Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2013
Dystans całkowity: | 250.91 km (w terenie 71.86 km; 28.64%) |
Czas w ruchu: | 16:26 |
Średnia prędkość: | 15.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 29.40 km/h |
Suma podjazdów: | 449 m |
Suma kalorii: | 7411 kcal |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 35.84 km i 2h 20m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 30 czerwca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Poza granicami...
Airspotting na rowerach
Airspotting na rowerach!!
Bohaterki: ja, blogger, moja siostra i Monica, norweska koleżanka.
Już pierwszego dnia w Batumi, bo przyleciałyśmy około południa, wiedziałyśmy co będziemy robic. Pod nosem przy hotelu ujrzałyśmy bowiem stację wypożyczania zielonych, miejskich rowerów. Dosyć szybko się zorientowałyśmy, gdzie należy się udać, by nabyć kartę do automatów.
Stacja wypożyczania rowerów
Każda karta kosztuje na polskie mniej więcej 40 zł, to koszt rejestracji i wydania plastiku. Później można już było tylko dopełniać dowolną sumą. 2 złocisze za przejechaną godzinę to chyba niedrogo… więc na początek miałyśmy 20 godzin na karcie. A że urlopik nie miał składać tylko i wyłącznie z jeżdżenia, było to dla nas wystarczająca ilość czasu.
Bulwar w Batumi wieczorem
Wieczorem, gdy w końcu udało się obsłużyć automaty i ujarzmić trochę „przydużawe” rowery, pojechałyśmy bulwarem, ponoć jednym z najdłuższych, nadmorskich bulwarów na świecie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do całkowicie siedzącej pozycji na rowerze, potem zaczął mnie denerwować skrzypiący pedał i za niskie siodełko. Ale to tylko do następnej stacji, zawsze można było wymienić felerny sprzęt, choć jak na miejskie rowery były one w całkiem dobrym stanie. Z koszyczkiem z przodu!! Ależ się telepał!!
Z rowerem na plaży
Codziennie gdzieś nas pchało, a że jazda rowerem na tamtejszych drogach do najbezpieczniejszych się nie zaliczała, pozostawał nam bulwar jak długi i szeroki. Po dwóch dniach lekkiego kręcenia między restauracjami i drobnymi atrakcjami, „wywiało” nas przed siebie. Dojechałyśmy do lotniska…
Po naszej prawej stronie huczało Morze Czarne na wyciągnięcie ręki, po lewej od zasieków lotniskowych dzieliła nas mało ruchliwa droga. Od brzegu do płota jakieś może 100 m. Cisza i spokój, tylko pojedyncze samochody mknące gdzieś w kierunku granicy tureckiej i z wolna spacerujące krowy z pastuchem na rowerze, a jakże.
Na ten czas z pamięci wydobyłyśmy krótkie filmiki o samolotach lądujących niemal nad głowami turystów, leniwie opalających się na plaży. Jednocześnie we wszystkich naszych trzech głowach zaświtała myśl, że fajnie byłoby zobaczyć jakiś lądujący samolot. Pewno frajda, choć „spotterkami” nie jesteśmy.
Nagle, jak na zawołanie, siostra wypatrzyła na niebie jakieś jasne światła, wyraźnie rzucające się w oczy na tle ciemniejszego nieba i zawisłych deszczowych chmur. Zbliżał się… my nie za bardzo wiedziałyśmy co robić, biec?, stać? uciekać? Jak nisko będzie leciał, cholera!! Siostra z Monica uciekły z piskiem na bok, ile sił w nogach, mnie zamurowało i tylko zdołałam położyć się na płytach bulwaru.
No i przeleciał z hukiem silników nade mną… Myślałam, że na mnie spadnie niemal, a gorące powietrze z olbrzymich motorów owiało mnie przy ziemi. Serce waliło jak oszalałe, gdy zbliżał się pokazując swoje podbrzusze z wysuniętym podwoziem. Obejrzałam się za siebie, może 200 m dalej koła dotknęły pasa startowego, a ja jak tylko się podnisołam poczułam, że nogi mam jak z waty… Niesamowite wrażenie!!!
Monica z siostrą podbiegły zaaferowane, piszczały co sił w gardle, mnie mowę odjęło… Chwilę później skakałyśmy jak wariatki, gdyby ktoś nas widział (a całe szczęście nikt), zapakował by nas w kaftany i do psychiatryka.
Lądowanie
Od tego dnia stałyśmy się prawdziwymi fankami samolotów startujących i lądujących na lotnisku w Batumi. W internecie znalazłyśmy rozkład lotów i plany na najbliższe dni!! Kompletnie straciłyśmy rozum!! Wszystkie czynności, jak jedzenie, kąpanie się w morzu czy basenie, były tak zaplanowane by zdążyć na start lub lądowanie.
Następnego dnia miały lecieć 4 samoloty, na jeden się już spóźniłyśmy, z niewiadomych powodów, ale była wciąż szansa. Rowery odpoczywały sobie na podpórkach. Godzina zbliżała się, ale jakoś żaden samolot nie chciał ani lądować, ani przylecieć. Sterczałyśmy tak jeszcze z trójką podobnych zapaleńców z Rosji, którzy w oczekiwaniu nurzali się w falach Morza Czarnego. Po 45 minutach straciłyśmy nadzieję, czas wypożyczonych rowerów umykał i nie wiedziałyśmy co dalej robić.
W końcu wypatrzyłam samolot kołujący powoli w kierunku pasa startowego, miał lecieć do Moskwy, Being 373. Przednie reflektory w końcu ustawiły się na wprost nas i samolot nabierał prędkości. Aparaty z teleobiektywem i komórki były już gotowe. Jeszcze tylko udało nam się szybko krzyknąć w kierunku Rosjan i wszyscy wlepiliśmy gały, te zwykłe i szklane na samolot.
Ryk silników zbliżał się w szybkim tempie, rozgrzane powietrze z samolotu rozmywało górski krajobraz za lotniskiem. W końcu 300 m przed nami maszyna oderwała się od ziemi i ruszyła w górę i przed siebie. Nie tak spektakularne jak lądowanie, ale też zapierające dech w piersiach.
Zdjęcie zrobione nam przez Rosjan
Reszty lądowań i startów opisywać nie będę, ekscytacja była ze wszech miar wielka i cały czas mało nam było. W sumie na spottingu spędziłyśmy trochę czasu a jedynym transportem były wierne nam rowery!!
Bohaterki: ja, blogger, moja siostra i Monica, norweska koleżanka.
Już pierwszego dnia w Batumi, bo przyleciałyśmy około południa, wiedziałyśmy co będziemy robic. Pod nosem przy hotelu ujrzałyśmy bowiem stację wypożyczania zielonych, miejskich rowerów. Dosyć szybko się zorientowałyśmy, gdzie należy się udać, by nabyć kartę do automatów.
Stacja wypożyczania rowerów
Każda karta kosztuje na polskie mniej więcej 40 zł, to koszt rejestracji i wydania plastiku. Później można już było tylko dopełniać dowolną sumą. 2 złocisze za przejechaną godzinę to chyba niedrogo… więc na początek miałyśmy 20 godzin na karcie. A że urlopik nie miał składać tylko i wyłącznie z jeżdżenia, było to dla nas wystarczająca ilość czasu.
Bulwar w Batumi wieczorem
Wieczorem, gdy w końcu udało się obsłużyć automaty i ujarzmić trochę „przydużawe” rowery, pojechałyśmy bulwarem, ponoć jednym z najdłuższych, nadmorskich bulwarów na świecie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do całkowicie siedzącej pozycji na rowerze, potem zaczął mnie denerwować skrzypiący pedał i za niskie siodełko. Ale to tylko do następnej stacji, zawsze można było wymienić felerny sprzęt, choć jak na miejskie rowery były one w całkiem dobrym stanie. Z koszyczkiem z przodu!! Ależ się telepał!!
Z rowerem na plaży
Codziennie gdzieś nas pchało, a że jazda rowerem na tamtejszych drogach do najbezpieczniejszych się nie zaliczała, pozostawał nam bulwar jak długi i szeroki. Po dwóch dniach lekkiego kręcenia między restauracjami i drobnymi atrakcjami, „wywiało” nas przed siebie. Dojechałyśmy do lotniska…
Po naszej prawej stronie huczało Morze Czarne na wyciągnięcie ręki, po lewej od zasieków lotniskowych dzieliła nas mało ruchliwa droga. Od brzegu do płota jakieś może 100 m. Cisza i spokój, tylko pojedyncze samochody mknące gdzieś w kierunku granicy tureckiej i z wolna spacerujące krowy z pastuchem na rowerze, a jakże.
Na ten czas z pamięci wydobyłyśmy krótkie filmiki o samolotach lądujących niemal nad głowami turystów, leniwie opalających się na plaży. Jednocześnie we wszystkich naszych trzech głowach zaświtała myśl, że fajnie byłoby zobaczyć jakiś lądujący samolot. Pewno frajda, choć „spotterkami” nie jesteśmy.
Nagle, jak na zawołanie, siostra wypatrzyła na niebie jakieś jasne światła, wyraźnie rzucające się w oczy na tle ciemniejszego nieba i zawisłych deszczowych chmur. Zbliżał się… my nie za bardzo wiedziałyśmy co robić, biec?, stać? uciekać? Jak nisko będzie leciał, cholera!! Siostra z Monica uciekły z piskiem na bok, ile sił w nogach, mnie zamurowało i tylko zdołałam położyć się na płytach bulwaru.
No i przeleciał z hukiem silników nade mną… Myślałam, że na mnie spadnie niemal, a gorące powietrze z olbrzymich motorów owiało mnie przy ziemi. Serce waliło jak oszalałe, gdy zbliżał się pokazując swoje podbrzusze z wysuniętym podwoziem. Obejrzałam się za siebie, może 200 m dalej koła dotknęły pasa startowego, a ja jak tylko się podnisołam poczułam, że nogi mam jak z waty… Niesamowite wrażenie!!!
Monica z siostrą podbiegły zaaferowane, piszczały co sił w gardle, mnie mowę odjęło… Chwilę później skakałyśmy jak wariatki, gdyby ktoś nas widział (a całe szczęście nikt), zapakował by nas w kaftany i do psychiatryka.
Lądowanie
Od tego dnia stałyśmy się prawdziwymi fankami samolotów startujących i lądujących na lotnisku w Batumi. W internecie znalazłyśmy rozkład lotów i plany na najbliższe dni!! Kompletnie straciłyśmy rozum!! Wszystkie czynności, jak jedzenie, kąpanie się w morzu czy basenie, były tak zaplanowane by zdążyć na start lub lądowanie.
Następnego dnia miały lecieć 4 samoloty, na jeden się już spóźniłyśmy, z niewiadomych powodów, ale była wciąż szansa. Rowery odpoczywały sobie na podpórkach. Godzina zbliżała się, ale jakoś żaden samolot nie chciał ani lądować, ani przylecieć. Sterczałyśmy tak jeszcze z trójką podobnych zapaleńców z Rosji, którzy w oczekiwaniu nurzali się w falach Morza Czarnego. Po 45 minutach straciłyśmy nadzieję, czas wypożyczonych rowerów umykał i nie wiedziałyśmy co dalej robić.
W końcu wypatrzyłam samolot kołujący powoli w kierunku pasa startowego, miał lecieć do Moskwy, Being 373. Przednie reflektory w końcu ustawiły się na wprost nas i samolot nabierał prędkości. Aparaty z teleobiektywem i komórki były już gotowe. Jeszcze tylko udało nam się szybko krzyknąć w kierunku Rosjan i wszyscy wlepiliśmy gały, te zwykłe i szklane na samolot.
Ryk silników zbliżał się w szybkim tempie, rozgrzane powietrze z samolotu rozmywało górski krajobraz za lotniskiem. W końcu 300 m przed nami maszyna oderwała się od ziemi i ruszyła w górę i przed siebie. Nie tak spektakularne jak lądowanie, ale też zapierające dech w piersiach.
Zdjęcie zrobione nam przez Rosjan
Reszty lądowań i startów opisywać nie będę, ekscytacja była ze wszech miar wielka i cały czas mało nam było. W sumie na spottingu spędziłyśmy trochę czasu a jedynym transportem były wierne nam rowery!!
- DST 33.40km
- Czas 01:48
- VAVG 18.56km/h
- VMAX 23.40km/h
- Temperatura 27.0°C
- Kalorie 1235kcal
- Podjazdy 10m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 czerwca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Małopolska po raz pierwszy!!!
Po małym rowerowaniu na Dolnym Śląsku, wybrałam się na Małopolskę i Śląskie. Jeszcze mnie nigdy tam na rowerze nie było.
Monica, norweska krew
W zasadzie to pojechałam odebrać norweską kumpelę z lotniska a najbliższych parę dni miałyśmy spędzić w Krakowie i okolicach. Monica kocha Polskę!!!
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Poziom 511 w Ogrodzieńcu, w malowniczych okolicznościach przyrody!! Za „winklem” niemal miałyśmy zamek w Podzamczu, o którym legendy mówią, iż pojawia się tam na murach o północy „biała dama” . Nam nie udało się jej zobaczyć, bo byłyśmy zajęte kolacją i sączeniem wina.
Ale następnego dnia wybrałyśmy się na rowery. Wybór rowerów w przyhotelowej wypożyczalni był wyśmienity, trekkingowe, górskie, wszelakich rozmiarów. Wszystko nam spasowało.
Hotel Poziom 511, Podzamcze
Zdjęcie ze strony portalu Hotel Poziom 511, mam nadzieję, że się nie pogniewają, za umieszczenie, ale to przecież darmowa reklama :)
A traska przedstawiała się następująco:
Wiodła przez pola lasy, łąki sycąc oczy przepięknymi widokami. Rowerowa trasa była dość dobrze oznaczona, krzyżująca się z innymi, pewno niemniej uroczymi ścieżkami.
Dotarłyśmy do Pilicy. Zaraz na początku oczom naszym ukazał się podupadający zespół pałacowy. Od tyłu… brama zamknięta, obok mały cmentarzyk z kilkoma grobami poległych żołnierzy, poświęcony obrońcom ziem.
Zamek w Pilicy ma dziś kształt klasycystycznego pałacu otoczonego potężnymi fortyfikacjami bastionowymi. Niestety jest w stanie mocno zdewastowanym, ale jeszcze się trzyma, podobnie jak wozownia, przylegająca do pałacu - wygląda jakby miała się lada dzień zawalić. Przeciwległy budynek to oficyna dworska, zamieniona obecnie na kamienicę mieszkalną.
Bramy wejściowej pałacu strzegą sfinksy. W środku znajdowało się 40 pokoi, w czterech skrzydłach otaczających dziedziniec, do którego nie ma dostępu. Z wnętrz należy wspomnieć o kilku pięknych niegdyś salach: sala rycerska z dębową podłogą na I piętrze, sala kredensowa z drewnianym sufitem, jadalnię z sufitem kasetonowym. Obiekt jest własnością prywatną i przed wejściem do parku ustawione są znaki ostrzegawcze. Jednak my weszliśmy i nikt nie robił żadnego problemu. Oczywiście do wnętrza wejścia nie ma. Pałac należy koniecznie obejść dookoła, aby przyjrzeć się umocnieniom, będącym jednym z cenniejszych zabytków polskich fortyfikacji. Szczególnie od strony północno-zachodniej widać efektowne mury i bastion.
Zamkowe sfinksy
W sumie pałac otaczało sześć bastionów a wszystkie połączono podziemnymi korytarzami. Dwa zostały niestety zniwelowane. Otaczająca całe założenie fosa była zasilana wodą doprowadzaną rurami z odległości 10 km! Także park dookoła pałacu wart jest uwagi. Jako piękny przykład sztuki ogrodniczej, w 1949 r. został uznany za zabytek przyrody. Można w nim zobaczyć m.in. lipę królowej Elżbiety (żony W. Jagiełły) o 6-metrowym obwodzie.
Wozownia
W 1989 r. obiekt przeszedł w ręce Barbary Johnson Piaseckiej, która postanowiła w końcu odnowić zamek, jednakże pojawinie się potomków dawnych właścicieli - Arkuszewskich, którzy domagają się jego zwrotu, przerwało prace. Rozpoczął się proces, który prawdopodbnie trwa nadal, a zamek niszczeje. Pani Piasecka chciała utowrzyć z pałacu swoją rezydencję z udostępnioną do zwiedzanaia galerią malarstwa.
A o wszystkim opowiedziała nam spotkana papierosku dziewczyna. Tylko zapytałyśmy o wejście, a ona poleciała z name na rowerze, by wszystko opowiedzieć. Tak więc dzieki niej dowiedziałyśmy się o historii zamku. Jej dziadek nawet był jednym ze służących.
Dalsza droga upłynęła nam pod znakiem ekhibocjonistów. Co chwila zza krzaków wychylał się jakiś napalony amator, pokazujący swoje wdzięki. No cóż… Polska pokazała się z “uroczej” strony. Przed jednym to musiałyśmy nawet uciekać, ale że on tez był na rowerze, to wyglądało to jak na wyścigu kolarksim. Kiedy tylko nas minął, usadawiał się na nowo by pokazywac “rodowe klejnoty”. Musiałyśmy więc wypuścić go w pole, całe szczęście w końcu się udało.
Niestety całą wycieczkę popsuły wszędobyslkie komary!! O ile mnie zazwyczaj nie biorą I zostawiały mnie w spokoju, o tyle zasmakowały w norweskiej krwi I Monica przeklinałą je po norwesku jesze dobre kilka dni później!!
Monica, norweska krew
W zasadzie to pojechałam odebrać norweską kumpelę z lotniska a najbliższych parę dni miałyśmy spędzić w Krakowie i okolicach. Monica kocha Polskę!!!
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Poziom 511 w Ogrodzieńcu, w malowniczych okolicznościach przyrody!! Za „winklem” niemal miałyśmy zamek w Podzamczu, o którym legendy mówią, iż pojawia się tam na murach o północy „biała dama” . Nam nie udało się jej zobaczyć, bo byłyśmy zajęte kolacją i sączeniem wina.
Ale następnego dnia wybrałyśmy się na rowery. Wybór rowerów w przyhotelowej wypożyczalni był wyśmienity, trekkingowe, górskie, wszelakich rozmiarów. Wszystko nam spasowało.
Hotel Poziom 511, Podzamcze
Zdjęcie ze strony portalu Hotel Poziom 511, mam nadzieję, że się nie pogniewają, za umieszczenie, ale to przecież darmowa reklama :)
A traska przedstawiała się następująco:
Wiodła przez pola lasy, łąki sycąc oczy przepięknymi widokami. Rowerowa trasa była dość dobrze oznaczona, krzyżująca się z innymi, pewno niemniej uroczymi ścieżkami.
Dotarłyśmy do Pilicy. Zaraz na początku oczom naszym ukazał się podupadający zespół pałacowy. Od tyłu… brama zamknięta, obok mały cmentarzyk z kilkoma grobami poległych żołnierzy, poświęcony obrońcom ziem.
Zamek w Pilicy ma dziś kształt klasycystycznego pałacu otoczonego potężnymi fortyfikacjami bastionowymi. Niestety jest w stanie mocno zdewastowanym, ale jeszcze się trzyma, podobnie jak wozownia, przylegająca do pałacu - wygląda jakby miała się lada dzień zawalić. Przeciwległy budynek to oficyna dworska, zamieniona obecnie na kamienicę mieszkalną.
Bramy wejściowej pałacu strzegą sfinksy. W środku znajdowało się 40 pokoi, w czterech skrzydłach otaczających dziedziniec, do którego nie ma dostępu. Z wnętrz należy wspomnieć o kilku pięknych niegdyś salach: sala rycerska z dębową podłogą na I piętrze, sala kredensowa z drewnianym sufitem, jadalnię z sufitem kasetonowym. Obiekt jest własnością prywatną i przed wejściem do parku ustawione są znaki ostrzegawcze. Jednak my weszliśmy i nikt nie robił żadnego problemu. Oczywiście do wnętrza wejścia nie ma. Pałac należy koniecznie obejść dookoła, aby przyjrzeć się umocnieniom, będącym jednym z cenniejszych zabytków polskich fortyfikacji. Szczególnie od strony północno-zachodniej widać efektowne mury i bastion.
Zamkowe sfinksy
W sumie pałac otaczało sześć bastionów a wszystkie połączono podziemnymi korytarzami. Dwa zostały niestety zniwelowane. Otaczająca całe założenie fosa była zasilana wodą doprowadzaną rurami z odległości 10 km! Także park dookoła pałacu wart jest uwagi. Jako piękny przykład sztuki ogrodniczej, w 1949 r. został uznany za zabytek przyrody. Można w nim zobaczyć m.in. lipę królowej Elżbiety (żony W. Jagiełły) o 6-metrowym obwodzie.
Wozownia
W 1989 r. obiekt przeszedł w ręce Barbary Johnson Piaseckiej, która postanowiła w końcu odnowić zamek, jednakże pojawinie się potomków dawnych właścicieli - Arkuszewskich, którzy domagają się jego zwrotu, przerwało prace. Rozpoczął się proces, który prawdopodbnie trwa nadal, a zamek niszczeje. Pani Piasecka chciała utowrzyć z pałacu swoją rezydencję z udostępnioną do zwiedzanaia galerią malarstwa.
A o wszystkim opowiedziała nam spotkana papierosku dziewczyna. Tylko zapytałyśmy o wejście, a ona poleciała z name na rowerze, by wszystko opowiedzieć. Tak więc dzieki niej dowiedziałyśmy się o historii zamku. Jej dziadek nawet był jednym ze służących.
Dalsza droga upłynęła nam pod znakiem ekhibocjonistów. Co chwila zza krzaków wychylał się jakiś napalony amator, pokazujący swoje wdzięki. No cóż… Polska pokazała się z “uroczej” strony. Przed jednym to musiałyśmy nawet uciekać, ale że on tez był na rowerze, to wyglądało to jak na wyścigu kolarksim. Kiedy tylko nas minął, usadawiał się na nowo by pokazywac “rodowe klejnoty”. Musiałyśmy więc wypuścić go w pole, całe szczęście w końcu się udało.
Niestety całą wycieczkę popsuły wszędobyslkie komary!! O ile mnie zazwyczaj nie biorą I zostawiały mnie w spokoju, o tyle zasmakowały w norweskiej krwi I Monica przeklinałą je po norwesku jesze dobre kilka dni później!!
- DST 38.63km
- Teren 24.56km
- Czas 03:37
- VAVG 10.68km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 1215kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 czerwca 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Szlakiem bocianich gniazd
Żmigród – Żmigród, szlakiem bocianich gniazd
Zmigródek – kompleks pałacowo ogrodowy Halzfeldtów. Zaraz przed wyjazdem na wycieczkę obejrzałyśmy ruiny pałacu z zachowana fasadą, która jako jedyna stoi odmalowana, kontrastując z surowymi postrzępionymi murami tyłów zamku. Zaraz przy wjeździe pan nas zbeształ za to, ze wjechałyśmy rowerami, posłusznie więc zeszłyśmy.
Ze Żmigródka czerwonym szlakiem rowerowym, który był najgorszą, błotnistą i ceglastą częścią trasy. Jazda nie należała do najprzyjemniejszych, niestety. Dalej asfaltem dojechałyśmy do Zielonego domu, a dalej do Czarnego lasu aleją daglezjową. Pewno nazwę wzięła od daglezji, przyznam że o takim drzewie jeszcze nie słyszałam. W Czarnej Wsi postałyśmy trochę by się pożywić i napić z plecakowych zapasów, ale nie za długo, bo komary obsiadały nas pod krzyżem. Myślę, że zamiast modlitwy ofiara złożona z naszej krwi, była milsza Bogu i komarom. Od Czarnej Wsi odbiłyśmy w prawo w Drogę Gałkowską, wiodąca lasem.
Po drodze natknęłyśmy się na chudą do bólu wieże, nie wiadomo do czego służąca, na szczycie której już ktoś coś obserwował. U wejścia spotkałyśmy jeszcze parę rowerzystów, którzy usiłowali dostać się na wieżę. Otwierali drzwi kluczem, jak się okazało samochodowym. Dowiedziałyśmy się, że na górze jest jakaś pani, która rowerzyści poprosili o pozwolenie na wejście. Rzuciłąm im więc klucze, a były to klucze do jej samochodu. Za chwilę obok mojej głowy, gdzie z kilkudziesięciu metrów wylądowały te właściwe.
Nam się nie chciało tam wchodzić, więc pożyczyłyśmy im wszystkim miłej wycieczki i pojechałyśmy dalej.
Przez las Wilkowski do Wilkowa – miła wioseczka, dalej Olsza, w której weszłyśmy do genialnego sklepu, spożywczo-przemysłowego. Genialny bo miał klimatyzację z prawdziwego zdarzenia. Zakupy przedłużałyśmy więc jak tylko długo mogłyśmy, ja nawet kupiłam loda, by mieć wymówkę i postać tam jeszcze dłużej. Takiej ochłody w tej spiekocie potrzebowałyśmy.
Za Olszą w prawo do Grabówki i dalej wzdłuż Stawu Duża Grabówka do Rudy Sułowskiej z przepięknym łowiskiem wędkarskim i smażalnią ryb. Od Rudy Sułowskiej droga wiodła przepiękną miłą asfaltówką między stawami, gdzie ptaki porozsiadały się na wodzie i przybrzeżnej trzciny. Błękit wody, zieleń otaczających lasów, lekki wiaterek, wszystko co trzeba na wycieczce rowerowej. Zaraz za malowniczą drogą trasa prowadziła leśnym duktem przecinającym w pewnym miejscu „Dukt Geringa”. Zapachy lasu, sosen, borówek raczyły nasze zmysły… Pękające pod kołami rowerów małe szyszki też były atrakcją.
Stawy w okolicach Milicza
Radziądz – w tej małej wioseczce otarłyśmy się o zamknięty barokowy kościół p.w św. Karola Boromeusza. Drogą dębową dostałyśmy się już dalej na znany nam, upiorny trakt do Żmigródka.
Och, jakie sympatyczne
Zmigródek – kompleks pałacowo ogrodowy Halzfeldtów. Zaraz przed wyjazdem na wycieczkę obejrzałyśmy ruiny pałacu z zachowana fasadą, która jako jedyna stoi odmalowana, kontrastując z surowymi postrzępionymi murami tyłów zamku. Zaraz przy wjeździe pan nas zbeształ za to, ze wjechałyśmy rowerami, posłusznie więc zeszłyśmy.
Ze Żmigródka czerwonym szlakiem rowerowym, który był najgorszą, błotnistą i ceglastą częścią trasy. Jazda nie należała do najprzyjemniejszych, niestety. Dalej asfaltem dojechałyśmy do Zielonego domu, a dalej do Czarnego lasu aleją daglezjową. Pewno nazwę wzięła od daglezji, przyznam że o takim drzewie jeszcze nie słyszałam. W Czarnej Wsi postałyśmy trochę by się pożywić i napić z plecakowych zapasów, ale nie za długo, bo komary obsiadały nas pod krzyżem. Myślę, że zamiast modlitwy ofiara złożona z naszej krwi, była milsza Bogu i komarom. Od Czarnej Wsi odbiłyśmy w prawo w Drogę Gałkowską, wiodąca lasem.
Po drodze natknęłyśmy się na chudą do bólu wieże, nie wiadomo do czego służąca, na szczycie której już ktoś coś obserwował. U wejścia spotkałyśmy jeszcze parę rowerzystów, którzy usiłowali dostać się na wieżę. Otwierali drzwi kluczem, jak się okazało samochodowym. Dowiedziałyśmy się, że na górze jest jakaś pani, która rowerzyści poprosili o pozwolenie na wejście. Rzuciłąm im więc klucze, a były to klucze do jej samochodu. Za chwilę obok mojej głowy, gdzie z kilkudziesięciu metrów wylądowały te właściwe.
Nam się nie chciało tam wchodzić, więc pożyczyłyśmy im wszystkim miłej wycieczki i pojechałyśmy dalej.
Przez las Wilkowski do Wilkowa – miła wioseczka, dalej Olsza, w której weszłyśmy do genialnego sklepu, spożywczo-przemysłowego. Genialny bo miał klimatyzację z prawdziwego zdarzenia. Zakupy przedłużałyśmy więc jak tylko długo mogłyśmy, ja nawet kupiłam loda, by mieć wymówkę i postać tam jeszcze dłużej. Takiej ochłody w tej spiekocie potrzebowałyśmy.
Za Olszą w prawo do Grabówki i dalej wzdłuż Stawu Duża Grabówka do Rudy Sułowskiej z przepięknym łowiskiem wędkarskim i smażalnią ryb. Od Rudy Sułowskiej droga wiodła przepiękną miłą asfaltówką między stawami, gdzie ptaki porozsiadały się na wodzie i przybrzeżnej trzciny. Błękit wody, zieleń otaczających lasów, lekki wiaterek, wszystko co trzeba na wycieczce rowerowej. Zaraz za malowniczą drogą trasa prowadziła leśnym duktem przecinającym w pewnym miejscu „Dukt Geringa”. Zapachy lasu, sosen, borówek raczyły nasze zmysły… Pękające pod kołami rowerów małe szyszki też były atrakcją.
Stawy w okolicach Milicza
Radziądz – w tej małej wioseczce otarłyśmy się o zamknięty barokowy kościół p.w św. Karola Boromeusza. Drogą dębową dostałyśmy się już dalej na znany nam, upiorny trakt do Żmigródka.
Och, jakie sympatyczne
- DST 51.20km
- Teren 12.30km
- Czas 03:22
- VAVG 15.21km/h
- VMAX 28.80km/h
- Temperatura 30.0°C
- Kalorie 1994kcal
- Podjazdy 140m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 czerwca 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Jelcz-Laskowice i okolice
Nie ciekawego, tylko las i bunkry, taka przejażdżka.
- DST 23.36km
- Teren 18.40km
- Czas 01:37
- VAVG 14.45km/h
- VMAX 29.40km/h
- Temperatura 27.0°C
- Kalorie 623kcal
- Podjazdy 70m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 czerwca 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Brzeg-Olawa, amazońska przeprawa :)
No cóż, zamierzchłe już czasy! Czerwiec był, początek wakacji.
Po nieudanej próbie z Kamieńca, kiedy to zostawiłam komórasa na ławeczce na stacji kolejowej, udało się znowu spotkać w miłym gronie trzech sympatycznych postaci: Lideczki i Pawełka, starych dobrych kumpli z pracy!!
Sporo z pamięci wyleciało, ale film pozostał.
Największą frajdą była przeprawa przez "wielką wode" w Kotowicach. Gdy dotarliśmy za niewielki wał przeciwpowodziowy w Kotowicach okazało się, że dalszą jazde uniemożliwi nam woda. Na wybrukowanej drodze zatrzymała nas płynąca rzeka, a próby przejechania skończyły się na umoczeniu butów. Już, już mieliśmy rezygnować gdy, muszę przyznać, wpadłam na genialny pomysł zamoczenia nóg. Miałam tylko na myśli odświeżenie umęczonych stóp, ale okazało się, że mój pomysł zrozumiana jako przejście przez wodę.
Woda płynęła, resztki Odry lawirowały pośród lasu i wszystko wyglądało jak w amazońskiej puszczy. Potem już zrobiło się sucho i myśleliśmy, że kłopotów już dość. Do czasu kiedy naszym oczom ukazał się podtopiony samochód zostawiony samemu sobie, a dalej już tylko brązowa woda do połowy ud.
Poszliśmy jednak z rowerami dalej, brnąc niemal w brązowej acz przejrzystej wodzie przez kilometr. Na końcu nagroda w postaci wieży widokowej i wielka frajda. Zresztą resztę film opowie...
Po nieudanej próbie z Kamieńca, kiedy to zostawiłam komórasa na ławeczce na stacji kolejowej, udało się znowu spotkać w miłym gronie trzech sympatycznych postaci: Lideczki i Pawełka, starych dobrych kumpli z pracy!!
Sporo z pamięci wyleciało, ale film pozostał.
Największą frajdą była przeprawa przez "wielką wode" w Kotowicach. Gdy dotarliśmy za niewielki wał przeciwpowodziowy w Kotowicach okazało się, że dalszą jazde uniemożliwi nam woda. Na wybrukowanej drodze zatrzymała nas płynąca rzeka, a próby przejechania skończyły się na umoczeniu butów. Już, już mieliśmy rezygnować gdy, muszę przyznać, wpadłam na genialny pomysł zamoczenia nóg. Miałam tylko na myśli odświeżenie umęczonych stóp, ale okazało się, że mój pomysł zrozumiana jako przejście przez wodę.
Woda płynęła, resztki Odry lawirowały pośród lasu i wszystko wyglądało jak w amazońskiej puszczy. Potem już zrobiło się sucho i myśleliśmy, że kłopotów już dość. Do czasu kiedy naszym oczom ukazał się podtopiony samochód zostawiony samemu sobie, a dalej już tylko brązowa woda do połowy ud.
Poszliśmy jednak z rowerami dalej, brnąc niemal w brązowej acz przejrzystej wodzie przez kilometr. Na końcu nagroda w postaci wieży widokowej i wielka frajda. Zresztą resztę film opowie...
- DST 55.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:23
- VAVG 16.26km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 1200kcal
- Podjazdy 98m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 czerwca 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Wroclaw-Wojnowice
- DST 27.95km
- Teren 4.60km
- Czas 01:44
- VAVG 16.12km/h
- VMAX 28.20km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 712kcal
- Podjazdy 118m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 czerwca 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Smardzów wita
No więc po długiej nieobecności tutaj, znowu z powrotem.
Po prostu wyjechało mi się na wakacje...:)
Ale w Polsce nie leniuchowałam, już drugiego dnia pożyczyłam rower od przyjaciółki, by porowerować ze znajomymi z dawnej pracy. Umówiliśmy się na jazdę z Kamieńca Ząbkowickiego do Wrocka, poprzedziwszy wycieczkę jazdą pociągiem. Dotarłam do stacji kolejowej w Smardzowie, wpierw ładnie przywitana przez smardzowskie "Szczęść Boże".
Rozsiadłam się na ławeczce w oczekiwaniu na pociąg, zadzwoniłam do koleżanki i wnet zobaczywszy kompana wycieczki odłożyłam telefon na bok. Tak się zagadałam, że jak nadjechał pociąg zdążyłam tylko wrzucić do rower, zapominając jednak o komórce.
Oświeciło mnie kilka dobrych kilometrów za stacją, gdzie smartfona położyłam i że go nie mam ze sobą. Jedyne źródło robienia zdjęć!!! Nie... Na następnej stacji musiałam wysiąść i pognać na Smardzów, by zobaczyć, czy komórka wciąż tam leżała. Szczerze mówiąc byłam najgorszej myśli... nikt by nie przepuścił okazji by go nie zabrać.
Ale "szczęśc Boże" pomogło i komórka spała grzecznie w tym samym miejscu. No ale z wycieczki to już nici pozostały...
Po prostu wyjechało mi się na wakacje...:)
Ale w Polsce nie leniuchowałam, już drugiego dnia pożyczyłam rower od przyjaciółki, by porowerować ze znajomymi z dawnej pracy. Umówiliśmy się na jazdę z Kamieńca Ząbkowickiego do Wrocka, poprzedziwszy wycieczkę jazdą pociągiem. Dotarłam do stacji kolejowej w Smardzowie, wpierw ładnie przywitana przez smardzowskie "Szczęść Boże".
Rozsiadłam się na ławeczce w oczekiwaniu na pociąg, zadzwoniłam do koleżanki i wnet zobaczywszy kompana wycieczki odłożyłam telefon na bok. Tak się zagadałam, że jak nadjechał pociąg zdążyłam tylko wrzucić do rower, zapominając jednak o komórce.
Oświeciło mnie kilka dobrych kilometrów za stacją, gdzie smartfona położyłam i że go nie mam ze sobą. Jedyne źródło robienia zdjęć!!! Nie... Na następnej stacji musiałam wysiąść i pognać na Smardzów, by zobaczyć, czy komórka wciąż tam leżała. Szczerze mówiąc byłam najgorszej myśli... nikt by nie przepuścił okazji by go nie zabrać.
Ale "szczęśc Boże" pomogło i komórka spała grzecznie w tym samym miejscu. No ale z wycieczki to już nici pozostały...
- DST 21.37km
- Czas 00:55
- VAVG 23.31km/h
- VMAX 29.10km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 432kcal
- Podjazdy 13m
- Aktywność Jazda na rowerze