Wpisy archiwalne w kategorii
LITWA
Dystans całkowity: | 41.72 km (w terenie 3.00 km; 7.19%) |
Czas w ruchu: | 02:55 |
Średnia prędkość: | 14.30 km/h |
Maksymalna prędkość: | 37.68 km/h |
Suma podjazdów: | 78 m |
Suma kalorii: | 641 kcal |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 41.72 km i 2h 55m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 7 lipca 2014
Kategoria Poza granicami..., LITWA
Kleipeda-Vente
Kleipeda – Vente
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
- DST 41.72km
- Teren 3.00km
- Czas 02:55
- VAVG 14.30km/h
- VMAX 37.68km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 641kcal
- Podjazdy 78m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze