Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Maratony

Dystans całkowity:120.34 km (w terenie 100.30 km; 83.35%)
Czas w ruchu:09:34
Średnia prędkość:12.58 km/h
Maksymalna prędkość:45.60 km/h
Suma podjazdów:622 m
Suma kalorii:745 kcal
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:30.09 km i 2h 23m
Więcej statystyk
Sobota, 2 czerwca 2012 Kategoria Maratony, NORWAY

Hårfagrerittet - maraton rowerowy!!!

Opis moze pozniej, maraton dal w kosc!!
&feature=g-upl

Po raz drugi zameldowałam się na starcie maratonu! Uczestników było przeszło 2000. W odróżnieniu od tamtego roku, dzisiaj świeciło słońce, ale wiało dość mocno, co dało niezbyt wysoką temperaturę. Ale nie trzeba było kąpać się w błocie!
  • DST 26.04km
  • Teren 15.40km
  • Czas 02:14
  • VAVG 11.66km/h
  • VMAX 45.60km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 czerwca 2011 Kategoria Maratony, NORWAY

Hårfagrerittet 2011

Uff, maraton by morderczy i pechowy.
Szczerze mówiąc był to mój najdłuższy maraton, w Polsce startowałam w zaledwie dwóch i to na krótszych dystansach. Ten miał długość 53 km, ale dla mnie zakończył się na 44, zaledwie 8 km od mety...



Może jednak od początku. Historia wyścigu jest całkiem niedawna, po raz pierwszy maraton "Haralda Pięknowłosego" wystartował w kwietniu ubiegłego roku. W tym czasie ja uskuteczniałam jazdę na biegówkach w Haukelifjellet.
W tym roku roweruję kiepsko, więc nie spodziewałam się, że z mojego udziału coś będzie, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować. Pogoda niestety nie była najbardziej wymarzona. Dwa lub trzy dni wcześniej sporo popadało i trasa zrobiła się w dużej części błotnista. He, he, pamiętam błoto z Bike Maratonu we Wrocławiu i byłam wtedy "wstrząśnięta".



Teraz to muszę powiedzieć "wstrząśnięta i zmieszana" - błoto z Wrocławia to pestka!!! I na dodatek cały czas mżawka. Brodziłam w błocie niemal po łydki, czasem z trudem wyciągałam nogę za nogą. Mokłam coraz bardziej, ale póki jakoś się poruszałam nie było to takie upierdliwe. Jednak postój na picie i jedzenie dawał się we znaki, zaczynałam przymarzać ;).



Niestety nie mogłam uśmiechać się słodko, jak pani na zdjęciu. Nawet chciała po drodze zakupy zrobić, hi, he. Gościówka była niezła na tym turystycznym rowerze!! Ale dała radę.



Nie tak jak ja, co to się wyglebała na zjeździe jak długa i nie ukończyła maratonu... buu,buuuu.....
Nie zrobiłam i nie zrobię zdjęć moich obrażeń cielesnych bo to wymagałoby mocnych nerwów i co wrażliwszym daruje ;). Do dzisiaj szczycę się poobijanym ramieniem, ręką i biodrem. Na razie na rower nie wsiadam.


Kumpela Monica, co prawda idąc, ale ukończyła maraton. Dla niej nagroda za najbardziej "klown-owaty" strój!!

Co do trudności maratonu - GPSies podaje jakiś współczynnik fiets index - 6,19. Tenże odpowiada trasie we włoskich Dolomitach, Passo di Falzarego da Cortina, gdzie na długości 16,4 km droga wznosi się pod kątem 5,6%. Uff, nic z tego nie rozumiem, ale chyba za trudne także dla umysłu ;)

  • DST 43.30km
  • Teren 35.90km
  • Czas 03:33
  • VAVG 12.20km/h
  • VMAX 40.90km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Kalorie 745kcal
  • Podjazdy 622m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 maja 2008 Kategoria Maratony

Bike Maraton - Zdzieszowice

Bike Maraton - Zdzieszowice

No więc postanowiłam "zaatakować" drugi w życiu maraton.
Wyprawa zaczęła się dzień wcześniej. O godz. 6:30 wstrząsnął mną alarm w komórce. Otoczenie - obskurna dyżurka szpitalna..., trzeszcząca leżanka ze przepaloną papierosem dziurą w kocu. No tak, usnęłam na krótko w czasie dyżuru. Wybłagałam koleżankę z pracy, by przyjechała o 2.00 w nocy mnie zmienić, bym choć trochę się wyspała przed podróżą. Dyżur nota bene był chujowy. Potem pędem poleciałam na autobus, zdążyć do Siechnic na prysznic i małe śniadanko a potem na pociąg (11.57) prosto ze Świętej Katarzyny do Zdzieszowic.

Dylemat wcześniej był standardowy - jak się ubrać do pociągu?
a) normalnie jak człowiek jeżdżący pociągiem czy
b) nienormalnie czyli jak dosiadający roweru? czyli w klasycznym wdzianku kolarza z kaskiem na łbie...
Wygrała jednak druga opcja - ludzie się co prawda oglądają, ale z jakimś błyskiem podziwu, więc dlaczego nie.
Brałam pod uwagę również możliwość nieoczekiwanych kąpieli błotnych (vide Maraton we Wrocławiu), więc trzeba było jednak wykombinować na powrót w "ludzkich" twarzach.

W pociągu - wjazd do pierwszego bagażowego(tzn. wyglądającego na bagażowy... pomyłka, to był służbowy. Za chwilę wypad z pociąg i bieg na jego drugi koniec. Tam w bagażowym "śpią" inne rowery i ich umęczeni właściciele - chyba jadą z daleka...

No cóż, zostawiamy nasze rowerki i sidamy w przedziale obok. JUż siedzi para ubrana w "piżamki". Kumpela wydaje tchnienie ulgi - nie tylko my jesteśmy kosmicznie ubrane, choć w zestawieniu z siedzącą obok pańcią w bieli i pełnym makijażu wyglądamy rzeczywiście niewyjściowo jak Robin Hoody w rajuzach :))).

Z pociągu wyjście w Zdzieszowicah, no i przywitał nas mały deszcz. Ale nic to... Po rejestrcji pognałyśmy zjeść i napić się czegoś ciepłego, czyli zarzucić cosik na ruszta. Trafiłyśmy do jakiejś pizzerii o dźwięcznej nazwie, no właśnie... jakiej? Na M... Obawim się, że tam również widziałyśmy szefa Bike Maratonu, bo twarz i sylwetka gościa jakaoś mi przypominała taką jedną z neta :).

Po napełnieniu żołądka z nowymi siłami dałyśmy po korbie do Kędzierzyna - Koźla, gdzie czekły na nas rodzinne noclegi!!!

Poranek w dniu maratonu
Najedzone pysznym śniadankiem od kuzyneczki wyglądamy przez okno. Poranek pogodny i małe słońce przebijało się przez nieco większe chmury. Pogodę podawano różną (w zależności od serwisu) i żadnej nie oglądnęłam wczoraj osobiście. Całe szczęście okazało się, że będziemy mieć transport samochodowy, uff:).






A to tu po upadku...kiedy wlazłam na podjazd na piechotę :(. Na zdziwioną minę mijającego mnie gościa odpowiedziałam: "Pasja fotograficzna nie mniej ważna niż kolarstwo":). No i trochę straciłam na czasie, ale co tam... mogę za to wrzucić kilka fotek na stronkę!!


A oto "zabawa" i rozładowanie napięcia na bufecie - pozy baletnicze też są potrzebne w czasie jazdy:)












Dzisiaj 177 miejsce na maj 2008, 352 na rok 2008. Jakoś pełznę do góry :)
  • DST 23.00km
  • Teren 21.00km
  • Czas 01:48
  • VAVG 12.78km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 22 kwietnia 2008 Kategoria Maratony

Mój pierwszy maraton - BIKE MARATHON

Mój pierwszy maraton - BIKE MARATHON
Bike Marathon 2008, Wrocław. Mój pierwszy atak na maratonie - na tzw. "żywca", bez przygotowań, rozgrzewek, treningów. Tak dla sprawdzenia atmosfery, która mimo wszystko urzekła.

Dzień wcześniej, mimo że starałam się jak mogłam wypocząć, zasnęłam sporo po 1.00 w nocy (albo jeszcze później). W głowie kotłowały mi się wyobrażenia o maratonie - czy w ogóle dam radę?? A jak na starcie się wywalę, wplątana w gąszcz kół i pedałów. Czy się nie ośmieszę swoim mało profesjonalnym ubiorem?
Rankiem wstałam przed 8.00, śniadanie i odpowiednia ilość płynów ciężko przechodziły mi przez gardło. Tym bardziej, że z powodu choroby drugiej połowy "mojej ekipy" miałam jakiś nietęgi humorek.

Z pakowaniem się na sam przód sektora dałam sobie spokój... przecież nie jadę się ścigać a chcę tylko dojechać - myślałam sobie. Ale stojący obok twardo popychali się nawzajem i mnie kierownicami. Jak u licha w takim gąszczu można ujechać cokolwiek do przodu = głowiłam się dalej. Wszystko wyjaśniło się wkrótce, kiedy to nawet bez większego wysiłku i obijania się o innych bikerów wyjechałam poza linię startu.





</a><a href="http://photo.bikestats.eu/16132/wroclaw_bike_maraton_2008.html">
Wnet na 2 kilometrze pojęłam swój największy błąd!!! Niewybaczalny błąd, świadczący tylko o moim braku profesjonalizmu (wszak jestem prawie początkująca). Ale nie od razu człowiek staje się ideałem ;). Do mojej świadomości zaczęło dobijać się pragnienie, wieeelkieeee pragnienie. A do najbliższego bufetu jeszcze z jakieś 10 kilosów, RAAAAATUUUUNKUU - krzyczałam w myślach... Po prostu nie wzięłam ze sobą bidonu - inna sprawa, że nie miałam nawet zamontowanego uchwytu na bidon, hi,hi.

Najgorsze jednak przyszło niedługo potem... Gdy ujrzałam błotniste mazie oraz grzęznące po szprychy koła rowerów, pragnienie mi odeszło (ale tylko na chwilę, by powrócić ze zdwojoną siłą). Ja, prawie niedzielny rowerzysta mam wjechać w takie błoto. Toż to mi bryźnie w oczy i po zawodach, o upadku w to błotko nie wspominając. Kałuże?? Trzeba omijać wielkim kołem - ale jak, skoro obok jakieś pole z chwastami i nie mniej grząską glebą?? Przekonałam się w końcu do kąpieli błotnych.



Jazda po grząskich ścieżkach czy traktach leśnych, gdzie błoto wylewa się do poziomu nypli i wyżej do łatwych i przyjemnych nie należy. Ale gleby nie zaliczyłam, choć był to powszechny obrazek. Moja mała przewaga wynikała z faktu, że nie byłam przytwierdzona do pedałów - po prostu nie dysponuję "czaderskimi" butami zatrzaskowymi ;). Tym razem się z tego cieszyłam. W każdej chwili mogłam wystawić "podpórkę" w postaci nogi i to mnie chyba jakoś wyratowało.

Całe szczęście jednak nie padało - choć raz świeciło słońce a raz chowało się za cumulusy. Jak tylko wyszło człowiek miał jakoś tak więcej energii. W końcu gdzieś dojrzałam zielone parasole bufetu. Droga do niego wiodła polną, błotnistą miedzą a moje pragnienie sięgało już zenitu - wyobrażałam sobie lejącą się po brodzie wodę, chłód w wyschniętym na pieprz gardle. I im bardziej o tym myślałam, tym wolniej mi się jechało. Bufet, miało się wrażenie, jakby uciekał przede mną. W końcu, uff... picie, picie, gul, gul, gul... poiłam się niemal 10 minut - głupia myślałam że czas się nie liczy. Nawet próbowałam zadzwonić do bazy moich kibiców na małe pogaduszki z trasy ;). W końcu i tak się nie dodzwoniłam.



Napojona z chełboczącym żołądkiem pojechałam dalej. Już się za siebie nie oglądałam, pędziłam ile miałam sił w nogach. Nawet zadziwiająco dużo - złapałam tzw. drugi wiatr (albo wiatr w żagle). Przystanęłam jeszcze ze dwa razy by pstryknąć fotki - w oddali majaczyła imponująca stacja tranzystorów, która na tle zachmurzonego, granatowego nieba robiła wrażenie. Gdy się tam zbliżyłam słychać tylko było buczenie płynącego prądu, jakby miliardy zwarć grały na drutach. Genialne!!

Dalej było już całkiem prosto, ale dawałam z siebie wszystko. Ubłocona po pachy, choć przyznam że błotniki nad kołami uratowały od zalania błotem moją twarz i tyły. W butach miałam kompletnie mokro a w palce zaczęło być cholernie zimno. W końcu dojechałam, jeszcze na ostatniej linii przed metą dowaliłam gazu, ale nie udało mi się wyprzedzić jadącej przede mną... Zmachana ale szczęśliwa padłam za metą :)))
  • DST 28.00km
  • Teren 28.00km
  • Czas 01:59
  • VAVG 14.12km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl