Wpisy archiwalne w kategorii
NORWAY
Dystans całkowity: | 3211.71 km (w terenie 940.30 km; 29.28%) |
Czas w ruchu: | 207:50 |
Średnia prędkość: | 15.45 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.90 km/h |
Suma podjazdów: | 22235 m |
Maks. tętno maksymalne: | 166 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (71 %) |
Suma kalorii: | 21967 kcal |
Liczba aktywności: | 105 |
Średnio na aktywność: | 30.59 km i 1h 58m |
Więcej statystyk |
Sobota, 23 kwietnia 2011
Kategoria NORWAY, Do i z pracy
Wielkanocne rowerowanie do pracy, dzień 3
DOMKI W NORWEGII cz. I
Traska do i z pracy, a po obiedzie jeszcze trochę pozwiedzać nową okolicę, w której teraz mieszkam. Nosi ona dźwięczną nazwę Bleikemyr, co w wolnym tłumaczeniu znaczy…. „witlinkowe bagno” (od witlinka, ryby z rodziny dorszowatych, ewentualnie troci wędrownej), ale najbardziej prawdopodobne jest tłumaczenie: „blade bagno”. To też brzmi najbardziej interesująco.
Postanowiłam opowiedzieć coś o domkach w Norwegii, natchniona urokiem i spokojem tej małej, mieszkalnej dzielnicy Haugesund.
Norwedzy mieszkają głównie w drewnianych, niskich domkach z parterem i „górą” lub piętrem jak niektórzy wolą. Oczywiście w większych miastach można znaleźć nawet bloki (u mnie też mają takie dwa, 10-piętrowe), ale nie jest to dominujący styl budownictwa mieszkalnego.
Rzadko kiedy widuje się również domy murowane.
Drewno to podstawa, które daje lekkość i dobrą izolację. Niestety dobrze się też pali, więc zmorą Norwegów są wybuchające i dość częste pożary domów. Szczególnie w okresie zimowym i świąt Bożego Narodzenia, kiedy to pali się w kominkach i zapala świece. Oj, uwielbiają to.
Na szczęście mają oni też tego świadomość i normalnym jest posiadać alarm p/pożarowy, tzw. czujniki dymu a nawet gaśnice. Raz nawet takowy mi się włączył, bo przypaliłam coś w piekarniku, a gdy go otworzyłam nakłebiło się sporo dymu. I wtedy czujnik uruchomił przeraźliwy alarm, uff, na szczęście szybko wywietrzyłam i przestał „wyć”.
Domki są zazwyczaj ascetyczne na zewnątrz, nie ma jeszcze mody na jakieś ogrody czy „cuda na kiju” przed lub za domem. Malowane są z reguły na jasne kolory, biały, kremowy, względnie na ciemny bord, ciemną zieleń lub rzadziej granatowy. Co kilka lat wynajmują malarzy, z reguły Polaków, co to malują im domy za połowę norweskiej ceny. Tak więc z rzadka widuje się jakieś odrapane i od wieków nie malowane domy. Jak już, są one niezamieszkane lub podupadające.
Okiennice, na co kiedyś zwrócił uwagę WrocNam, są specjalne. Żadnych rozwiązań znanych w Polsce. Okna w Norwegii, nie wiedzieć czemu, nie da się otworzyć na oścież. Okna mają uchwyty na dole, mocowane są w połowie długości do framugi (czy jak to się tam zwie) i trzeba je wypchnąć od dołu na zewnątrz, tak że okno uchyla się do poziomu, względnie mniej jak nie chcemy za dużo powietrza ;).
W oknach nie wiesza się firan lub zasłon, gdzieniegdzie żaluzje lub pionowe story, ale tutaj nikt się nie przejmuje, czy sąsiad obok „zapuszcza żurawia” i podgląda, bo po prostu nikt tego nie robi. Nikogo nie interesuje, czy ktoś w domu naprzeciwko chodzi nago, czy ubrany, i co robi – gotuje obiad, ogląda telewizję czy uprawia seks. I to jest cywilizacja.
W okolicach jak moja, Norwedzy mają też często obok domu przybudówkę, garaż lub port (zadaszenie pod samochód), mniejszy domek na drewno lub narzędzia, tzw. komórkę czyli po norwesku bod. Ja na przykład mam sportsbod, czyli większą komórkę na rowery, narty, itp. Oczywiście do komórki pakuje się wszystko wedle uznania. Mniejsze komórki są w mieszkaniach, ale o nich opowiem później, moze jutro :)
Traska do i z pracy, a po obiedzie jeszcze trochę pozwiedzać nową okolicę, w której teraz mieszkam. Nosi ona dźwięczną nazwę Bleikemyr, co w wolnym tłumaczeniu znaczy…. „witlinkowe bagno” (od witlinka, ryby z rodziny dorszowatych, ewentualnie troci wędrownej), ale najbardziej prawdopodobne jest tłumaczenie: „blade bagno”. To też brzmi najbardziej interesująco.
Postanowiłam opowiedzieć coś o domkach w Norwegii, natchniona urokiem i spokojem tej małej, mieszkalnej dzielnicy Haugesund.
Norwedzy mieszkają głównie w drewnianych, niskich domkach z parterem i „górą” lub piętrem jak niektórzy wolą. Oczywiście w większych miastach można znaleźć nawet bloki (u mnie też mają takie dwa, 10-piętrowe), ale nie jest to dominujący styl budownictwa mieszkalnego.
Rzadko kiedy widuje się również domy murowane.
Drewno to podstawa, które daje lekkość i dobrą izolację. Niestety dobrze się też pali, więc zmorą Norwegów są wybuchające i dość częste pożary domów. Szczególnie w okresie zimowym i świąt Bożego Narodzenia, kiedy to pali się w kominkach i zapala świece. Oj, uwielbiają to.
Na szczęście mają oni też tego świadomość i normalnym jest posiadać alarm p/pożarowy, tzw. czujniki dymu a nawet gaśnice. Raz nawet takowy mi się włączył, bo przypaliłam coś w piekarniku, a gdy go otworzyłam nakłebiło się sporo dymu. I wtedy czujnik uruchomił przeraźliwy alarm, uff, na szczęście szybko wywietrzyłam i przestał „wyć”.
Domki są zazwyczaj ascetyczne na zewnątrz, nie ma jeszcze mody na jakieś ogrody czy „cuda na kiju” przed lub za domem. Malowane są z reguły na jasne kolory, biały, kremowy, względnie na ciemny bord, ciemną zieleń lub rzadziej granatowy. Co kilka lat wynajmują malarzy, z reguły Polaków, co to malują im domy za połowę norweskiej ceny. Tak więc z rzadka widuje się jakieś odrapane i od wieków nie malowane domy. Jak już, są one niezamieszkane lub podupadające.
Okiennice, na co kiedyś zwrócił uwagę WrocNam, są specjalne. Żadnych rozwiązań znanych w Polsce. Okna w Norwegii, nie wiedzieć czemu, nie da się otworzyć na oścież. Okna mają uchwyty na dole, mocowane są w połowie długości do framugi (czy jak to się tam zwie) i trzeba je wypchnąć od dołu na zewnątrz, tak że okno uchyla się do poziomu, względnie mniej jak nie chcemy za dużo powietrza ;).
W oknach nie wiesza się firan lub zasłon, gdzieniegdzie żaluzje lub pionowe story, ale tutaj nikt się nie przejmuje, czy sąsiad obok „zapuszcza żurawia” i podgląda, bo po prostu nikt tego nie robi. Nikogo nie interesuje, czy ktoś w domu naprzeciwko chodzi nago, czy ubrany, i co robi – gotuje obiad, ogląda telewizję czy uprawia seks. I to jest cywilizacja.
W okolicach jak moja, Norwedzy mają też często obok domu przybudówkę, garaż lub port (zadaszenie pod samochód), mniejszy domek na drewno lub narzędzia, tzw. komórkę czyli po norwesku bod. Ja na przykład mam sportsbod, czyli większą komórkę na rowery, narty, itp. Oczywiście do komórki pakuje się wszystko wedle uznania. Mniejsze komórki są w mieszkaniach, ale o nich opowiem później, moze jutro :)
- DST 13.20km
- Teren 2.00km
- Czas 00:32
- VAVG 24.75km/h
- VMAX 28.90km/h
- Temperatura 16.0°C
- Kalorie 235kcal
- Podjazdy 68m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 marca 2011
Kategoria NORWAY
Druga rocznica pobytu w Norwegii
Szczerze mówiąc to historia pisania tego wpisu jest długa i zawiła. Nie dość ze pisany dobre 3 tygodnie później (przynajmniej), to w dzień, kiedy jest pisany tez dzielone na raty: zalążek wczoraj wieczorem, dziś rano przed pójściem do pracy oraz po przyjściu, razem z robieniem obiadu. Ciekawa mieszanka… ciekawa jestem finalnego efektu. Na dokładkę – pisany na dwóch różnych kompach przy muzyce Sigvarda Dagslanda – czysta norweszczyzna, ale polecam.
Tyle słowem wstępu.
Ostatni raz wyruszyłam rowerkiem ze starego mieszkania, za niedługo przeprowadzka. Głównie znanym juz mi szlakiem M. Północnego na północ. Przyznam szczerze, ze na początku rowerowania szlakiem, ciężko było mi znaleźć oznakowanie drogę, nawet z mapa I GPS-em było ciężko. Teraz po miesiącach doświadczenia jechałam całkiem pewnie, wiedząc gdzie skręcić miedzy ciasnymi, willowymi uliczkami. Urokliwe.
Wkrótce zjechałam z asfaltowych uliczek i przecięłam na skróty po półleśnej dróżce. Przy niewielkim stawiku i strumyku don wpływającym zebrało się trochę więcej wilgoci, co w rezultacie dało przepięknie, delikatnie oszronione ubiegłoroczne liście.
W lutym, kiedy jeszcze sople gdzieniegdzie wisiały odsyłam do wpisu o lutowej wycieczce, postanowiłam że jeszcze wrócę do Årabrot. Na wzgórzach wokół parku sportów rajdowych (tak, tak w 30-tys miasteczku), odkryłam bowiem kilka fajnych ścieżek, po których warto było się przejść.
Årabrot to w zasadzie okolica wysypiska śmieci. Wysypisko to nie jest, bo od razu wszystko idzie do przerobu, tak więc nie należy sobie miejsca kojarzyć z górą latających śmieci.
Ale do rzeczy…
Årabrot znaczy rzeka, która płynie jak droga przez skrawek lądu niczym droga i tak mała rzeka z pobliskiego jeziora Tornesvannet, płynie sobie w kierunku morza. Jezioro i okolica wokół niego jest rezerwatem natury i może kiedyś zagłębię się w szczegóły.
W każdym bądź razie dotarłam i zaparkowałam rower przy torze wyścigowym i dalej na nogach przez las i bezdroża. Po prawej stronie miałam morze ze skrzeczącymi mewami, po prawej zaś wyższe i wyższe pagórki.
Słońce świeciło coraz mocniej i cieszyłam się, że pogoda sprawiła mi prezent na drugą rocznicę pobytu w Norwegii.
Dalej trasa była trochę cięższa, żadnej ścieżki, więc „sunęłam” z GPS-em w ręku w kierunku jakiejś zatoczki, poprzez szczelinowatą dolinę między skałami. Skacząc między skarlałą roślinnością, krzakami jagód i krakebær (w zasadzie nie wiem jak nazywa się to po polsku), idąc wzdłuż małego strumienia dotarłam nad skalisty brzeg morza.
Na powierzchni wody unosiły się pęcherzowate glony, na kamieniach drzemały uczepione okrzemki, tudzież inne skorupiaki. Nad samym morzem gołe skały porośnięte jaskrawo żółtymi glonami i porostami (cholewcia, kiedyś wiedziałam z biologi czy to to się różni, teraz za nic…). Później wdrapałam się na Båsabekken 46 m n.p.m i zawróciłam w drogę powrotną, rowerem do domu.
[url][/url]
Tyle słowem wstępu.
Ostatni raz wyruszyłam rowerkiem ze starego mieszkania, za niedługo przeprowadzka. Głównie znanym juz mi szlakiem M. Północnego na północ. Przyznam szczerze, ze na początku rowerowania szlakiem, ciężko było mi znaleźć oznakowanie drogę, nawet z mapa I GPS-em było ciężko. Teraz po miesiącach doświadczenia jechałam całkiem pewnie, wiedząc gdzie skręcić miedzy ciasnymi, willowymi uliczkami. Urokliwe.
Wkrótce zjechałam z asfaltowych uliczek i przecięłam na skróty po półleśnej dróżce. Przy niewielkim stawiku i strumyku don wpływającym zebrało się trochę więcej wilgoci, co w rezultacie dało przepięknie, delikatnie oszronione ubiegłoroczne liście.
W lutym, kiedy jeszcze sople gdzieniegdzie wisiały odsyłam do wpisu o lutowej wycieczce, postanowiłam że jeszcze wrócę do Årabrot. Na wzgórzach wokół parku sportów rajdowych (tak, tak w 30-tys miasteczku), odkryłam bowiem kilka fajnych ścieżek, po których warto było się przejść.
Årabrot to w zasadzie okolica wysypiska śmieci. Wysypisko to nie jest, bo od razu wszystko idzie do przerobu, tak więc nie należy sobie miejsca kojarzyć z górą latających śmieci.
Ale do rzeczy…
Årabrot znaczy rzeka, która płynie jak droga przez skrawek lądu niczym droga i tak mała rzeka z pobliskiego jeziora Tornesvannet, płynie sobie w kierunku morza. Jezioro i okolica wokół niego jest rezerwatem natury i może kiedyś zagłębię się w szczegóły.
W każdym bądź razie dotarłam i zaparkowałam rower przy torze wyścigowym i dalej na nogach przez las i bezdroża. Po prawej stronie miałam morze ze skrzeczącymi mewami, po prawej zaś wyższe i wyższe pagórki.
Słońce świeciło coraz mocniej i cieszyłam się, że pogoda sprawiła mi prezent na drugą rocznicę pobytu w Norwegii.
Dalej trasa była trochę cięższa, żadnej ścieżki, więc „sunęłam” z GPS-em w ręku w kierunku jakiejś zatoczki, poprzez szczelinowatą dolinę między skałami. Skacząc między skarlałą roślinnością, krzakami jagód i krakebær (w zasadzie nie wiem jak nazywa się to po polsku), idąc wzdłuż małego strumienia dotarłam nad skalisty brzeg morza.
Na powierzchni wody unosiły się pęcherzowate glony, na kamieniach drzemały uczepione okrzemki, tudzież inne skorupiaki. Nad samym morzem gołe skały porośnięte jaskrawo żółtymi glonami i porostami (cholewcia, kiedyś wiedziałam z biologi czy to to się różni, teraz za nic…). Później wdrapałam się na Båsabekken 46 m n.p.m i zawróciłam w drogę powrotną, rowerem do domu.
[url][/url]
- DST 7.40km
- Teren 2.00km
- Czas 00:40
- VAVG 11.10km/h
- VMAX 26.00km/h
- Temperatura 9.0°C
- Kalorie 131kcal
- Podjazdy 113m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 października 2010
Kategoria NORWAY
Podsumowanie pażdziernika
No cóż, śladem Nidrahary jakaś depresja mnie sięgnęła... tylko podsumowanie...
Norweska złota jesień ?© Sinead
- DST 101.00km
- Teren 10.00km
- Czas 04:45
- VAVG 21.26km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Rallarvegen 2010, Finse-Myrdal
27.08.2010
II dzień wyprawy, pod koniec wycieczki znowu deszcz...
II dzień wyprawy, pod koniec wycieczki znowu deszcz...
- DST 38.00km
- Teren 38.00km
- Czas 02:57
- VAVG 12.88km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 13.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Rallarvegen 2010, Haugastøl-Finse
26.08.2010
Rallarvegen 2010 Opis może później, trasa fantastyczna!!! Pierwszy dzień cały czas pod górkę, pod koniec w deszczu...
No niestety, późniejszy opis się gdzieś zapodział, ulotnił i nici z tego zostały. Na otarcie łez filmik:
Rallarvegen 2010 Opis może później, trasa fantastyczna!!! Pierwszy dzień cały czas pod górkę, pod koniec w deszczu...
No niestety, późniejszy opis się gdzieś zapodział, ulotnił i nici z tego zostały. Na otarcie łez filmik:
- DST 31.90km
- Teren 31.90km
- Czas 02:23
- VAVG 13.38km/h
- VMAX 30.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Karmøy pierwszy raz w tym roku
Jakoś nie miałam okazji rowerować po wyspie w tym roku, tym razem się udało...:)
- DST 44.72km
- Teren 10.00km
- Czas 03:00
- VAVG 14.91km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Kalorie 781kcal
- Podjazdy 410m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Po okolicach
A nic szczególnego!! Po ostatnich opisach już mi się nie chce.
Wrzucam tylko filmik o wyprawie na początku sierpnia!!
Miłego oglądania!!
Wrzucam tylko filmik o wyprawie na początku sierpnia!!
Miłego oglądania!!
- DST 19.00km
- Czas 01:02
- VAVG 18.39km/h
- VMAX 38.40km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Bømlo
17.08.2010
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
- DST 63.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:37
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 50.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 1018kcal
- Podjazdy 644m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Stord
16.08.2010
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
- DST 44.30km
- Teren 10.00km
- Czas 03:01
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Grinde-Haugesund
Traska najbardziej zjeżdżona. Po drodze 5 keszy!!
- DST 19.25km
- Czas 01:09
- VAVG 16.74km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 323kcal
- Podjazdy 230m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze