Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ciekawe i niepospolite miejsca

Dystans całkowity:451.73 km (w terenie 132.16 km; 29.26%)
Czas w ruchu:30:06
Średnia prędkość:15.01 km/h
Maksymalna prędkość:63.20 km/h
Suma podjazdów:2544 m
Maks. tętno maksymalne:162 (87 %)
Maks. tętno średnie:127 (117 %)
Suma kalorii:12067 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:28.23 km i 1h 52m
Więcej statystyk
Wtorek, 2 lipca 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Poza granicami...

Batumi 2

Chwilowo brak natchnienia, dojdzie może później :)

Ale z pewnością powinny znaleźć się wzmianki o Parku Narodowym Mtirala, kościele św. Mikołaja, wieży alfabetu gruzińskiego, wizyty w Ogrodzie Botanicznym i pokazu delfinów.
Zajawki na zdjęciach :)










  • DST 32.40km
  • Teren 1.20km
  • Czas 02:00
  • VAVG 16.20km/h
  • VMAX 34.10km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 418kcal
  • Podjazdy 371m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Poza granicami...

Airspotting na rowerach

Airspotting na rowerach!!


Bohaterki: ja, blogger, moja siostra i Monica, norweska koleżanka.
Już pierwszego dnia w Batumi, bo przyleciałyśmy około południa, wiedziałyśmy co będziemy robic. Pod nosem przy hotelu ujrzałyśmy bowiem stację wypożyczania zielonych, miejskich rowerów. Dosyć szybko się zorientowałyśmy, gdzie należy się udać, by nabyć kartę do automatów.


Stacja wypożyczania rowerów

Każda karta kosztuje na polskie mniej więcej 40 zł, to koszt rejestracji i wydania plastiku. Później można już było tylko dopełniać dowolną sumą. 2 złocisze za przejechaną godzinę to chyba niedrogo… więc na początek miałyśmy 20 godzin na karcie. A że urlopik nie miał składać tylko i wyłącznie z jeżdżenia, było to dla nas wystarczająca ilość czasu.


Bulwar w Batumi wieczorem

Wieczorem, gdy w końcu udało się obsłużyć automaty i ujarzmić trochę „przydużawe” rowery, pojechałyśmy bulwarem, ponoć jednym z najdłuższych, nadmorskich bulwarów na świecie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do całkowicie siedzącej pozycji na rowerze, potem zaczął mnie denerwować skrzypiący pedał i za niskie siodełko. Ale to tylko do następnej stacji, zawsze można było wymienić felerny sprzęt, choć jak na miejskie rowery były one w całkiem dobrym stanie. Z koszyczkiem z przodu!! Ależ się telepał!!


Z rowerem na plaży

Codziennie gdzieś nas pchało, a że jazda rowerem na tamtejszych drogach do najbezpieczniejszych się nie zaliczała, pozostawał nam bulwar jak długi i szeroki. Po dwóch dniach lekkiego kręcenia między restauracjami i drobnymi atrakcjami, „wywiało” nas przed siebie. Dojechałyśmy do lotniska…





Po naszej prawej stronie huczało Morze Czarne na wyciągnięcie ręki, po lewej od zasieków lotniskowych dzieliła nas mało ruchliwa droga. Od brzegu do płota jakieś może 100 m. Cisza i spokój, tylko pojedyncze samochody mknące gdzieś w kierunku granicy tureckiej i z wolna spacerujące krowy z pastuchem na rowerze, a jakże.
Na ten czas z pamięci wydobyłyśmy krótkie filmiki o samolotach lądujących niemal nad głowami turystów, leniwie opalających się na plaży. Jednocześnie we wszystkich naszych trzech głowach zaświtała myśl, że fajnie byłoby zobaczyć jakiś lądujący samolot. Pewno frajda, choć „spotterkami” nie jesteśmy.



Nagle, jak na zawołanie, siostra wypatrzyła na niebie jakieś jasne światła, wyraźnie rzucające się w oczy na tle ciemniejszego nieba i zawisłych deszczowych chmur. Zbliżał się… my nie za bardzo wiedziałyśmy co robić, biec?, stać? uciekać? Jak nisko będzie leciał, cholera!! Siostra z Monica uciekły z piskiem na bok, ile sił w nogach, mnie zamurowało i tylko zdołałam położyć się na płytach bulwaru.
No i przeleciał z hukiem silników nade mną… Myślałam, że na mnie spadnie niemal, a gorące powietrze z olbrzymich motorów owiało mnie przy ziemi. Serce waliło jak oszalałe, gdy zbliżał się pokazując swoje podbrzusze z wysuniętym podwoziem. Obejrzałam się za siebie, może 200 m dalej koła dotknęły pasa startowego, a ja jak tylko się podnisołam poczułam, że nogi mam jak z waty… Niesamowite wrażenie!!!



Monica z siostrą podbiegły zaaferowane, piszczały co sił w gardle, mnie mowę odjęło… Chwilę później skakałyśmy jak wariatki, gdyby ktoś nas widział (a całe szczęście nikt), zapakował by nas w kaftany i do psychiatryka.


Lądowanie

Od tego dnia stałyśmy się prawdziwymi fankami samolotów startujących i lądujących na lotnisku w Batumi. W internecie znalazłyśmy rozkład lotów i plany na najbliższe dni!! Kompletnie straciłyśmy rozum!! Wszystkie czynności, jak jedzenie, kąpanie się w morzu czy basenie, były tak zaplanowane by zdążyć na start lub lądowanie.



Następnego dnia miały lecieć 4 samoloty, na jeden się już spóźniłyśmy, z niewiadomych powodów, ale była wciąż szansa. Rowery odpoczywały sobie na podpórkach. Godzina zbliżała się, ale jakoś żaden samolot nie chciał ani lądować, ani przylecieć. Sterczałyśmy tak jeszcze z trójką podobnych zapaleńców z Rosji, którzy w oczekiwaniu nurzali się w falach Morza Czarnego. Po 45 minutach straciłyśmy nadzieję, czas wypożyczonych rowerów umykał i nie wiedziałyśmy co dalej robić.



W końcu wypatrzyłam samolot kołujący powoli w kierunku pasa startowego, miał lecieć do Moskwy, Being 373. Przednie reflektory w końcu ustawiły się na wprost nas i samolot nabierał prędkości. Aparaty z teleobiektywem i komórki były już gotowe. Jeszcze tylko udało nam się szybko krzyknąć w kierunku Rosjan i wszyscy wlepiliśmy gały, te zwykłe i szklane na samolot.



Ryk silników zbliżał się w szybkim tempie, rozgrzane powietrze z samolotu rozmywało górski krajobraz za lotniskiem. W końcu 300 m przed nami maszyna oderwała się od ziemi i ruszyła w górę i przed siebie. Nie tak spektakularne jak lądowanie, ale też zapierające dech w piersiach.


Zdjęcie zrobione nam przez Rosjan

Reszty lądowań i startów opisywać nie będę, ekscytacja była ze wszech miar wielka i cały czas mało nam było. W sumie na spottingu spędziłyśmy trochę czasu a jedynym transportem były wierne nam rowery!!

  • DST 33.40km
  • Czas 01:48
  • VAVG 18.56km/h
  • VMAX 23.40km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Kalorie 1235kcal
  • Podjazdy 10m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 czerwca 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Małopolska po raz pierwszy!!!

Po małym rowerowaniu na Dolnym Śląsku, wybrałam się na Małopolskę i Śląskie. Jeszcze mnie nigdy tam na rowerze nie było.


Monica, norweska krew

W zasadzie to pojechałam odebrać norweską kumpelę z lotniska a najbliższych parę dni miałyśmy spędzić w Krakowie i okolicach. Monica kocha Polskę!!!
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Poziom 511 w Ogrodzieńcu, w malowniczych okolicznościach przyrody!! Za „winklem” niemal miałyśmy zamek w Podzamczu, o którym legendy mówią, iż pojawia się tam na murach o północy „biała dama” . Nam nie udało się jej zobaczyć, bo byłyśmy zajęte kolacją i sączeniem wina.
Ale następnego dnia wybrałyśmy się na rowery. Wybór rowerów w przyhotelowej wypożyczalni był wyśmienity, trekkingowe, górskie, wszelakich rozmiarów. Wszystko nam spasowało.


Hotel Poziom 511, Podzamcze
Zdjęcie ze strony portalu Hotel Poziom 511, mam nadzieję, że się nie pogniewają, za umieszczenie, ale to przecież darmowa reklama :)

A traska przedstawiała się następująco:


Wiodła przez pola lasy, łąki sycąc oczy przepięknymi widokami. Rowerowa trasa była dość dobrze oznaczona, krzyżująca się z innymi, pewno niemniej uroczymi ścieżkami.



Dotarłyśmy do Pilicy. Zaraz na początku oczom naszym ukazał się podupadający zespół pałacowy. Od tyłu… brama zamknięta, obok mały cmentarzyk z kilkoma grobami poległych żołnierzy, poświęcony obrońcom ziem.

Zamek w Pilicy ma dziś kształt klasycystycznego pałacu otoczonego potężnymi fortyfikacjami bastionowymi. Niestety jest w stanie mocno zdewastowanym, ale jeszcze się trzyma, podobnie jak wozownia, przylegająca do pałacu - wygląda jakby miała się lada dzień zawalić. Przeciwległy budynek to oficyna dworska, zamieniona obecnie na kamienicę mieszkalną.



Bramy wejściowej pałacu strzegą sfinksy. W środku znajdowało się 40 pokoi, w czterech skrzydłach otaczających dziedziniec, do którego nie ma dostępu. Z wnętrz należy wspomnieć o kilku pięknych niegdyś salach: sala rycerska z dębową podłogą na I piętrze, sala kredensowa z drewnianym sufitem, jadalnię z sufitem kasetonowym. Obiekt jest własnością prywatną i przed wejściem do parku ustawione są znaki ostrzegawcze. Jednak my weszliśmy i nikt nie robił żadnego problemu. Oczywiście do wnętrza wejścia nie ma. Pałac należy koniecznie obejść dookoła, aby przyjrzeć się umocnieniom, będącym jednym z cenniejszych zabytków polskich fortyfikacji. Szczególnie od strony północno-zachodniej widać efektowne mury i bastion.


Zamkowe sfinksy

W sumie pałac otaczało sześć bastionów a wszystkie połączono podziemnymi korytarzami. Dwa zostały niestety zniwelowane. Otaczająca całe założenie fosa była zasilana wodą doprowadzaną rurami z odległości 10 km! Także park dookoła pałacu wart jest uwagi. Jako piękny przykład sztuki ogrodniczej, w 1949 r. został uznany za zabytek przyrody. Można w nim zobaczyć m.in. lipę królowej Elżbiety (żony W. Jagiełły) o 6-metrowym obwodzie.


Wozownia
W 1989 r. obiekt przeszedł w ręce Barbary Johnson Piaseckiej, która postanowiła w końcu odnowić zamek, jednakże pojawinie się potomków dawnych właścicieli - Arkuszewskich, którzy domagają się jego zwrotu, przerwało prace. Rozpoczął się proces, który prawdopodbnie trwa nadal, a zamek niszczeje. Pani Piasecka chciała utowrzyć z pałacu swoją rezydencję z udostępnioną do zwiedzanaia galerią malarstwa.

A o wszystkim opowiedziała nam spotkana papierosku dziewczyna. Tylko zapytałyśmy o wejście, a ona poleciała z name na rowerze, by wszystko opowiedzieć. Tak więc dzieki niej dowiedziałyśmy się o historii zamku. Jej dziadek nawet był jednym ze służących.



Dalsza droga upłynęła nam pod znakiem ekhibocjonistów. Co chwila zza krzaków wychylał się jakiś napalony amator, pokazujący swoje wdzięki. No cóż… Polska pokazała się z “uroczej” strony. Przed jednym to musiałyśmy nawet uciekać, ale że on tez był na rowerze, to wyglądało to jak na wyścigu kolarksim. Kiedy tylko nas minął, usadawiał się na nowo by pokazywac “rodowe klejnoty”. Musiałyśmy więc wypuścić go w pole, całe szczęście w końcu się udało.

Niestety całą wycieczkę popsuły wszędobyslkie komary!! O ile mnie zazwyczaj nie biorą I zostawiały mnie w spokoju, o tyle zasmakowały w norweskiej krwi I Monica przeklinałą je po norwesku jesze dobre kilka dni później!!
  • DST 38.63km
  • Teren 24.56km
  • Czas 03:37
  • VAVG 10.68km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Kalorie 1215kcal
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Bornholm, dzień 4

Człowiek się wieczorem rozluźniał przy Eurowizji w hotelu a tu nagle jak lunęło z nieba… Zrobiło się nieciekawie, już się zastanawiałam czy jutro pogoda też dopisze…

Obudziłam się, otworzyłam oko, nadstawiłam ucho… cisza, deszczu nie słychać, ale pochmurno i pewno chłodniej niż wczoraj. Przypuszczenia się potwierdziły, ale mnie jednak nie odstraszyły.



Zaraz po śniadaniu postanowiłam przejechać się jeszcze w kierunku Hesle, tylko po samym lesie.

Las jaki jest każdy widzi… Wczoraj jadąc większość trasy przez las nie znalazłam nic interesującego do sfocenia, ale dzisiaj było inaczej. Nie wiem nawet dlaczego, może dlatego, że po deszczu las nabrał innego wymiaru. Być może…



Po deszczu w lesie pachniało wszędzie i inaczej niż przed dwoma dniami. Lekka mgiełka unosiła się gdzieniegdzie nad poszyciem. W głuchej ciszy można jedynie było usłyszeć odgłosy kropel deszczu spadających z liści i czysto brzmiące głosy ptaków. Klimatycznie i tajemniczo.







A co kilkaset metrów las zmieniał swój wygląd. Momentami jak obudzony świeżo z zimowej drętwoty, z małymi, chudymi drzewkami dopiero co wypuszczającymi liście, by za chwilę zmienić się niemal w puszczę. Za chwilę jednak przewagę brały drzewa iglaste i gdyby tylko jesień była, mogłabym zobaczyć wszędzie grzyby.



Jak nigdy stawałam co chwilę by zrobić zdjęcie. Oblicza lasu zmieniały się jak w kalejdoskopie a ja chłonęłam tę naturę wszystkimi zmysłami.
Dojechałam w końcu do „Jeziorka Rubinowego”, którego nie dane mi było zobaczyć wcześniej, ale okazało się nie warte zachodu z wyjątkiem jednego kesza, który zaraz wpisałam na listę znalezionych.



Na krótkim odcinku asfaltówki spotkałam czwórkę emerytów jadących na rowerowy piknik. Chyba mieli już trochę w czubie z samego rana, bo darli się głośniej niż żaby w przydrożnym bajorze. Ale czarna, mokra droga usłana płatkami kwitnących drzew, niezapomniana.




Droga usłana kwiatami

Dojechałam jeszcze do morza, by tam powdychać nadmorskiego jodu i zobaczyć jeszcze jedne zalane wyrobisko. Piaszczyste klify i łódki, też miały swój urok!!





W drodze powrotnej musiałam się trochę spieszyć by zdążyć oddać rower do wypożyczalni i wymeldować z hotelu. Po drodze, już w samym miasteczku uroki małych duńskich domków znowu zawojowały moją duszę. Niemal przy każdym rower.


Taka sobie mżawka była cały czas...





No cóż, czas się na Bornholmie skończył, ale reszta wyspy będzie czekała na kolejną moją wizytę, nie odpuszczę, przyjadę tu jeszcze bo jest warto!!!
  • DST 23.11km
  • Teren 15.60km
  • Czas 01:37
  • VAVG 14.29km/h
  • VMAX 63.20km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 154 ( 82%)
  • HRavg 121 ( 65%)
  • Kalorie 1068kcal
  • Podjazdy 82m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Bornholm, dzień 3

Oj, dzisiaj będzie jeszcze dłuższa relacja... Mam nadzieję, że nikt kto będzie czytał się nie zanudzi na śmierć...

Allinge – w końcu dojechałam do północnego krańca wysepki, do Allinge, małego portu, kontynuującego tradycję wędzenia śledzi. Nawet całkiem przypadkowo trafiłam do wędzarnia śledzi i restauracji w jednym. Bufet rybny z możliwymi wielokrotnym i dokładkami był genialny, ryby wyśmienite z różnymi sosami, cebulką, sosami, smażone, wędzone, marynowane. Palce lizać!!


Wędzarnia i restauracja


Restauracja z klimatycznym tarasem

Początkowo były to miasteczka typowo rybackie, jeszcze w średniowieczu w Allinge wybudowano małą przystań rybacką, którą z czasem rozbudowano. Wokół portu który powstał zaczęli osiedlać się pierwsi mieszkańcy. W wieku XIX w okolicy utworzono kamieniołomy - Moseløkken - w których wydobywano granit. Działa tam muzeum, w którym można m.in. obejrzeć narzędzia służące do wydobywania i obróbki granitu oraz proces wydobywczy.

Po nabraniu nowych sił popedałowałam północnym wybrzeżem w kierunku wschodnim, dalej oczywiście ścieżką rowerową. Ścieżka biegła jednak wzdłuż trasy samochodowej i widoki nieco zrobiły się nudnawe.
Dojechałam do Tejn, w której to mieścinie chyba nic ciekawego nie było, przejechałam więc nie rzuciwszy bliżej okiem.
Po kilku kilometrach w kierunku na Gudhjem pojawia się w końcu szyld z informacja o nowej atrakcji.



To dolina szczelinowa Døndalen – dolina szczelinowa z najwyższym w Danii (sic!) 20 metrowym wodospadem. Czad, nie!! Oczywiście żartuję z tym czadem... Jak dla mnie to nie wodospad. Ale jazda przez dolinę to jak przez dżungle. Dolina jest długa na ok. 1 km, a roślinnośc tam naprawdę wygląda jak egzotyczna, będąca zasługą specyficznego mikroklimatu.

Cholewcia, tu mial byc filmik, ale nic nie dziala!!!!!!

Większości opisanych tam gatunków nie potrafię w ogóle skojarzyć. A więc można tam ponoć znaleźć anemony białe, żółte i niebieskie, można znaleźć storczyki, bagienne orchidee i listerię jajowatą. Wśród drzew są wymieniane grab, brzoza brodawkowata, jesion, wiąz, leszczyna oraz kilka odmian jarzębiny. W 1916 roku, Aksel Jensen, miejscowy rolnik postanowił jeszcze bardziej urozmaicić florę i posadził ok. 150 innych gatunków drzew z całego świata, m.in. chiński dąb korkowy, kalifornijska drzewo mamucie i świerk himalajski.

Po pełnym wrażeń pobycie w duńskiej „dżungli”, ogłuszona nadal intensywnym świergoleniem ptaków przemieściłam się 2 lub 3 kilometry dalej by podziwiać nadbałtyckie klify zwane Hellidomskipperne.
Na polski wyjdą „Święte Skały” i na pewno należą do najbardziej malowniczej części bornholmskiej natury.


Zjazd do Helligdomsklipperne

Nabrzeże Helligdomsklipperne najlepiej jednak oglądać z pokładu łodzi turystycznej, ale dzisiaj nie było mi dane. Podczas rejsu można podziwiać ukryte w skałach groty oraz skalne klify, z któ®cyh każdy ma swoje własne imię, np. Suchy Piec, Mokry Piec czy Świetlista Skała. Tam też ukryta jest tajemnicza grota skalna Czarny Kocioł o głębokości 55 m. Tam też żyje sobie rzadki, bornhomski pająk!!!



To czego nie zdążyłam jeszcze zobaczyć to Muzeum Sztuki Bornholmskiej, stojące przy wjeździe na klify. Ciekawe rozwiązania architektoniczne budynku muzeum w połączeniu z malowniczym krajobrazem jest ponoć doskonałym tłem dla dzieł. Trochę korciło mnie, by zajrzeć i zakosztować tej sztuki, ale czas mnie trochę naglił. Chciałam bowiem zdążyć na sushi ucztę w hotelu. Ale ponoć warte jest odwiedzenia.

Skoro się dalej spieszyłam, wzięłam ostry zakręt na południe, zmieniając rowerową „10” na rowerową trasę numer „23”. Fajniutka, płaściutka, jechało się szybko z czego byłam zadowolona. Po drodze zrobiłam sobie tylko mały przystanek w Nyker, gdzie stoi jeden z czterech kościołów rotundowych. Potem zjazd na południe i kró†ki przystanek w Nyker by podziwiać kościół rotundowy z małym cmentarzykiem. Po drodze uciekała w bok ścieżka na bagna Spelling Mose (opis w przewodniku) ale mi nie starczyło czasu. Bagno, pewno jak bagno, ale żyje tam mnóstwo gatunków ptaków.


Kościół rotundowy w Nyker

A na koniec sushi bar w pobliskim hotelu. Gości pełno, nie widziałam aż takiej ilości, prawie stolika dla mnie zabrakło!!


Romantyczny spcerek na zakończenie dnia



18.05.13
Bornholm dzień 3


Oj długo się zastanawiałam jaka trasę obrać, wczoraj było poludnie-północ, dzisiaj jakby nie patrzeć wypadało objechać zachód-wschód. Tylko nie wiedziałam, jak to będzie z moja forma dzisiaj. Przez noc cztery litery mogły wypocząć, ale rożnie bywa. Na “cudzym” I nie swoim siodełku to jest raczej kiepsko. No I się nie pomyliłam, jak tylko wsiadłam, zawyłam z bólu!! “Daleko dzisiaj nie zajadę” – powiedziałam do siebie…po kilometrze było już lepiej, bol rozprzestrzenił się na inne regiony, słabnąc nieco w miejscach styk u z siodełkiem. Obrałam trasę nr 22 (standardowe oznaczenia: Rønne-Årsdale), ale w mojej modyfikacji do Nexø (wiem, wiem, kto nie był to go nazwy miejscowości go nie interesują, bo nie ma się zielonego pojęcia, gdzie lezą). Nie wiem co mnie podkusiło w “dupnym” stanie, bo okazało się, ze trasa pagórkowata, a ja chciałam najlżej jak można.



Slaus’s Steiner – Kamienie Slausa, kamieniarza z Uglegård (Sowiej Zagrody w wolnym tłumaczeniu) urodzonego w 1930 r. Fajne rzeźby w kamieniu, od zwierząt, poprzez baśniowe stwory, historie o uciekających pannach z zamku I siebie samego. Miejsce jest zbiorem jego różnych prac, ustawionych w miłym , cichym I zielonym zakątku, z wodnym oczkiem w centrum. Fajne miejsce do odpoczynku po drodze do Nylars.



Nylars – okrągły kościół, jeden z czterech na wyspie. Porankiem przed 10.00 był jeszcze zamknięty dla zwiedzających, ale ja przywykłam do zamkniętych kościołów w Norwegii, wiec to mnie nie “zabiło”. Na małym cmentarzyku zastałam tylko panią grabiącą żwirowe ścieżki między grobami, tak by układ kamyków był niczym nie zakłócony.


Wnętrze kościoła



Kościół jak się okazało ma 3 piętra, ale od środka widać tylko jedno z podwyższeniem na chór i organy, natomiast wejście wyżej, do ukrytych komnat znajduje się murach zewnętrznych. Grubość murów szacuje się na ok. 1,5 – 2 m, bo wcześniej takie kościółki pełniły także funkcję obronną.





Oczywiście w Nylars kapnęłam się też, że jadę nie ta trasa, zamiast 22,wzielam 23. Ale szybko zmieniłam kierunek I popedałowałam bardziej na północ w kierunku lasu Almindingen leżących na najwyższych wzgórzach na Bornholmie, kto wie może nawet w Danii.


Leśne bagnisko, brrr...

Przez las Almindingen – największy kompleks leśny na Bornholmie, w samym centrum wyspy. Najwspanialsza cześć wycieczki , nawet nie robiłam zdjęć, las jak wygląda każdy wie, a jaka tam atmosfera tez. Powalająca zmysły mieszanka świeżych gałązek jagód, sosnowej żywicy, kory, wymieszana ze śpiewem ptaków, stukających w pnie dzięciołów, po prostu sielanka. Miałam zajrzeć w Ekkodal, ale wyprawa tam okazała się porażka. Była to tylko piesza ścieżka, a ja się tam wtaszczyłam z rowerem. Początkowo fajnie się jechało, mniejsze kamienie, konary, korzenie, fajna terenowa zaprawa. Potem z górki po ubiegłorocznych liściach, które nie zdążyły zbutwieć I ślizgi po kamieniach pod spodem, Darowałam sobie te ambicjonalne podejścia, chwyciłam rower za “rogi” I szłam uparcie do doliny. A tu nawet jej nie widać. Więcej było noszenia roweru w dol. I goreć, wiec postanowiłam wrócić. Wyłączyłam nawet Garmina, by mi baterii nie zżerało, stad niedoszacowanie moich trudów.



I byłabym zapomniała... po drodze w tym ogromnym lesie spotkałam rowerzystów udających się na mały wyścig rowerowy. Zajechałam, zobaczyłam 45 zawodników, porozmawiałam z grubszą, wąsatą panią rowerzystką startującą z "pool position" i nagrałam uroczysty start!!



Nexø – mała miejscowość, do której zawijają promy z Polski. Warte do odwiedzenia “Delikatesarnia”, blisko portu, z pysznymi kanapkami z bagietek ze smakowitymi wędlinami, sosami, prażona cebulka. W ramach obrony przed Polakami szturmującymi tutejsza toaletę, obwieszono objaśnienia po polsku, ze trzeba by klientem restauracyjki by korzystać z ubikacji, w innym wypadku, objaśnienie gdzie znajduje się publiczna toaleta.


Pyszne sandwiche!!

Park motyli – przepiękne, spokojne miejsce, gdzie każdy może być sam na sam z motylami, dużymi kolorowymi, z Ameryki, Afryki , ptakami latającymi nad głowa I skrzeczącymi doniosłe. Mi udało się, za sprawa jednej Brytyjki, zobaczyć motyli seks i je same uwieszone razem na gałązce, sczepione odwłokami oddane miłosnemu aktowi, mającemu dać początek narodzinom koszmarnej gąsienicy, a potem kolejnego pięknego motyla!!


Nie pytać o gatunek, bo nie wiem





Zresztą w drugim końcu motylarni znajdowała się kameralna szklana gablotka z poczwarkami w różnych stadiach rozwoju.




Kokony jedwabnika!!

Åkirkeby – kolejny kościołek, myślałam ze zamknięty, ale o dziwo był otwarty. Nawet zobaczyłam “ksiadzyne”, albo księdza w kobiecej postaci, ze śmiesznym kołnierzem wokół szyi.







Niezapomniane ornament na wejściu na ambonę, nawet menora stała, nie wiem dlaczego, chociaż nic przeciw Żydom nie mam.
W mieścinie zrobiłam małe zakupy na wieczór, małe winko I piwko, by mieć jakaś radość z transmitowanej tutaj w publicznej telewizji Eurowizji!!! Dla moich przyjaciół z Norwegii to wielkie wydarzenie.
  • DST 78.20km
  • Teren 30.30km
  • Czas 04:41
  • VAVG 16.70km/h
  • VMAX 38.60km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • HRmax 154 ( 82%)
  • HRavg 123 ( 66%)
  • Kalorie 1593kcal
  • Podjazdy 432m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 17 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Bornholm, dzień 2

Najpierw udałam się do Hasle cały czas traska nr 10 na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Pogoda wręcz wymarzona, słoneczko, lekki wiaterek, lepszej pogody nie mogłam sobie zamówić.



2 kilometry za miastem rowerowa ścieżka zaprowadza w las. Mimo, że dobrze oznaczona, to jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zboczyła w równoległy leśny dukt, biegnący bliżej morza i nie zgubiła trasy. Droga prowadziła to przez lasy to liściaste, to sosnowe, ścieżkami usłanymi szyszkami, miedzy którymi lawirowałam slalomem.



Od zachodu miałam ciągnące się piękne piaszczyste plaże, z wydmami i mnóstwem skrzeczącego ptactwa. Od głównej, dosyć szerokiej na przynajmniej 2 metry ścieżki odchodziły w mniej lub bardziej regularnych odstępach, mniejsze ścieżynki wydeptane tylko ludzkimi stopami. Zachęcona prześwitującym widokiem morza, zapuściłam się w jedną nich, zostawiwszy rower na uboczu. I co odkryłam? Ano ścieżynka prowadzał I owszem na plaże I wydmy, a na jednym z drzewek zaintrygowała mnie malutka skrzyneczka zawieszona na pniu. Trochę dziwne te ptaki, a raczej budka, bo była zawieszona nisko. Luknelam do środka, odkrywając masę kondomów!!I tu sprawa się wyjaśniła, zanim ścieżka doprowadziła nad morze, zawirowała pośród niskich iglastych I gęsto rosnących krzaków, tworzących zaciszne miejsce wymoszczone białym, morskim piaskiem. Naturalne łoże, rzecz jasna.


Budka dla ptaków?


A tu niespodzianka!!

* W lesie Blykobe czeka jeszcze kilka niespodzianek. Pierwsza z nich od północy jest jeziorko, zwane “Szafirowym”. Jedno z czterech w tych okolicach, będących pozostałością wyrobisk gliny i węgla z czasów I i II wojny światowej. “Safirsjøen” zostało zalane w 1968, a las sosnowy wokół niego pozostaje ponoć “wiecznie” zielony nawet zimą.
Po drodze mijam kolejne jezioro, ale tylko na mapie, bo nie mogłam znaleźć ścieżki (“Jeziorko Pirytowe”). W okolicy odkrywam jednak jakieś resztki jakiegoś żelaznego ustrojstwa a potem szybko dojeżdżam do pozostałości z dawnej fabryki klinkieru. Gdzies dalej w lesie ktyje się jeszcze „Jeziorko Szmaragdowe” i „rubinowe”, ale nie chciałam już tracić czasu na sprawdzanie ich prawdziwego koloru.

*Wędzarnia w Hesle – stara wędzarnia śledzi, czynna do dzisiaj, zaopatrzyłam się tam w szampańskiego loda, popatrzylam na proces wędzenia, w końcu zostałam przepędzona przez jakąś wycieczkę niemieckich emerytów, którzy zaburzyli sielankowy spokój tego miejsca.





Według jednego z internetowych przewodników po wyspie wędzi się tutaj sławne bornholmery. Najpopularniejszy przysmak serwowany na miejscu to tzw. Słońce nad Bornholmem (Sol over Bornholm) - to świeżo uwędzona porcja śledzia z surowym żółtkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i porcją chleba. Tradycyjnie do śledzia podawana jest sałatka z ziemniaków na zimno. W sąsiadującym z wędzarnią budynku utworzono wystawę poświęconą historii połowu i wędzenia ryb. W innym budynku kompleksu mieści się ekspozycja o przeszłości Hasle, kamieniołomach granitu oraz kopalni gliny, które znajdowały się w okolicy.

*Hasle informacja turystyczna – mila pani co bełkotała po duńsku, opowiadała i opowiadała, a ja rozumiałam co 10 słowo. Ale zaopatrzona w mapkę I folder wiedziałam czego nie przegapić.




Kąpielisko tylko dla krokodyli

*Dalej tylko sielanka – przewspaniale krajobrazy, zjazdy po 17-20 stopni, dróżki usłane płatkami kwiatów z kwitnących drzew, a na trasie pojawiłą się urocza wioseczka rybacka, Helligpeder. To mała osada z odrestaurowanymi drewnianym składzikami rybackimi w porcie, pełna małych domów z charakterystycznymi kominami do wędzenia. Traska prowadziła wciąż i niezmiennie idylliczną, malutką drogą asfaltową, zaledwie kilka metrów od morza, gdzie wybrzeże usłane sporymi kamieniami okupowane było przez różnej maści mewopodobne latające stwory.





*Do Jons Kapel miałam stromy podjazd, kole 22 stopni, rower pchałam, przyznam się, ale się opłacało. Przepiękne, stojące na brzegu skały przypominające z morza wysoką na 22 m wieże kapliczną. To oczywiście według przewodników, dobry chwyt reklamowy z tą kaplicą, bo mnie to nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej kaplicy, jeno wysmukłą i dumnie prężącą się skałę. 170 drewnianych schodów w doł do podnóża skały a potem w tyle samo w górę.



Innym wytłumaczeniem nazwy, bardziej logicznym wydaje się, że ta wysoka, granitowa turnia nazwę swoją wzięła od imienia mnicha Jona, który z tej 20 metrowej skały próbował nawracać Bornholmczyków na chrześcijaństwo.



*Hammerhus – ruiny średniowiecznej warowni, obecnie odrestaurowywanej. Ruiny położone są na wspaniałym, zielonym wzgórzu a od północnego zachodu stojące na wysokim klifie schodzącym do morza.
Oczy można było nacieszyć niezapomniane widokami.
Ponieważ lubię średniowieczne i tajemnicze klimat, zaintrygował mnie baszta z pustymi oknami, między którymi szalał i gwizdał wiatr. W środku baszty i przylegającej do niej centralnej części zamku chodziłam między kamiennymi komnatami, które po jednej stronie były częścią kuchni zamkowej, po drugiej warsztatami. Od strony morza w grubych murach można było wyglądać przez małe okienka strzelnicze.







Źródła historyczne wszem dostępne w Wikipedii mówią o zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie arcybiskupa Lund (dzisiejsza Szwecja), który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w lesie Almindingen w centralnej części wyspy królewskiego zamku Lilleborg.





Resztę opowieści pozostawiam na później, bo się za dużo tego zrobiło…
  • DST 67.66km
  • Teren 21.20km
  • Czas 04:50
  • VAVG 14.00km/h
  • VMAX 44.60km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • HRmax 162 ( 87%)
  • HRavg 127 ( 68%)
  • Kalorie 1618kcal
  • Podjazdy 433m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Bornholm dzien 1

No tak, pierwszy dzień na Bornholmie zaczął się trochę pechowo. Nie dość, że pobudka o 5.00 i człowiek wymęczony, to jeszcze na złamanie karku musiałam pędem zmieniać terminal i o mały włos nie spóźniłam się na samolot z Kopenhagi na Bornholm, do Rønne.
Wysiadłszy z samolotu zauważyłam, ze mój ubior zalożony w Norwegii nie przystawał nijak do przepięknej i słonecznej pogody na tej duńskiej, rowerowej wyspie. Pot lał się ze mnie ciurkiem, dobrze tylko, ze troche wiało.

Po zameldowaniu sie w hotelu poszlam piechota do centrum miasta odebrac zamowiony wczesniej rower. W olbrzymim hangarze z setkami rowerow przywitala mnie o dziwo jakas starsza kobieta, ktor zwawo zarzadzala swoim kilkunastoletnim asaystentem. Poslala go na pietro wyzej i po chwilii rowej zjechal na jakies lince ze stryszku... Okazalo sie, ze bylza duzy. Jak zwykle uzywam 41 cm ramy a tu 20 cali!! Moim norweskim wytlumaczylam, ze jest stanowczo za duzy. Babina na to, ze mniejszych nie maja...Już, już miałam wrócić do hotelu, gdzie mieli swoje,az nagle wskazalam palcem na mniejszy rower gorski. A...tak, wolny. Ja na to, ze biore ten, byle mi tylko zmienili na pedaly SPD. Dalo sie zrobic i uszzczesliwiona wyjechalam do hotelu, w nadziei ze tylk oprezbiore ciuchy i wyrusze dalej.



Po drodze wzielo mnie jednak lenistwo na przepieknych piaszczystych plazach z malymi kamiennymi pirsami wychodzacymi na nasze Morze Baltyckie. Tak sie rozmarzylam, ze troche droga powrotna mi sie wydluzyla.
W hotelu zas, z przyczyn malo ode mnie zaleznych, musialam poczekac na wazna rozmowe telefoniczna a ze potzrebowalam do niej netu, wyjsc nie moglam...Wkurzalam sie bo cenny czas uciekal...I uciekl,zdolalam tylko pojezdzic zdechle 14 km... a plany byly ambitniejsze. Ale zlowilam 5 nowych keszy!!



Zdjec na razie nie ma, bo kilka spi na niekompatybilnej z PC-tem komorce :)))

Ale teraz uzupełniam zaległe.


To piękny widok na plaże w okolicach hotelu.


A to mój wypożyczony "rumak".


Bez komentarza :)
  • DST 14.01km
  • Teren 11.30km
  • Czas 01:01
  • VAVG 13.78km/h
  • VMAX 25.70km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Kalorie 514kcal
  • Podjazdy 82m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY

Muzeum samochodów

A teraz ciąg dalszy wczorajszego wypadu…
Zapowiadałam widomości z muzeum samochodowego, a więc czas na SAMOCHODY!!!

Po drodze z Aksdal do Haugesund znowu natknęłam się na opuszczony dom. Okazji nie przepuściałm i też tam zaglądnełam... przez okno.



Ale czas było jechać dalej. 2 kilometry dalej, w Førresfjorden odkryłam niedawno założone Muzeum Samochodowe. Właścicielem jest 72 letni emeryt, który prowadzi to muzeum z żoną. Skupował on i remontował różne pojazdy w ciągu niemal całego swojego życia i zgromadził 140 różnych pojazdów i nawet jeden rosyjski myśliwiec i bombowiec.


Wnętrze radzieckiego bombowca

Kolekcja jest, jak piszą lokalne media, unikalna. Na prawie 3000 m kw w dużych halach stoi jedna z największych kolekcji w Europie, w tym ok. 80 samochodów ciężarowych. Kolekcja zawiera również kilka ciągników, wozy strażackie, taksówki i motocykle,w tym także jakieś artystycznie modelowane.


Motocykl a la szkielet pantery?

Wśród aut osobowych najstarszy jest Citroen od 1922. Rolf Wee kupił go w Niemczech w roku 1970. Większość samochodów wyprodukowano od 1950 roku i są tam pojazdy z wszystkich głównych marek, takich jak Bedford, Chevrolet i Dodge. Rosyjskie marki nie były rzadkością, znajdziemy tam w Wołgi, Łady i Pobiedy. A na dodatek wszystkie są sprawne i są jak najbardziej „ujeżdżalne”.





- Ile setek tysięcy godzin włożyłem w zebranie tej kolekcji, nie mam pojęcia. Samochody i ciężarówki były moja praca i hobby, odkąd zacząłem Rolf Wee transportu w 1958 roku, 18 lat. Teraz chcę dać wszystkim zainteresowanym możliwość obejrzenia pojazdów, mówi Rolf Wee.


Mural na ścianie muzeum

- Jeśli chciałbym wybrać mojego faworyta wśród wszystkich samochodów, to musi być Chevrolet Impala, model z 1960 r. Ale uwielbiam też Mercedesa-Benz 450 SLC z 1974, wybieram jak biżuterię, mówi Rolf Wee.

I kilka akcentów rowerowych też wyłapałam!!




Super wkomponowany prawdziwy rower w nieprawdziwe miasto.

I kilka innych samochodowych perełek




Samochód pogrzebowy
  • DST 37.45km
  • Teren 2.30km
  • Czas 01:30
  • VAVG 24.97km/h
  • VMAX 42.50km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • HRmax 158 ( 84%)
  • HRavg 125 ( 67%)
  • Kalorie 1068kcal
  • Podjazdy 141m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Stuletnia książka

Dzisiaj zaplanowałam sobie najdłuższą wycieczkę w tym roku. Co prawda pogoda nie była powalająca, ale przynajmniej bez deszczu.
Pierwsza część to terenówka pod górkę i z górki w otoczeniu lasu, pagórków i jeziorek. Wypatrywałam widoków na zdjęcia, ale wszędzie już byłam a zdjęcia gdzieś tam kiedyś zapodawałam. Jechałam więc dalej trochę zmartwiona, że będzie bez ciekawej dokumentacji zdjęciowej.


Z górki na pazurki

Po drodze napotkałam kilkanaście fanów rowerowania w terenie, z jednym z nich nawet ucięłam sobie małą pogawędkę, „koło przy kole”, a skąd jadę, że taki wiatr i ogólnie o formie. Potem puściłam go przodem, życząc powodzenia na trasie.

Dalej znowu nudno… obrałam kierunek na Tveitskog, ale tam też nudno. Jechałam więc przez las wilgotną asfaltówką, a że nie było ruchu to poszalałam sobie przy zjazdach. Jadąc przez Eilerås zostałam świadkiem przepędzania stadka owieczek z jednego pastwiska na drugie, po drugiej stronie drogi. Dzieciaki gospodarzy miały pewno frajdę z małymi owieczkami, które beczały wniebogłosy.


Przez las


Mały osierocony rowerek

Dojechałam w końcu do E39, zapomniawszy, że wzdłuż niej nie ma ścieżki rowerowej. Trochę z duszą na ramieniu jechałam najbardziej z boku jak się dało i dziękowałam Bogu, że ruch w przeciwną stronę (pewno na prom) był większy. Przekroczyłam granicę wojewódz Rogaland i Hordland.


Ozdobny kamień graniczny

W wiosce Våg skręciłam w końcu na boczną, małą drogę.
I tam się zaczęło…


Najpierw zobaczyłam starą rozwalającą się szopę ze starym zardzewiałym samochodem obok. Zrobiło się ciekawiej, sfociłam je, ale zaraz potem zaintrygowałam mnie czerwona brama i prowadząca od niej ścieżka. Wlazłam tam co oczywiście w moim stylu. Wszystko zarośnięte i trudno było powiedzieć od ilu lat nikt tam nie postawił nogi. Doszłam do opuszczonego domku…


Moje klimaty


Wychodek

Przy wejściu po lewej jakiś mały wychodek, ale mnie zainteresował. Drzwi wejściowe były otwarte, więc zapuściłam oko do wnętrza. O dziwo wnętrze nie wyglądało na zbyt zapuszczone, wśród powywracanych materacy stały nawet całkiem bielusieńskie meble ogrodowe, stolik ze stertą książek, stoli z telewizorem a obok niego trzy stare książki. Wsłuchałam się w cisze bijącą z domu… kto tu kiedyś mieszkał, kiedy opuścił dom i dlaczego, umarł? Kim był właściciel. Cisza mi jednak nie odpowiadała.




Wnętrze opuszczonego domu

Skrzypnęła podłoga, nie odważyłam się wejść dalej, bo może jakieś duchy tu swawolą – pomyślałam. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki książki stojące na stoliku bliżej. „Trzej muszkieterowie” w oprawie introligatorskiej. Z między kartek wydobył się spleśniały zapach, stara… Patrzę na rok wydania…1918!! A to ci rodzynek, niemal stuletnia książka!! Na pierwszej stronie wykaligrafowane nazwisko właściciela: Anders R. Hertvig.


Stuletnia książka

No więc zaczęłam poszukiwania w necie, zaraz jak tylko wróciłam do domu.
Nie do końca byłam pewna czy to on tam mieszkał, wszak książka mogła być podrzucona, pożyczona lub skradziona. Po bliżych poszukiwaniach okazało się, że Anders urodził się w grudniu 1891 w Haugesund. Swoje nazwisko Hervig otrzymał po miejscowości, gdzie urodził się jego ojciec. Wiele rodzin w Norwegii ma nazwisko pochodzące od miejsca, gdzie się sami urodzili lub gdzie urodzili się ich przodkowie. Ojciec „poszukiwanego” był rybakiem, a sam został też związany z morzem, pływał bowiem jako palacz na statkach parowych. W 1906 mieszkali z całą rodziną w Haugesund w jednej z kamienic przy nadbrzeżu, na strychu, z pięciorgiem innego rodzeństwa. Ostatnia wzmianka o nim kończy się w 1924 r kiedy wystąpił z wnioskiem o tzw. naturalizację w Stanach Zjednoczonych. Najpewniej dostał się tam statkiem, kiedy to wielu Norwegów emigrowało do USA za pracą i nowym życiem. Tak, tak, wtedy Norwegia była biedna jak mysz kościelna.

Tak więc dalej dedukując być może dostał książkę jako 27 latek, 7 lat później już go w Norwegii nie było…
Nie wiem czy to wszystko jest prawda, ale warto było pogrzebać…





Nieco dalej, też w Våg, natrafiłam na stary spichlerz, też zapewne opuszczony. Nie poświęciłam mu tak dużo uwagi jak poprzedniemu domkowi, bo czas naglił i dłuższe przestoje skutkowały ziębnięciem. Nie natknęłam się tam też na żadne informacji pozwalające mi grzebać w norweskich drzewach genealogicznych. I całe szczęście, bo by mi czasu nie starczyło. Wystarczyło śledztwo w sprawie Andersa.

We Frakkagjerd przypadkowo zobaczyłam szyld muzealny –BILMUSEUM, czyli muzeum samochodowe. Ale o nim napisze jutro. Też było ciekawie.
  • DST 44.02km
  • Teren 9.00km
  • Czas 03:10
  • VAVG 13.90km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • HRmax 161 ( 86%)
  • HRavg 125 ( 67%)
  • Kalorie 1080kcal
  • Podjazdy 548m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 kwietnia 2013 Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca

Bike Butique

Bike Butique



Zgodnie z obietnicą kończę już z Dominikaną, może jeszcze raz kiedyś wyskoczę z kilkoma słowami i zdjęciami, jak nie znajdę natchnienia na inny wpis.

Dzisiaj miało być bardziej swojsko, europejsko znaczy się, po drodze z Dominikany do Polski. Przystanek Frankfurt nad Menem.
Między jednym samolotem a drugim rozwinęła się czasowa przepaść, więc trzeba było wyskoczyć do miasta. Najciekawszym punktem krótkiego zwiedzania okazał się stylowy rowerowy butik, do którego zaglądnęłam przypadkowo, zachęcona reklamą na ulicy.



Nie może zabraknąc linka do butiku - tutaj trzeba zaglądnąć

Specjalnie nie jestem fanką jakiejś specjalnej mody i propagatorem nowych trendów rowerowych też nie jestem, ale tylu fajnych rowerów innych niż górale jeszcze nie widziałam i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Od razu chciałam zostać posiadaczką wszystkich, począwszy od miejskich składaków w małymi kołami po cięższe i masywne modele rowerów Porsche.


Brompton bike

Na półkach oglądałam najbardziej wymyślne i stylowe nakrycia kasków rowerowych w postaci kwiecistych kapeluszy z dużym rondem, przeciwdeszczowych ochraniaczy na kaski, męskich czapek z daszkiem, wędkarskich kapeluszy i masy innych. Same kaski tez oryginalne.


Porsche bike

Oprócz tego masa innego osprzętu, tego technicznego i tego „do szpanu”, uchwyty na komórki, w tym skórzane (sama nabyłam), skórzane zawieszki na butelki wina i „trzymacze” na puszki z piwem. Na tych skórzanych można sobie zamówić swój własny teks. Koszyki i wymyślne bagażniki, lampki, lampeczki i reflektory. Przeciwdeszczowe ochraniacze na wysokie damskie butki, skórzane i eleganckie torby i solidne niemieckie sakwy. Po prostu obłęd w oczach!!

Gdyby nie to, że bagaż miałam już odprawiony wykupiłabym chyba cały sklep!!

  • DST 9.04km
  • Teren 1.20km
  • Czas 00:32
  • VAVG 16.95km/h
  • VMAX 36.70km/h
  • Temperatura 11.0°C
  • HRmax 153 ( 82%)
  • Kalorie 218kcal
  • Podjazdy 60m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl