły te na wielkich powierzchniach mogą prowadzić do wypiętrzeń”.
A wrażenia:
“W trakcie ostatniej wizyty na lodzie na Zalewie Zegrzyńskim miałem okazję posłuchać właśnie tak "grającego" lodu... było super. A jeszcze dodatkową atrakcją było długie na pół Zalewu pęknięcie lodu, które nastąpiło ok. 10m metrów od nas, wtedy to już był normalny huk i do tego... "trzęsienie lodu”.
Potwierdzam, wrażenie niesamowite. Moim ulubionym zajęciem teraz jest kładzenie się na lodzie, z uchem niemal przy tafli plus robienie zdjęć bąbelkom. Te bąble powietrza zatrzymane po drodze ku powierzchni, niesamowite kształty i wzory, dają złudzenie jakby czas się dla nich nagle zatrzymał.
Za pierwszym razem myślałam, że to jakieś zwierzę, gdyż byłam nieco dalej od jeziora i nie przyszło mi do głowy, że to „coś” wydobywało się z niego.
A oto wypowiedź z jednego z forum:
“Generalnie lód popękał wcześniej, przez szczeliny wydobyło się trochę wody, która rozlała się trochę na boki i zamarzła. Teraz nie zauważyłem żadnych nowych pęknięć. Natomiast dźwięki pojawiały się po kilka na minutę. Wcześniej słyszałem już odgłosy lodu, ale były inne, niższe, jakby głębiej czy dalej i przede wszystkim nie tak często. Co kilka minut, kilkanaście minut a nie co chwilę.
Czy możecie mi powiedzieć czy to jest normalny objaw czy faktycznie z lodem może się dziać coś niedobrego? Temperatura ostatnio trochę wzrosła ale dalej jest ujemna, zresztą na jeziorze nie widać aby cokolwiek zaczynało się topic”.
Video mojej własnej roboty :)
Tłumaczenia były różne:
“To normalne. Osobiście lubię słuchac jak lód "gra". Te trzaski, to pęknięcia powstające na skutek wewnętrznych napięć wewnątrz kryształu - najczęściej spowodowanych temperaturą (lód się kurczy/rozszerza wraz ze wzrostem/spadkiem temperatury). Najlepsze i najgłośniejsze są odgłosy powstających dużych szczelin”.
“Lód na całej powierzchni jezior z różnych przyczyn nie zamarza równomiernie. Dodatkowo zamarznięta woda zwiększa objętość. W związku z tym w płycie lodowej, zważywszy na tak duże powierzchnie, działają bardzo duże sił, które w końcu prowadzą do pęknięć. Mimo to powierzchnia taka jest bezpieczna bo pracuje jak płyta sprężona. To charakterystyczne dudnienie/huczenia świadczy właśnie o działaniu tych sił. Siły te na wielkich powierzchniach mogą prowadzić do wypiętrzeń”.
A wrażenia:
“W trakcie ostatniej wizyty na lodzie na Zalewie Zegrzyńskim miałem okazję posłuchać właśnie tak "grającego" lodu... było super. A jeszcze dodatkową atrakcją było długie na pół Zalewu pęknięcie lodu, które nastąpiło ok. 10m metrów od nas, wtedy to już był normalny huk i do tego... "trzęsienie lodu”.
Potwierdzam, wrażenie niesamowite. Moim ulubionym zajęciem teraz jest kładzenie się na lodzie, z uchem niemal przy tafli plus robienie zdjęć bąbelkom. Te bąble powietrza zatrzymane po drodze ku powierzchni, niesamowite kształty i wzory, dają złudzenie jakby czas się dla nich nagle zatrzymał.
- DST 9.11km
- Teren 0.90km
- Czas 00:31
- VAVG 17.63km/h
- VMAX 32.10km/h
- Temperatura -1.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 26 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
W obronie futerkowców
Dzisiaj obudziłam się wyjątkowo wcześnie, nawet przed wschodem słońca, co to sobie zaplanowało wyjść 07.46. Ja wstałam kilka minut wcześniej. Po otworzeniu oka, spoglądnęłam na prognozę pogody i stwierdziłam, że dziś jest ostatni słoneczny dzień w którym można sobie popedałować, przed zapowiadanymi opadami śniegu.
O 10.00 byłam już gotowa do wyjścia. Pytaniem pozostawało, gdzie pojadę, bo nie znoszę nuuudddyy…..a wszystko niemal dookoła objechane. A więc nastawiłam się na NUDĘ i zaledwie parę kilometrów. Uderzyłam na północ.
W twarz wiał północny wiatr i na jednym ze zjazdów a później podjazdów całe oczy miałam mokre od łez. Dodatkowo pożałowałam, że nie wzięłam czegoś na szyję. I chyba trochę minusowo było…
Ostatnio z powodu większej ilości czasu mam okazję do częstszego czytania blogów i stwierdzam, że spora część bikestatowiczów ujawnia w blogach swoje osobiste przemyślenia, podczas gdy ja uskuteczniam li tylko suche relacje, no może trochę okraszone zdjęciami. O czym to ja mogę dzisiaj przemyśliwać, zastanawiałam się… Że wycieczka będzie nudna… i tyle. Do jej końca nie stwierdziłam, bym poczyniła jakieś konstruktywne myślowe obserwacje, może jeżdżę bez mózgu.
Nie, nie, jedyne co zazwyczaj robię to podziwiam i chłonę naturę, na której piękno tutaj nie mogę narzekać. Ot, cały wniosek.
Nudno… jechałam przed siebie w żółwim tempie dopóki nie odkryłam, że mijam geocachingowego kesza obok szkołu w Saltvik. Ależ się napociłam, by go otworzyć, bowiem zatyczka tak mocno siedziała, że musiałam wspomóc się zębami.
1. Saltveit skole
Kesz założony został w okolicach szkoły podstawowej otwartej 10 października 1958 roku. Początkowo szkoła miała trawę na dachu i przez długi czas był to jej znak rozpoznawczy. Jednak w 1999 roku szkoła została odnowiona i przebudowana. Rozszerzona ma teraz 6 sal lekcyjnych w 3 bazach. Są one umieszczone wokół centralnej części szkoły zwanej Storstua czyli Duża Sala. W roku szkolnym 2011/2012 miała 47 uczniów z okolicznych wiosek: Skogland, Kalland, Hagland, Støle, Vikse og Førland ale ponoć jej obszar działania ostatnio i z pewnością chodzi tam teraz więcej uczniów.
Jak na polskie warunki to niezbyt imponujące, czyż nie…?
Po drodze dalej na północ minęłam zlodowaciałe bagno, dostałam szanse by po nim pochodzić. Zmrożone do cna, a zamarzła niebiesko mleczna woda przypomniała mi Blue Lagoon na Islandii.
Ale najciekawsze było dopiero przede mną.
2. Viksemarka i farma zwierząt futerkowych
Postanowiłam zboczyć z głównej trasy, w kierunku Viksemarka. Tam mnie jeszcze nie było!! Najpierw obszczekał mnie jeden pies, a potem było z górki po lekko zmrożonym asfalcie. Do czasu…i potem znowu górka. Z zza pagórka dojrzałam jakieś zabudowania. Z wrodzoną mi ciekawością rzuciłam rower na pobocze i podreptałam na górę. Odkryłam tam kilka zabudowań farmy dla zwierząt futerkowych. I tu mogę powiedzieć, że zacznę przemyśliwać…
Otóż całkiem niedawno, a właściwie od czasu jak przybyłam do Norwegii w 2009 r. toczy się debata na temat hodowli tych zwierzątek różnej maści. Jedyne co je łączy to wspaniałe futro, które potem pańcie noszą w postaci naturalnych futer.
Co rusz wybucha tutaj skandal odnośnie warunków w jakich te zwierzęta są przechowywane. Na dworze, zimnie, wietrze, w ciasnych klatkach, tłoczą się biedaczki a ich los jest z góry przesądzony. Skończą na ramionach modnych acz głupich kobiet.
Patrzyłam więc na te klatki jak na baraki w Oświęcimiu… Puste i zardzewiałe już podajki do wody, blaszane miseczki na jedzenie… Pierwszy z pawilonów jeszcze całkiem stojący, drugi już mniej, a trzeci chylący się ku rychłemu upadkowi. Obok na stronie masa porozrzucanych klatek, w których życie zakończyły żywot lisy pospolite, lisy polarne, norki, tchórze, nutrie, szynszyle…
Nic to, wróciłam po rower by zjechać w dół. Ślepa droga prowadziła do kilku gospodarstw rolnych, ale jak się wkrótce okazało dostępu broniły jurne byczki. W prawo - byczek, w lewo za kilka metrów – też byczek, musiałam znowu skapitulować.
Opowieści nie będę przeciągać, kilka wspaniałych rzeczy zdarzyło się podczas tej rowerowej wycieczki, której za nic w świecie nie nazwę nudną, ale o tym w innym wpisie niedługo. Między innymi dlaczego lód na jeziorze buczy i skrzypi.
O 10.00 byłam już gotowa do wyjścia. Pytaniem pozostawało, gdzie pojadę, bo nie znoszę nuuudddyy…..a wszystko niemal dookoła objechane. A więc nastawiłam się na NUDĘ i zaledwie parę kilometrów. Uderzyłam na północ.
W twarz wiał północny wiatr i na jednym ze zjazdów a później podjazdów całe oczy miałam mokre od łez. Dodatkowo pożałowałam, że nie wzięłam czegoś na szyję. I chyba trochę minusowo było…
Ostatnio z powodu większej ilości czasu mam okazję do częstszego czytania blogów i stwierdzam, że spora część bikestatowiczów ujawnia w blogach swoje osobiste przemyślenia, podczas gdy ja uskuteczniam li tylko suche relacje, no może trochę okraszone zdjęciami. O czym to ja mogę dzisiaj przemyśliwać, zastanawiałam się… Że wycieczka będzie nudna… i tyle. Do jej końca nie stwierdziłam, bym poczyniła jakieś konstruktywne myślowe obserwacje, może jeżdżę bez mózgu.
Nie, nie, jedyne co zazwyczaj robię to podziwiam i chłonę naturę, na której piękno tutaj nie mogę narzekać. Ot, cały wniosek.
Nudno… jechałam przed siebie w żółwim tempie dopóki nie odkryłam, że mijam geocachingowego kesza obok szkołu w Saltvik. Ależ się napociłam, by go otworzyć, bowiem zatyczka tak mocno siedziała, że musiałam wspomóc się zębami.
1. Saltveit skole
Kesz założony został w okolicach szkoły podstawowej otwartej 10 października 1958 roku. Początkowo szkoła miała trawę na dachu i przez długi czas był to jej znak rozpoznawczy. Jednak w 1999 roku szkoła została odnowiona i przebudowana. Rozszerzona ma teraz 6 sal lekcyjnych w 3 bazach. Są one umieszczone wokół centralnej części szkoły zwanej Storstua czyli Duża Sala. W roku szkolnym 2011/2012 miała 47 uczniów z okolicznych wiosek: Skogland, Kalland, Hagland, Støle, Vikse og Førland ale ponoć jej obszar działania ostatnio i z pewnością chodzi tam teraz więcej uczniów.
Jak na polskie warunki to niezbyt imponujące, czyż nie…?
Po drodze dalej na północ minęłam zlodowaciałe bagno, dostałam szanse by po nim pochodzić. Zmrożone do cna, a zamarzła niebiesko mleczna woda przypomniała mi Blue Lagoon na Islandii.
Ale najciekawsze było dopiero przede mną.
2. Viksemarka i farma zwierząt futerkowych
Postanowiłam zboczyć z głównej trasy, w kierunku Viksemarka. Tam mnie jeszcze nie było!! Najpierw obszczekał mnie jeden pies, a potem było z górki po lekko zmrożonym asfalcie. Do czasu…i potem znowu górka. Z zza pagórka dojrzałam jakieś zabudowania. Z wrodzoną mi ciekawością rzuciłam rower na pobocze i podreptałam na górę. Odkryłam tam kilka zabudowań farmy dla zwierząt futerkowych. I tu mogę powiedzieć, że zacznę przemyśliwać…
Otóż całkiem niedawno, a właściwie od czasu jak przybyłam do Norwegii w 2009 r. toczy się debata na temat hodowli tych zwierzątek różnej maści. Jedyne co je łączy to wspaniałe futro, które potem pańcie noszą w postaci naturalnych futer.
Co rusz wybucha tutaj skandal odnośnie warunków w jakich te zwierzęta są przechowywane. Na dworze, zimnie, wietrze, w ciasnych klatkach, tłoczą się biedaczki a ich los jest z góry przesądzony. Skończą na ramionach modnych acz głupich kobiet.
Patrzyłam więc na te klatki jak na baraki w Oświęcimiu… Puste i zardzewiałe już podajki do wody, blaszane miseczki na jedzenie… Pierwszy z pawilonów jeszcze całkiem stojący, drugi już mniej, a trzeci chylący się ku rychłemu upadkowi. Obok na stronie masa porozrzucanych klatek, w których życie zakończyły żywot lisy pospolite, lisy polarne, norki, tchórze, nutrie, szynszyle…
Nic to, wróciłam po rower by zjechać w dół. Ślepa droga prowadziła do kilku gospodarstw rolnych, ale jak się wkrótce okazało dostępu broniły jurne byczki. W prawo - byczek, w lewo za kilka metrów – też byczek, musiałam znowu skapitulować.
Opowieści nie będę przeciągać, kilka wspaniałych rzeczy zdarzyło się podczas tej rowerowej wycieczki, której za nic w świecie nie nazwę nudną, ale o tym w innym wpisie niedługo. Między innymi dlaczego lód na jeziorze buczy i skrzypi.
- DST 20.65km
- Teren 4.50km
- Czas 01:24
- VAVG 14.75km/h
- VMAX 31.80km/h
- Temperatura -1.0°C
- Kalorie 623kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;), Skrzynki pocztowe w Norwegii
Skrzynek ciąg dalszy...
Dzisiaj było bezcelowo z kumpelą z pracy.
Ale zapodaję dwie skrzynki z dedykacją, jak zawsze, dla WrocNama. Dla jeszcze niewtajemniczonych pstrykam namiętnie zdjęcia skrzynkom pocztowym w Norwegii, które często, gęsto są po prostu przeurocze!!!
A to miniatura budowy :)
Ale zapodaję dwie skrzynki z dedykacją, jak zawsze, dla WrocNama. Dla jeszcze niewtajemniczonych pstrykam namiętnie zdjęcia skrzynkom pocztowym w Norwegii, które często, gęsto są po prostu przeurocze!!!
A to miniatura budowy :)
- DST 10.49km
- Teren 3.40km
- Czas 00:39
- VAVG 16.14km/h
- VMAX 26.60km/h
- Temperatura -1.0°C
- Kalorie 235kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 lutego 2013
Kategoria Geocaching, NORWAY
Vestre Bokn po raz drugi
Sławetna wyspa, na które dramatycznie zgubiłam drogę. Vestre Bokn za pierwszym razem. Teraz nastał czas by odwiedzić ją po raz drugi w równie pięknych okolicznościach przyrody. Tym razem z rowerami na samochodowym bagażniku.
Kole godz. 10.00 rozbrzmiały kościelne dzwony, których granie doszło mnie nawet w domu. Nawet nie wiedziałam, że zwiastowały fantastyczny dzień.
Zapakowałyśmy z Monica rowery na samochód i ruszyłyśmy w długą. Na wyspę można się dostać albo szybkim statkiem kursującym z Haugesund, albo krajową E39, która wiedzie nitką do Stavanger. Po drodze zawsze wiadomo, kiedy prom się wyładował, bo sunie wtedy długa kawalkada samochodów w jedną stronę, a im bliżej promowego portu, tym częściej w przednim lusterku widać ciągnący się na samochodem ogonek „pędzących” by zdążyć na prom.
1. Kościół na Bokn.
W niedzielne przedpołudnie oczekiwałam, że kościół będzie otwarty. Całe szczęście niedawno skończyła się msza, więc jeszcze dwójka ostatnich wyspiarskich parafian wyszła z małej świątyni, a my wsunęłyśmy się nieśmiało do środka. Jeszcze tylko kościelny z organistką krzątali się na odchodne, więc wypytałyśmy trochę o historię kościoła.
Okazało się, że jedyny na wyspie kościółek stanowiący niemal centrum wyspy, stoi na miejscu wcześniejszego stavkirke, czyli całkowicie drewnianej świątyni typowej dla Skandynawii, a właściwie Norwegii. Obecny kościół wybudowany i konsekrowany został był w 1847 r.
Typowo dla protestanckich kościołów jest skromny i minimalistyczny, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Łaska boska rozświetlała kościół mdławym trochę jasnoniebieskim kolorem ławy, sufit i ambonę z chowającym się pod świętą księgą też niebiesko upstrzonym gołębiem.
Już z internetu później wygooglowałam, że zaprojektował go specjalizujący się w zamkach i kościołach niejaki Hans Ditlev Franciscus von Linstow, natomiast obraz za ołtarzem namalował Ole Frøvig i 1924.
2. Monument
Monument ku czci Asbjørna Klostera, który urodził się na wyspie, by potem wyjechać do Stavanger. Pomnik postawiono mu w 100 rocznice urodzin, a miał się ponoć szczycić dużym wkładem w utrzymanie trzeźwości.
3. Gunnarstadvatnet
Gdy przejeżdżałyśmy obok jeziora, momentami 40 km/h z górki, dało się z oddali słyszeć dziwne odgłosy… jakby dudnienie, ryki lub pomrukiwania. Przystanęłyśmy więc nadsłuchując. To lód „śpiewał|…
Przyznam szczerze, że słyszałam to pierwszy raz a wrażenie jest wspaniałe. Gdy dookoła głucha cisza, a niemal panowała, dało się usłyszeć melodię kry i lodu, z dobiegającymi od dna pomrukiwaniami wody, momentami bulgoczącej pod warstwą spękanego gdzieniegdzie kryształowego lodu… Pół godziny wycieczki było z głowy.
4. Tronsvåg
Potem przyszedł czas na drugiego kesza w Trosnavåg (pierwszy przy kościele) znalezionego przy małej uroczej zatoczce. Niedaleko znajduję się mały zakład przetwórstwa owoców morza, tutejszych ryb, krabów i krewetek.
5. Kanal
Dalej na południe rowerowałyśmy Lodavegen do miejscowości Loten. Śmiałyśmy się, że brzmi trochę jak na Lofoty a widoki niemal podobne. Tam z kolei czekał na nas przepiękny, chudziutki kanał morski w Sunnalandstraumen. Na nadbrzeżu kilkadziesiąt małych dwupiętrowych letnich domków, stojących na straży po obu stronach kanału.
Kanał jest jedną z małych atrakcji wyspy. Został zbudowany około 1870, aby ułatwić podróżowanie pomiędzy Boknasundet i Karmsund. Kanał został zaprojektowany dla mniejszych statków, bo kamienne przegrody są naprawdę wąske.
W 1906 roku zbudowano też most wiszący, czy też kładkę, tak aby ludzie mogli bezpiecznie przejść na Jøsenlandet. Kładkę rozebrano w 1928 roku i zastąpiona przez nowy mostek, a potem w 1957 przez egzystujący do dzisiaj.
Pod koniec lat 90-tych kanał został wybrany jako część dziedzictwa kulturowego na wyspach Bokn, gdyż wedle źródeł historycznych miejsce to miało strategiczne znaczenie dla wodzów epoki żelaza. Jako zabytki w okolicy uznano jeszcze kilka chat rybackich i kopiec pogrzebowy. Co się jeszcze okazało, a o czym ne wiedziałyśmy przejeżdżając tamtędy, że w 1923 odkryto tutaj przypadkowo srebrne skarby podczas budowy drogi do Jøsang.
6. Røydehamn
Na samiuśkim końcu wyspy, gdzie prawie nikt nie mieszka (zresztą na samej wyspie mało kto mieszka) i owce zawracają, znajduje się urzekające miejsce z widokiem na morze i mnóstwo małych wysepek – Røydehamn.
Kiedy skończyła się asfaltowa, wąska na jeden samochód droga, musiałyśmy otworzyć sobie szerokie wrota na zdziczałe, kamieniste pastwiska. Słońce już dawno przeszło za zenit i wisiało nisko nad horyzontem i miejsce nabrało złotawych barw. Dwa kilometry terenowej drogi i kilkaset metrów po zamarzniętych podmokłych łakach doprowadziy mie nad urzekającą plaże. Dobrze, że zlodowaciałe moczary, których latem nie daje się przejść bez kaloszy, były teraz dostepne.
Tutaj ukrył się następny kesz, pośród pozostałości kamiennych fundamentów domów, które prawdopodobnie ludzie z fiordów wykorzystywali na nocleg podczas zimowego połowu śledzia. Na równinie znaleziono ponoć co najmniej 160 takich miejsc.
7. Bunkry, bunkry… i krowy
Niedaleko zaś, jak niemal rzut beretem, znalazłam coś co „tygrysy lubią najbardziej” – bunkry i pozostałości z umocowań z II wojny światowej.
W południowo-zachodniej części wyspy Bokn na Loten w miejscu zwanym Klepp stoi niemiecki fort z 2 wojny światowej. Wraz z fortem na Fjøløy na południu i fortyfikacji Skudeneshavn od zachodu Niemcy mogli blokować zarówno podejście do Boknafjorden i Karmsund - tłumaczą źródła hisotryczne.
Skacząc między skałami znalazłam tu zarówno bunkry do przechowywanie amunicji i ufortyfikowane rowy a także pozostałości stanowisk artyleryjskich. Ponoć gdzieś mieściło się ambulatorium, a więc coś z mojej działki, ale że nie było tabliczek to do nie dotarłam. Dalej na zachód były zabudowania dla załogi i koszary oficerów, ale wstępu tam broniło stado czarnych krów z cielakami i bykiem na czele. Stojąc na środku drogi, z buchającą z nozdrzy parą i świdrującym wzrokiem doskonale broił wstępu. Miałam na sobie niestety czerwoną kurtkę, więc nie chcąc rozjuszyć jurnego byczka, musiałam skapitulować.
[/img]
8. Bygdemuseum
Po drodze do samochodu, czekały na nas jeszcze trzy atrakcje…
Jedną z nich małe, jednodomkowe muzeum otwarte niestety tylko w trzy miesiące letnie, ewentualnie po uprzednim umówieniu.
Muzem mieści się w starym centrum młodzieżowym (chyba jak młodzieżowy dom kultury na wsi) w Haaland. Ponoć wystawa pokazuje historię grupki młodzieży i klubu, który działał tu od 1908 roku. W 1980 założono muzeum by wychwalać „stare, dobre czasy”. Zgromadzono tutaj ok. 4000 eksponatów pokazujących niemal całą historię wyspy, stare czasy rybołówstwa i rolnictwa.
Można się przejść przez kuchnię, pokój dzienny i sypialnię - wszystko jak było na początku 1900. Także szewc i sklep z butami, funkcjonowała tu też szkolna klasa. Szkoda, że nawet przez okienko nie dało się czegoś z atmosfery uszczknąć.
9. Śpiewający kamień
Potem nadszedł czas na trochę magii… i kolejny kesz.
Kilkaset metrów od drogi na południowej stronie Boknabergvatnet przy poboczu stoi kamień… Ten szczególny kamień wydaje specjalny dźwięk i według starych podań śpiew. Ale tylko jak się go stuknie od góry jakimś innym kamieniem.
Zanim wybudowano drogę kamień stał przy drodze E39, głównej i ruchliwej. Przeniesiono go jednak w aktualne, bardziej zaciszne miejsce, zapewno by ludzie mogli bez przeszkód słuchać jego śpiewu, gdzie ponoć słuchać go nawet lepiej. Wcześniej nazywana kamień: kamieniem zegarowym. Geologicznie to tonalit czyli kwaśna skała magmowo-głębinowa, zawierająca w swym składzie zasadowy plagioklaz, kwarc, biotyt i amfibole.
Przyznam szczerze, że mi nie udało się zmusić kamienia do śpiewu, mimo że mocno się starałam.
10. No i na ostatek tej bogatej w historię wycieczki dojechałyśmy do malutkiego, odnowionego z okazji 1000-lecia Kvednabekken młyna. Chodziło o to, aby odtworzyć warunki sprzed około 1000 lat temu, kiedy to tutejsze ludziska mielili zboże z 12 okolicznych spichrzy. Miejsce było też używane jako ujęcie wody pitnej i pralnia.
Tak oto dotarłyśmy do końca naszej wyczerpującej i różnorodnej wycieczki. Oby więcej takich.
Kole godz. 10.00 rozbrzmiały kościelne dzwony, których granie doszło mnie nawet w domu. Nawet nie wiedziałam, że zwiastowały fantastyczny dzień.
Zapakowałyśmy z Monica rowery na samochód i ruszyłyśmy w długą. Na wyspę można się dostać albo szybkim statkiem kursującym z Haugesund, albo krajową E39, która wiedzie nitką do Stavanger. Po drodze zawsze wiadomo, kiedy prom się wyładował, bo sunie wtedy długa kawalkada samochodów w jedną stronę, a im bliżej promowego portu, tym częściej w przednim lusterku widać ciągnący się na samochodem ogonek „pędzących” by zdążyć na prom.
1. Kościół na Bokn.
W niedzielne przedpołudnie oczekiwałam, że kościół będzie otwarty. Całe szczęście niedawno skończyła się msza, więc jeszcze dwójka ostatnich wyspiarskich parafian wyszła z małej świątyni, a my wsunęłyśmy się nieśmiało do środka. Jeszcze tylko kościelny z organistką krzątali się na odchodne, więc wypytałyśmy trochę o historię kościoła.
Okazało się, że jedyny na wyspie kościółek stanowiący niemal centrum wyspy, stoi na miejscu wcześniejszego stavkirke, czyli całkowicie drewnianej świątyni typowej dla Skandynawii, a właściwie Norwegii. Obecny kościół wybudowany i konsekrowany został był w 1847 r.
Typowo dla protestanckich kościołów jest skromny i minimalistyczny, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Łaska boska rozświetlała kościół mdławym trochę jasnoniebieskim kolorem ławy, sufit i ambonę z chowającym się pod świętą księgą też niebiesko upstrzonym gołębiem.
Już z internetu później wygooglowałam, że zaprojektował go specjalizujący się w zamkach i kościołach niejaki Hans Ditlev Franciscus von Linstow, natomiast obraz za ołtarzem namalował Ole Frøvig i 1924.
2. Monument
Monument ku czci Asbjørna Klostera, który urodził się na wyspie, by potem wyjechać do Stavanger. Pomnik postawiono mu w 100 rocznice urodzin, a miał się ponoć szczycić dużym wkładem w utrzymanie trzeźwości.
3. Gunnarstadvatnet
Gdy przejeżdżałyśmy obok jeziora, momentami 40 km/h z górki, dało się z oddali słyszeć dziwne odgłosy… jakby dudnienie, ryki lub pomrukiwania. Przystanęłyśmy więc nadsłuchując. To lód „śpiewał|…
Przyznam szczerze, że słyszałam to pierwszy raz a wrażenie jest wspaniałe. Gdy dookoła głucha cisza, a niemal panowała, dało się usłyszeć melodię kry i lodu, z dobiegającymi od dna pomrukiwaniami wody, momentami bulgoczącej pod warstwą spękanego gdzieniegdzie kryształowego lodu… Pół godziny wycieczki było z głowy.
4. Tronsvåg
Potem przyszedł czas na drugiego kesza w Trosnavåg (pierwszy przy kościele) znalezionego przy małej uroczej zatoczce. Niedaleko znajduję się mały zakład przetwórstwa owoców morza, tutejszych ryb, krabów i krewetek.
5. Kanal
Dalej na południe rowerowałyśmy Lodavegen do miejscowości Loten. Śmiałyśmy się, że brzmi trochę jak na Lofoty a widoki niemal podobne. Tam z kolei czekał na nas przepiękny, chudziutki kanał morski w Sunnalandstraumen. Na nadbrzeżu kilkadziesiąt małych dwupiętrowych letnich domków, stojących na straży po obu stronach kanału.
Kanał jest jedną z małych atrakcji wyspy. Został zbudowany około 1870, aby ułatwić podróżowanie pomiędzy Boknasundet i Karmsund. Kanał został zaprojektowany dla mniejszych statków, bo kamienne przegrody są naprawdę wąske.
W 1906 roku zbudowano też most wiszący, czy też kładkę, tak aby ludzie mogli bezpiecznie przejść na Jøsenlandet. Kładkę rozebrano w 1928 roku i zastąpiona przez nowy mostek, a potem w 1957 przez egzystujący do dzisiaj.
Pod koniec lat 90-tych kanał został wybrany jako część dziedzictwa kulturowego na wyspach Bokn, gdyż wedle źródeł historycznych miejsce to miało strategiczne znaczenie dla wodzów epoki żelaza. Jako zabytki w okolicy uznano jeszcze kilka chat rybackich i kopiec pogrzebowy. Co się jeszcze okazało, a o czym ne wiedziałyśmy przejeżdżając tamtędy, że w 1923 odkryto tutaj przypadkowo srebrne skarby podczas budowy drogi do Jøsang.
6. Røydehamn
Na samiuśkim końcu wyspy, gdzie prawie nikt nie mieszka (zresztą na samej wyspie mało kto mieszka) i owce zawracają, znajduje się urzekające miejsce z widokiem na morze i mnóstwo małych wysepek – Røydehamn.
Kiedy skończyła się asfaltowa, wąska na jeden samochód droga, musiałyśmy otworzyć sobie szerokie wrota na zdziczałe, kamieniste pastwiska. Słońce już dawno przeszło za zenit i wisiało nisko nad horyzontem i miejsce nabrało złotawych barw. Dwa kilometry terenowej drogi i kilkaset metrów po zamarzniętych podmokłych łakach doprowadziy mie nad urzekającą plaże. Dobrze, że zlodowaciałe moczary, których latem nie daje się przejść bez kaloszy, były teraz dostepne.
Tutaj ukrył się następny kesz, pośród pozostałości kamiennych fundamentów domów, które prawdopodobnie ludzie z fiordów wykorzystywali na nocleg podczas zimowego połowu śledzia. Na równinie znaleziono ponoć co najmniej 160 takich miejsc.
7. Bunkry, bunkry… i krowy
Niedaleko zaś, jak niemal rzut beretem, znalazłam coś co „tygrysy lubią najbardziej” – bunkry i pozostałości z umocowań z II wojny światowej.
W południowo-zachodniej części wyspy Bokn na Loten w miejscu zwanym Klepp stoi niemiecki fort z 2 wojny światowej. Wraz z fortem na Fjøløy na południu i fortyfikacji Skudeneshavn od zachodu Niemcy mogli blokować zarówno podejście do Boknafjorden i Karmsund - tłumaczą źródła hisotryczne.
Skacząc między skałami znalazłam tu zarówno bunkry do przechowywanie amunicji i ufortyfikowane rowy a także pozostałości stanowisk artyleryjskich. Ponoć gdzieś mieściło się ambulatorium, a więc coś z mojej działki, ale że nie było tabliczek to do nie dotarłam. Dalej na zachód były zabudowania dla załogi i koszary oficerów, ale wstępu tam broniło stado czarnych krów z cielakami i bykiem na czele. Stojąc na środku drogi, z buchającą z nozdrzy parą i świdrującym wzrokiem doskonale broił wstępu. Miałam na sobie niestety czerwoną kurtkę, więc nie chcąc rozjuszyć jurnego byczka, musiałam skapitulować.
[/img]
8. Bygdemuseum
Po drodze do samochodu, czekały na nas jeszcze trzy atrakcje…
Jedną z nich małe, jednodomkowe muzeum otwarte niestety tylko w trzy miesiące letnie, ewentualnie po uprzednim umówieniu.
Muzem mieści się w starym centrum młodzieżowym (chyba jak młodzieżowy dom kultury na wsi) w Haaland. Ponoć wystawa pokazuje historię grupki młodzieży i klubu, który działał tu od 1908 roku. W 1980 założono muzeum by wychwalać „stare, dobre czasy”. Zgromadzono tutaj ok. 4000 eksponatów pokazujących niemal całą historię wyspy, stare czasy rybołówstwa i rolnictwa.
Można się przejść przez kuchnię, pokój dzienny i sypialnię - wszystko jak było na początku 1900. Także szewc i sklep z butami, funkcjonowała tu też szkolna klasa. Szkoda, że nawet przez okienko nie dało się czegoś z atmosfery uszczknąć.
9. Śpiewający kamień
Potem nadszedł czas na trochę magii… i kolejny kesz.
Kilkaset metrów od drogi na południowej stronie Boknabergvatnet przy poboczu stoi kamień… Ten szczególny kamień wydaje specjalny dźwięk i według starych podań śpiew. Ale tylko jak się go stuknie od góry jakimś innym kamieniem.
Zanim wybudowano drogę kamień stał przy drodze E39, głównej i ruchliwej. Przeniesiono go jednak w aktualne, bardziej zaciszne miejsce, zapewno by ludzie mogli bez przeszkód słuchać jego śpiewu, gdzie ponoć słuchać go nawet lepiej. Wcześniej nazywana kamień: kamieniem zegarowym. Geologicznie to tonalit czyli kwaśna skała magmowo-głębinowa, zawierająca w swym składzie zasadowy plagioklaz, kwarc, biotyt i amfibole.
Przyznam szczerze, że mi nie udało się zmusić kamienia do śpiewu, mimo że mocno się starałam.
10. No i na ostatek tej bogatej w historię wycieczki dojechałyśmy do malutkiego, odnowionego z okazji 1000-lecia Kvednabekken młyna. Chodziło o to, aby odtworzyć warunki sprzed około 1000 lat temu, kiedy to tutejsze ludziska mielili zboże z 12 okolicznych spichrzy. Miejsce było też używane jako ujęcie wody pitnej i pralnia.
Tak oto dotarłyśmy do końca naszej wyczerpującej i różnorodnej wycieczki. Oby więcej takich.
- DST 20.10km
- Teren 3.10km
- Czas 01:30
- VAVG 13.40km/h
- VMAX 38.60km/h
- Temperatura 6.0°C
- Kalorie 569kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Na raty
Po wczorajszej lodowej wyprawie nastał nowy, piękny dzień, podsycany zresztą nadzieją na złoto Kowalczyk w biegu łączonym w Val di Fiemme.
Przed jej biegiem sama chciałam się nieco rozgrzać i wybiegłam na skąpany słońcem podjazd.
Pojechałam w kierunku morza, by odwiedzić miejsca, gdzie dawno nie byłam. Niestety musiałam stwierdzić, że jedno piękne miejsce zniknęło na zawsze. A jest to miejsce, gdzie zawsze stawałam, by podziwiać przepiękny widok na małą, wąską zatoczkę, zawsze zakwiecone i kolorowe. Teraz niestety ogordzone metalową, wysoką siatką, zastawione dźwigami i budową niewiadomo czego w trakcie. Zrobiło mi się smutno...
Miejsce przedtem...
... i teraz
Po powrocie kolejne rozczarowanie... Justysia nie dała rady.
A co z tytułem na raty... popołudniu jeszcze jedna mała przejażdżka do sklepu.
Ale rekord lutowy już pobity!! Jutro atakuje 100 :)
Przed jej biegiem sama chciałam się nieco rozgrzać i wybiegłam na skąpany słońcem podjazd.
Pojechałam w kierunku morza, by odwiedzić miejsca, gdzie dawno nie byłam. Niestety musiałam stwierdzić, że jedno piękne miejsce zniknęło na zawsze. A jest to miejsce, gdzie zawsze stawałam, by podziwiać przepiękny widok na małą, wąską zatoczkę, zawsze zakwiecone i kolorowe. Teraz niestety ogordzone metalową, wysoką siatką, zastawione dźwigami i budową niewiadomo czego w trakcie. Zrobiło mi się smutno...
Miejsce przedtem...
... i teraz
Po powrocie kolejne rozczarowanie... Justysia nie dała rady.
A co z tytułem na raty... popołudniu jeszcze jedna mała przejażdżka do sklepu.
Ale rekord lutowy już pobity!! Jutro atakuje 100 :)
- DST 12.01km
- Teren 3.10km
- Czas 00:57
- VAVG 12.64km/h
- VMAX 32.80km/h
- Temperatura -1.0°C
- Kalorie 351kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Słoneczne królestwo lodu...
Pogoda dzisiaj urzekała… Grzechem byłoby nie wypuścić się na wycieczkę rowerową. Na zewnątrz -2, na termometrze w słońcu +20. Czyż nie pięknie?
Polecam ogladnac w HD
Pomysłu na wycieczkę niestety nie miałam, ale jak się okazało później sam się wykluł po drodze. Postanowiłam pokierować się na Katanakvegen, mało uczęszczaną drogę, którą jedynie turyści oblegają. Poza dojazdem do kilku posesji na górze, wjazdu dla samochodów nie ma.
Droga wiodła mocno pod górę a na pierwszym wzniesieniu musiałam zaczerpnąć głębiej powietrza. Stanęłam przy dróżce odgałęziającej się przy bagnie o uroczej nazwie Czarna Skałka (Svartbergsmyr). Zamarznięta tafla lodu bagniska odbijała słońce aż oczy bolały, ale humor mi się poprawił, gdyż postanowiłam poświęcić się dzisiaj wodzie i lodowi. Po drugiej stronie bagna płynie sobie bowiem spory potok. Gdzie jego źródło ? - miałam sprawdzić.
Jechałam więc dalej pod górę mając potok po mojej lewej stronie. Wg mapy potok nazywa się Dubergselva, więc jest w rzeczywistości uznany za rzekę (elv oznacza po norwesku: rzekę). Ja pozostanę jednak przy potoku. Potok wił się to bliżej, to dalej drogi, stając się mniejszy i mniejszy. Plusk wody to raz stawał się donośniejszy, by gdzieś na chwilę zginąć w lesie lub chowając się w rozległych, teraz zamarzniętych, podmokłych terenach.
W końcu dojechałam do jednej z odnóg drogi prowadzącej do jeziora Katanak. Obecnie jest to ujęcie wody pitnej dla Haugesund. Lasy zostawiłam za plecami, a mając przed sobą pagórkowatą przestrzeń porośniętą krzakami i trawą o wyschniętej słomkowej barwie. Po lewej stronie roztaczał się widok na zamarznięto bagnisko, po drugiej zaś wartko płyną potoczek.
Skusiłam się na obejrzenie bagna i nie było czego żałować. Leżąc na błyszczącej tafli artystycznie zamarzniętej wody strzelałam fotki w zapomnieniu. Uwięzione niczym w wiecznym lodzie bąble powietrza, lodowe igiełki, romby, trójkąty, krystaliczne paprocie… Och!! Mogłabym tam stać wiecznie.
Zresztą co tam będę pisać, zdjęcia mówią chyba za siebie…
Negatyw zdjęcia wyżej
A to filtr: kalejdoskop ze zdjęcia powyżej
Polecam ogladnac w HD
Pomysłu na wycieczkę niestety nie miałam, ale jak się okazało później sam się wykluł po drodze. Postanowiłam pokierować się na Katanakvegen, mało uczęszczaną drogę, którą jedynie turyści oblegają. Poza dojazdem do kilku posesji na górze, wjazdu dla samochodów nie ma.
Droga wiodła mocno pod górę a na pierwszym wzniesieniu musiałam zaczerpnąć głębiej powietrza. Stanęłam przy dróżce odgałęziającej się przy bagnie o uroczej nazwie Czarna Skałka (Svartbergsmyr). Zamarznięta tafla lodu bagniska odbijała słońce aż oczy bolały, ale humor mi się poprawił, gdyż postanowiłam poświęcić się dzisiaj wodzie i lodowi. Po drugiej stronie bagna płynie sobie bowiem spory potok. Gdzie jego źródło ? - miałam sprawdzić.
Jechałam więc dalej pod górę mając potok po mojej lewej stronie. Wg mapy potok nazywa się Dubergselva, więc jest w rzeczywistości uznany za rzekę (elv oznacza po norwesku: rzekę). Ja pozostanę jednak przy potoku. Potok wił się to bliżej, to dalej drogi, stając się mniejszy i mniejszy. Plusk wody to raz stawał się donośniejszy, by gdzieś na chwilę zginąć w lesie lub chowając się w rozległych, teraz zamarzniętych, podmokłych terenach.
W końcu dojechałam do jednej z odnóg drogi prowadzącej do jeziora Katanak. Obecnie jest to ujęcie wody pitnej dla Haugesund. Lasy zostawiłam za plecami, a mając przed sobą pagórkowatą przestrzeń porośniętą krzakami i trawą o wyschniętej słomkowej barwie. Po lewej stronie roztaczał się widok na zamarznięto bagnisko, po drugiej zaś wartko płyną potoczek.
Skusiłam się na obejrzenie bagna i nie było czego żałować. Leżąc na błyszczącej tafli artystycznie zamarzniętej wody strzelałam fotki w zapomnieniu. Uwięzione niczym w wiecznym lodzie bąble powietrza, lodowe igiełki, romby, trójkąty, krystaliczne paprocie… Och!! Mogłabym tam stać wiecznie.
Zresztą co tam będę pisać, zdjęcia mówią chyba za siebie…
Negatyw zdjęcia wyżej
A to filtr: kalejdoskop ze zdjęcia powyżej
- DST 14.30km
- Teren 3.60km
- Czas 01:20
- VAVG 10.73km/h
- VMAX 33.20km/h
- Temperatura -2.0°C
- Kalorie 403kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 18 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Rezerwat po raz drugi
Już, już miałam ogłaszać rekordy, aż tu od ostatniego razu, ani razu nie zaglądnęłam do komórki, gdzie „śpi” mój rower. Ale jak tu jeździć, gdy pogoda nie dopisuje…
Nie chcę się wpisywać w jakiś ponury trend, który zresztą owa pogoda dyktuje…ale jak oglądnęłam ostatni wpis Niradhary, to stwierdziłam, że nie tylko ja mam „czarno-białe” wizje.
Jednak dzisiejsza przejażdżka to nie zew natury i ciekawości świata. Dzisiaj musiałam dobrowolnie „przymusowo” wcześnie wstać. Ostatnimi czasy dosyć późno mi się chodzi wstać, bo do pracy „nie uczęszczam”, a wstawać wypada mi kole południa. I dobrze mi z tym.
Ale jutro muszę wstać o 6.00, więc wypada mi się dziś położyć wcześniej. Obmyśliłam sobie plan, że wstanę dzisiaj bladym świtem 7.30, by się odpowiednio do koguciej pobudki przygotować.
Jednak po kilku godzinach krzątania po domu jakaś okropna senność i zmęczenie zwalały mnie z nóg. Po długim namyśle postanowiłam rozruszać się trochę na rowerze. To był ten zew…
Nie za bardzo wiedziałam, gdzie pojechać, mój odwieczny problem, bo ciągle chcę czegoś nowego, nowej trasy, nowych fotek, itd. Zrezygnowana brakiem pomysłu ruszyłam prosto przed siebie, nastawiając się na kolejną nudną wycieczkę. Nisko wiszące chmury kryły okoliczne szczyty za mgielną zasłoną, wkrótce stwierdziłam też, że trochę za lekko się ubrałam.
Znalazłam się znowu obok rezerwatu Tornesvatnet, który i tym razem nie wyglądał imponująco.
Ponieważ nigdy nie zapuszczałam się w tereny po tej stronie jeziora, postanowiłam rozszerzyć trochę moje pojęcie o tejże okolicy. Brodząc w błotnistej ścieżce, po odciskach końskich kopyt dotarłam do kilku zabudowań gospodarczych, starszych i trochę nowszych. Za ostatnim skręciłam w jakąś mało uczęszczaną dróżkę, która powidła mnie to starej szklarni, służącej teraz za pseudogaraż dla spalonego wraku samochodu.
Zresztą było to chyba dobre miejsce na ukrycie starych i niechcianych czterokołowców, bo znalazłam tam jeszcze stary traktor i jakiś amerykański krążownik.
Podumawszy trochę nad roślinnymi życiami, które w owej szklarni się zakończyły, nawróciłam, gdyż mżawka przerodziła się w mały deszcz. W przeciwieństwie do roślin, aż tak dużo wody nie potrzebuję.
Amerykański krążownik
Po drodze jeszcze zaskoczyły mnie dzieci w przedszkolu, które zamiast siedzieć w ciepełku i pić mleko, cały czas spędzały na dworze. W zasadzie to nie mogę powiedzieć, że mnie to zaskoczyło, bo to i owo o norweskich przedszkolach już słyszałam. Na przykład to, że budynek przedszkola, jest tylko przebieralnią. Przekładając to na normalny język – przedszkole w Norwegii istnieje tylko na wolnym powietrzu, a dzieciaki, czy pogoda czy nie, zawsze są na zewnątrz. Brr… pewno muszą się tam bawić do końca dnia…
Ja tam popedałowałam do domu.
Nie chcę się wpisywać w jakiś ponury trend, który zresztą owa pogoda dyktuje…ale jak oglądnęłam ostatni wpis Niradhary, to stwierdziłam, że nie tylko ja mam „czarno-białe” wizje.
Jednak dzisiejsza przejażdżka to nie zew natury i ciekawości świata. Dzisiaj musiałam dobrowolnie „przymusowo” wcześnie wstać. Ostatnimi czasy dosyć późno mi się chodzi wstać, bo do pracy „nie uczęszczam”, a wstawać wypada mi kole południa. I dobrze mi z tym.
Ale jutro muszę wstać o 6.00, więc wypada mi się dziś położyć wcześniej. Obmyśliłam sobie plan, że wstanę dzisiaj bladym świtem 7.30, by się odpowiednio do koguciej pobudki przygotować.
Jednak po kilku godzinach krzątania po domu jakaś okropna senność i zmęczenie zwalały mnie z nóg. Po długim namyśle postanowiłam rozruszać się trochę na rowerze. To był ten zew…
Nie za bardzo wiedziałam, gdzie pojechać, mój odwieczny problem, bo ciągle chcę czegoś nowego, nowej trasy, nowych fotek, itd. Zrezygnowana brakiem pomysłu ruszyłam prosto przed siebie, nastawiając się na kolejną nudną wycieczkę. Nisko wiszące chmury kryły okoliczne szczyty za mgielną zasłoną, wkrótce stwierdziłam też, że trochę za lekko się ubrałam.
Znalazłam się znowu obok rezerwatu Tornesvatnet, który i tym razem nie wyglądał imponująco.
Ponieważ nigdy nie zapuszczałam się w tereny po tej stronie jeziora, postanowiłam rozszerzyć trochę moje pojęcie o tejże okolicy. Brodząc w błotnistej ścieżce, po odciskach końskich kopyt dotarłam do kilku zabudowań gospodarczych, starszych i trochę nowszych. Za ostatnim skręciłam w jakąś mało uczęszczaną dróżkę, która powidła mnie to starej szklarni, służącej teraz za pseudogaraż dla spalonego wraku samochodu.
Zresztą było to chyba dobre miejsce na ukrycie starych i niechcianych czterokołowców, bo znalazłam tam jeszcze stary traktor i jakiś amerykański krążownik.
Podumawszy trochę nad roślinnymi życiami, które w owej szklarni się zakończyły, nawróciłam, gdyż mżawka przerodziła się w mały deszcz. W przeciwieństwie do roślin, aż tak dużo wody nie potrzebuję.
Amerykański krążownik
Po drodze jeszcze zaskoczyły mnie dzieci w przedszkolu, które zamiast siedzieć w ciepełku i pić mleko, cały czas spędzały na dworze. W zasadzie to nie mogę powiedzieć, że mnie to zaskoczyło, bo to i owo o norweskich przedszkolach już słyszałam. Na przykład to, że budynek przedszkola, jest tylko przebieralnią. Przekładając to na normalny język – przedszkole w Norwegii istnieje tylko na wolnym powietrzu, a dzieciaki, czy pogoda czy nie, zawsze są na zewnątrz. Brr… pewno muszą się tam bawić do końca dnia…
Ja tam popedałowałam do domu.
- DST 6.50km
- Teren 2.30km
- Czas 00:28
- VAVG 13.93km/h
- VMAX 29.30km/h
- Temperatura 3.0°C
- Kalorie 190kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 8 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Laksefossen
Dzień zaczęłam mocnym naparem z english breakfast tea, zanim jeszcze słońce oświetliło szczyt Nuten, najbliżej i najwyższej w okolicy górki. Na pogodynce mojego fona -3, więc znośnie.
W radio wysłuchałam jeszcze porannych wiadomości o wprowadzeniu w Norwegii podwyższonego stanu alarmu antyterrorystycznego, który nadal wydawał się jakiś tajemniczy i nikt nie wie, dlaczego został wprowadzony. Pewno Breivik coś znowu wymyślił…
Pozazdrościłam ostatnio zdjęć Niradharze nad potokiem, więc dzisiaj postanowiłam znaleźć jakiś mały spad wodny. Niedaleko ode mnie w lasku wokół Haraldsvangvatnet jest całkiem spory strumyk wypływający z Arkavatnet, niewielkiego jeziorka na wschód od wcześniej wymienionego. Tam postanowiłam ustawić aparat ze statywem, by złapać upływ czasu i wody.
Warunki jezdne nie lepsze niż wczoraj, o ile asfalt fajniutki i przyczepny, o tyle partie leśne i terenowe dawały mało przyjemności.
Przy wjeździe do lasu, jak wczoraj, warstwa stwardniałego i nierównego lodu zmusiła mnie do prowodzania roweru. Nie chciałam ryzykować upadku na i tak obolałą dupę.
Na małej kładce usadowił się mały, zmizerowany i pewno głodny kotek. Początkowo uciekał przede mną, ale w końcu przystanął by w pełnej krasie pokazać swoją mizerność. Biedaczek podchodził, w nadziei na jakieś drobne jedzonko, ale niestety nic ze sobą nie miałam. Był jakiś taki niefotogeniczny…
W końcu dotarłam do małego spadu nazywanego „łososiowym wodospadem” i tamże ustawiłam statyw. Niestety sesja zdjęciowa była szybka, bo bez rękawiczek długo się tak nie dało stać, a w rękawiczkach nic z aparatem zrobić nie mogłam.
Cyknęłam więc naprędce kilka fotek, by po chwili zawrócić. Wymarzłe ręce „wygrały”…
W radio wysłuchałam jeszcze porannych wiadomości o wprowadzeniu w Norwegii podwyższonego stanu alarmu antyterrorystycznego, który nadal wydawał się jakiś tajemniczy i nikt nie wie, dlaczego został wprowadzony. Pewno Breivik coś znowu wymyślił…
Pozazdrościłam ostatnio zdjęć Niradharze nad potokiem, więc dzisiaj postanowiłam znaleźć jakiś mały spad wodny. Niedaleko ode mnie w lasku wokół Haraldsvangvatnet jest całkiem spory strumyk wypływający z Arkavatnet, niewielkiego jeziorka na wschód od wcześniej wymienionego. Tam postanowiłam ustawić aparat ze statywem, by złapać upływ czasu i wody.
Warunki jezdne nie lepsze niż wczoraj, o ile asfalt fajniutki i przyczepny, o tyle partie leśne i terenowe dawały mało przyjemności.
Przy wjeździe do lasu, jak wczoraj, warstwa stwardniałego i nierównego lodu zmusiła mnie do prowodzania roweru. Nie chciałam ryzykować upadku na i tak obolałą dupę.
Na małej kładce usadowił się mały, zmizerowany i pewno głodny kotek. Początkowo uciekał przede mną, ale w końcu przystanął by w pełnej krasie pokazać swoją mizerność. Biedaczek podchodził, w nadziei na jakieś drobne jedzonko, ale niestety nic ze sobą nie miałam. Był jakiś taki niefotogeniczny…
W końcu dotarłam do małego spadu nazywanego „łososiowym wodospadem” i tamże ustawiłam statyw. Niestety sesja zdjęciowa była szybka, bo bez rękawiczek długo się tak nie dało stać, a w rękawiczkach nic z aparatem zrobić nie mogłam.
Cyknęłam więc naprędce kilka fotek, by po chwili zawrócić. Wymarzłe ręce „wygrały”…
- DST 6.81km
- Teren 3.20km
- Czas 00:37
- VAVG 11.04km/h
- VMAX 22.60km/h
- Temperatura -3.0°C
- Kalorie 210kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 lutego 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Pięknie i mroźno
Jeg er midlertidig „ut av drift”, det vil si fikk jeg en kort sykemelding. Heldigvis anbefalte legen å mosjonere, siden det er bare hodet som svikter.
Dagens tur til frisør som skulle hjelpe meg i å føle meg litt bedre.
Korzystając ze zwolnienia i pięknej pogody i mnóstwa wolnego czasu postanowiłam się upiększyć, tzn. w końcu pójść do fryzjera. Jako że na owego fryzjera miałam otrzymaną w prezencie kartę podarunkową ze sporą zniżka, nie miałam specjalnego wyboru i musiałam pojechać na Sørhaug.
Tyle tylko, że tam autobusy nie kursują… trzeba więc było wziąć rower.
Po wczorajszym upadku na twardy lód, obiwszy sobie niemal całe cztery litery i biodro, nie miałam za bardzo ochoty na „powtórkę z rozrywki”. Ale cóż, postanowiłam jechać najwolniej i najostrożniej jak potrafię.
Na początek jednak oślepiło mnie słońce zajadle odbijające się od wilgotnego asfaltu. Koszmar, widoczność 2 m, jednak wkrótce wjechałam na szczęście w „strefę cienia” i standardową drogą, jaką zwykle jeżdżę do pracy dotarłam do Skjoldavegen. Po drodze przy Haraldsvangvatnet, zauroczona zimowym i skutym lodem jeziorem, zeskoczyłam z roweru, by trochę pofocić.
Potem odbiłam w spokojniejsze rejony i naszukałąm się tego fryzjera, że z ledwością dotarłam na wyznaczoną godzinę.
Lżejsza o pół kilo włosów (oczywiście małą przesada, nigdy ich tak dużo na głowie nie miałam) wsiadłam z powrotem na siodełko. A że nie chciało mi się wracać wcześniejszą trasą, obrałam inną, klucząc między małymi uliczkami.
Słońce rzecz jasna dalej świeciło, ale z nieznanej mi przyczyny zaczęłam marznąć w ręce. Na liczniku pokazywało „-0”, więc niby nie najgorzej, a tu jak na złość paluchy odmawiały mi posłuszeństwa. Pewno dlatego, że pstrykałam zdjęcia łąbędziom i kaczkom, co to im nie zimno w kupry było.
Okolica, szczególnie w słoneczne dni jest genialna. Cisza, krzyk mew i kaczek, bulgotanie wpadającego do jeziora potoku, mknącego na spotkanie z jeziorową wodą. Nieco dalej zamarła z zimna i nieróbstwa wieża do skoków do wody. Gdyby nie palący ból w dłoniach, mogłabym tam stać i stać, i podziwiać.
W końcu skryłam się w sklepie, robiąc małe zakupy.
Dagens tur til frisør som skulle hjelpe meg i å føle meg litt bedre.
Korzystając ze zwolnienia i pięknej pogody i mnóstwa wolnego czasu postanowiłam się upiększyć, tzn. w końcu pójść do fryzjera. Jako że na owego fryzjera miałam otrzymaną w prezencie kartę podarunkową ze sporą zniżka, nie miałam specjalnego wyboru i musiałam pojechać na Sørhaug.
Tyle tylko, że tam autobusy nie kursują… trzeba więc było wziąć rower.
Po wczorajszym upadku na twardy lód, obiwszy sobie niemal całe cztery litery i biodro, nie miałam za bardzo ochoty na „powtórkę z rozrywki”. Ale cóż, postanowiłam jechać najwolniej i najostrożniej jak potrafię.
Na początek jednak oślepiło mnie słońce zajadle odbijające się od wilgotnego asfaltu. Koszmar, widoczność 2 m, jednak wkrótce wjechałam na szczęście w „strefę cienia” i standardową drogą, jaką zwykle jeżdżę do pracy dotarłam do Skjoldavegen. Po drodze przy Haraldsvangvatnet, zauroczona zimowym i skutym lodem jeziorem, zeskoczyłam z roweru, by trochę pofocić.
Potem odbiłam w spokojniejsze rejony i naszukałąm się tego fryzjera, że z ledwością dotarłam na wyznaczoną godzinę.
Lżejsza o pół kilo włosów (oczywiście małą przesada, nigdy ich tak dużo na głowie nie miałam) wsiadłam z powrotem na siodełko. A że nie chciało mi się wracać wcześniejszą trasą, obrałam inną, klucząc między małymi uliczkami.
Słońce rzecz jasna dalej świeciło, ale z nieznanej mi przyczyny zaczęłam marznąć w ręce. Na liczniku pokazywało „-0”, więc niby nie najgorzej, a tu jak na złość paluchy odmawiały mi posłuszeństwa. Pewno dlatego, że pstrykałam zdjęcia łąbędziom i kaczkom, co to im nie zimno w kupry było.
Okolica, szczególnie w słoneczne dni jest genialna. Cisza, krzyk mew i kaczek, bulgotanie wpadającego do jeziora potoku, mknącego na spotkanie z jeziorową wodą. Nieco dalej zamarła z zimna i nieróbstwa wieża do skoków do wody. Gdyby nie palący ból w dłoniach, mogłabym tam stać i stać, i podziwiać.
W końcu skryłam się w sklepie, robiąc małe zakupy.
- DST 11.30km
- Teren 2.10km
- Czas 00:57
- VAVG 11.89km/h
- VMAX 27.80km/h
- Temperatura -1.0°C
- Kalorie 362kcal
- Podjazdy 37m
- Aktywność Jazda na rowerze