Wpisy archiwalne w kategorii
NORWAY
Dystans całkowity: | 3211.71 km (w terenie 940.30 km; 29.28%) |
Czas w ruchu: | 207:50 |
Średnia prędkość: | 15.45 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.90 km/h |
Suma podjazdów: | 22235 m |
Maks. tętno maksymalne: | 166 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (71 %) |
Suma kalorii: | 21967 kcal |
Liczba aktywności: | 105 |
Średnio na aktywność: | 30.59 km i 1h 58m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 23 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Południowy Karmøy
Korzystając z ułatwień, jakie tutejsze norweski transport publiczny daje, zaplanowałam wycieczkę na południową część wyspy. Do tej pory udało mi się tylko dojechać do jej środkowej części, niestety zapuszczenie się na jej południowy kraniec wymagałoby zrobienia ponad 120 km na co moja kijowa kondycha nie pozwala.
No więc z pomocą autobusową (rower za darmo) dojechałam do Koperviku, stolicy wyspy, leżącej na wschodnim jej wybrzeżu. Stąd prowadzą dalej dwie główne drogi na południe: większa Rv47 pędząca do Skudeneshavn zachodnim wybrzeżem i mniejsza "511" okalająca wyspę od wschodu.
Wybrałam tę mniej uczęszczaną, gdyż tam mnie jeszcze nie było.
Po drodze spotkałam znajomą pielęgniarkę ze szpitala, która właśnie wracała ze swoimi dzieciakami z dziecięcych mistrzostw w piłce nożnej (lokalnych mistrzostw, lokalnych). Dalej minęłam Stokkastranda z górującą nad wioseczką górą Håvelifjellet. Zbliżywszy się do Tømmervik ujrzałam po mojej lewej ręce wyspę, na której przeżyłam koszmarną przygodę (chyba jeszcze jej tutaj nie opisałam - muszę to wkrótce zrobić). Krótko potem miałam odbić w prawo, na zachód i drogowskazy rowerowe jasno to wskazywały.
Zapuściłam się więc w niezamieszkane rejony wyspy, gdzie jak się okazało panują wrzosy i jeziora. Droga była szutrowa i szara, jak dzień dzisiaj. "Wdrapałam" się na 34 m n.p.m i wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było połacie niskiej kosodrzewinki i mnóstwo, ale to mnóstwo wrzosu! Fioletowe dywany zachęcały wręcz do postawienia tam stopy, jednak szybko przekonałam się, że bez gumiaków to daleko nie zajdę.
Jak niemal wszędzie w Norwegii kroczenie nieprzetartymi szlakami kończy się na bagnisku, mokradle i temu podobnych wilgotnych miejscach. Pojechałam więc dalej, mijając jeszcze po drodze ule. Z pewnością miód z wrzosu będzie się wspaniale sprzedawał. Tyle tylko, że coś ostatnio słyszy się wieści, że pszczół coraz mniej.
W końcu muszę przyznać teren zrobił się nieco nudnawy, zero drzew, gdzie nie spojrzeć pagórek z zielono-filetowymi ciapkami. W okolicy jezior, które trzeba było dwukrotnie przejechać można było dostrzec przyczajone w w krzakach samochody wędkarzy. Co ciekawe w Norwegii można łowić ryby bez zezwolenia w morzu, ale w rzekach i jeziorach już nie. Wtedy trzeba wykupić, tzw. fiskekort, która ważna jest na określony region lub nawet tylko na dane jezioro. Ale amatorów nie brakuje.
W okolicy Ferkingstadskogen (Las Ferkingstad), zanim wjechało się w przyjemną leśną drogę, minęłam jezioro Ytra Holmavatnet. Przy jednym z jego brzegów spostrzegłam jakieś dziwne białawe, powykręcane rogi leżące pokotem na ziemi. Miałam wrażenie, że jest to jakiś dziwne cmentarzysko jeleni, łosi czy innego rogactwa. Podjechałam bliżej a tu... po prostu wybielałe pniaki dawno połamanych drzew. Trzeba jednak przyznać, że z daleka wyglądało majestatycznie i tajemniczo.
W sumie dalej bez większych przygód dotarłam na zachodni brzeg wyspy, do miejscowości Ferkingstad. Prawdopodobnie w VII w. n.e rezydował tam Król Ferking, pół legendarny, pół prawdziwy król, z krwią Wikinga, który większość swojego życia spędził na łodziach. Zasłynął jednak z tego, że w okolicy za jego czasów powstało kilka dużych domów z kamienia oraz z bitwy jaką stoczył niedaelko stąd z innym pretendującym do władzy możnym Augvaldem. Augvald oczywiście poległ ;)
Niemal nad samym brzegiem, pośród zwałów kamieni i skał, stoi krzyż upamiętniający marynarzy, którzy zginęli niedaleko na morzu. Przyznam szczerze, że miejsce miało swoją magię. Jeszcze zanim do krzyża się dotarło mała tabliczka z tekstem pod pleksiglasem głosiła, iż w tej okolicy odkryto grobowce dawnych wikińskich wojowników. Linka przy maszcie obok telepała się na wietrze, uderzając w metal i wydając złowrogi dźwięk. A co tam, najwyżej duchy Wikingów mnie trochę postraszą :)
Ale wracając do krzyża... Stałam tam, na jednej ze skał. Zimnica od morza dawała się we znaki. Wiatr dął i świstał w uszach - nic innego nie mogłam słyszeć, prócz szumu rozbijających się o skały fal. Fantastycznie było. I to wszystko jednocześnie dające jakąś ciszę i ukojenie w duszy. Niesamowite. Może potem wrzucę mały filmik:)
I tak stałam, i stałam, i stałam, podziwiając niespokojność morza. Chwilami woda znajdowała ukojenie między ramionami zimnych skał, uspokajając się, zamieniając w białą pianę i odpływając cicho. Ta wspaniała surowa natura!!!
No więc z pomocą autobusową (rower za darmo) dojechałam do Koperviku, stolicy wyspy, leżącej na wschodnim jej wybrzeżu. Stąd prowadzą dalej dwie główne drogi na południe: większa Rv47 pędząca do Skudeneshavn zachodnim wybrzeżem i mniejsza "511" okalająca wyspę od wschodu.
Wybrałam tę mniej uczęszczaną, gdyż tam mnie jeszcze nie było.
Po drodze spotkałam znajomą pielęgniarkę ze szpitala, która właśnie wracała ze swoimi dzieciakami z dziecięcych mistrzostw w piłce nożnej (lokalnych mistrzostw, lokalnych). Dalej minęłam Stokkastranda z górującą nad wioseczką górą Håvelifjellet. Zbliżywszy się do Tømmervik ujrzałam po mojej lewej ręce wyspę, na której przeżyłam koszmarną przygodę (chyba jeszcze jej tutaj nie opisałam - muszę to wkrótce zrobić). Krótko potem miałam odbić w prawo, na zachód i drogowskazy rowerowe jasno to wskazywały.
Żaba się wyłania...© Sinead
Zapuściłam się więc w niezamieszkane rejony wyspy, gdzie jak się okazało panują wrzosy i jeziora. Droga była szutrowa i szara, jak dzień dzisiaj. "Wdrapałam" się na 34 m n.p.m i wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było połacie niskiej kosodrzewinki i mnóstwo, ale to mnóstwo wrzosu! Fioletowe dywany zachęcały wręcz do postawienia tam stopy, jednak szybko przekonałam się, że bez gumiaków to daleko nie zajdę.
Wrzosowisko cz.II© Sinead
Jak niemal wszędzie w Norwegii kroczenie nieprzetartymi szlakami kończy się na bagnisku, mokradle i temu podobnych wilgotnych miejscach. Pojechałam więc dalej, mijając jeszcze po drodze ule. Z pewnością miód z wrzosu będzie się wspaniale sprzedawał. Tyle tylko, że coś ostatnio słyszy się wieści, że pszczół coraz mniej.
Wrzosowiska© Sinead
W końcu muszę przyznać teren zrobił się nieco nudnawy, zero drzew, gdzie nie spojrzeć pagórek z zielono-filetowymi ciapkami. W okolicy jezior, które trzeba było dwukrotnie przejechać można było dostrzec przyczajone w w krzakach samochody wędkarzy. Co ciekawe w Norwegii można łowić ryby bez zezwolenia w morzu, ale w rzekach i jeziorach już nie. Wtedy trzeba wykupić, tzw. fiskekort, która ważna jest na określony region lub nawet tylko na dane jezioro. Ale amatorów nie brakuje.
W okolicy Ferkingstadskogen (Las Ferkingstad), zanim wjechało się w przyjemną leśną drogę, minęłam jezioro Ytra Holmavatnet. Przy jednym z jego brzegów spostrzegłam jakieś dziwne białawe, powykręcane rogi leżące pokotem na ziemi. Miałam wrażenie, że jest to jakiś dziwne cmentarzysko jeleni, łosi czy innego rogactwa. Podjechałam bliżej a tu... po prostu wybielałe pniaki dawno połamanych drzew. Trzeba jednak przyznać, że z daleka wyglądało majestatycznie i tajemniczo.
Pobojowisku, tylko po czym...© Sinead
W sumie dalej bez większych przygód dotarłam na zachodni brzeg wyspy, do miejscowości Ferkingstad. Prawdopodobnie w VII w. n.e rezydował tam Król Ferking, pół legendarny, pół prawdziwy król, z krwią Wikinga, który większość swojego życia spędził na łodziach. Zasłynął jednak z tego, że w okolicy za jego czasów powstało kilka dużych domów z kamienia oraz z bitwy jaką stoczył niedaelko stąd z innym pretendującym do władzy możnym Augvaldem. Augvald oczywiście poległ ;)
Karmøy© Sinead
Niemal nad samym brzegiem, pośród zwałów kamieni i skał, stoi krzyż upamiętniający marynarzy, którzy zginęli niedaleko na morzu. Przyznam szczerze, że miejsce miało swoją magię. Jeszcze zanim do krzyża się dotarło mała tabliczka z tekstem pod pleksiglasem głosiła, iż w tej okolicy odkryto grobowce dawnych wikińskich wojowników. Linka przy maszcie obok telepała się na wietrze, uderzając w metal i wydając złowrogi dźwięk. A co tam, najwyżej duchy Wikingów mnie trochę postraszą :)
Tu leżą pochowani...© Sinead
Ale wracając do krzyża... Stałam tam, na jednej ze skał. Zimnica od morza dawała się we znaki. Wiatr dął i świstał w uszach - nic innego nie mogłam słyszeć, prócz szumu rozbijających się o skały fal. Fantastycznie było. I to wszystko jednocześnie dające jakąś ciszę i ukojenie w duszy. Niesamowite. Może potem wrzucę mały filmik:)
I tak stałam, i stałam, i stałam, podziwiając niespokojność morza. Chwilami woda znajdowała ukojenie między ramionami zimnych skał, uspokajając się, zamieniając w białą pianę i odpływając cicho. Ta wspaniała surowa natura!!!
Przełamując fale...© Sinead
- DST 56.95km
- Teren 33.50km
- Czas 03:16
- VAVG 17.43km/h
- VMAX 43.50km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Silda Jazz Festival, krótka nocna przejażdżka.
W Polsce dzisiaj koncert Madonny, Matki Boskiej Zielnej a u mnie…
W Haugesund od środy trwa drugi co do wielkości festiwal jazzowy w Norwegii, Silda Jazz, co oznacza „śledziowy jazz” (sild – śledź po norwesku).
W środę po pracy byłam zbyt zmęczona, w czwartek dyżur, więc też nie za bardzo mi się chciało. Co prawda na dyżurach czas spędzam w domu i w zasadzie nie jestem w nim uwięziona, ale odgłosy muzyki mogłyby skutecznie zagłuszyć dzwoniący do dyżurnego telefon komórkowy.
Wybrałam się więc dzisiaj, w sobotę. Na dworze już się trochę ściemniło, więc klimat był tym bardziej niepowtarzalny.
Przy nadbrzeżu rozstawione są obficie namioty z różnymi stoiskami – z jedzeniem, pamiątkami, sklepiki egipskie, indyjskie (co by przypominało o tym, że festiwal jest jak najbardziej norweski ;)).
Z drugiej strony pootwierane wszystkie knajpy, a z nich sącząca się to głośniej, to ciszej muzyka, głównie jazz. Ale nie brakowało blusa, łagodniejszego popu i innych cieszących ucho melodii.
Z oddali, po drugiej stronie cieśniny słyszalny był jakiś koncert na świeżym powietrzu. Nie wiem kto to śpiewa, ale całkiem znane… „Charlin, Charlin…”. Nie potrafię zanucić, więc kto się jeszcze nie zorientował to już się nie zorientuje, co to za utwór.
A więc melodie, muzyka…
Ale też coś dla podniebienia i nosa. Zapachy kłębiły się pod nosem, z jednej strony kadzidła ze straganów, z drugiej morskie jadło z oceanicznym zapachem, zapewne jakieś różnej maści krewetki, kraby, dorsze, śledzie, może nawet jakieś suszi, itp.
Cudownie, szkoda, że zaczął zacinać drobny deszczyk bo jeździło się całkiem miło. Niestety nie skusiłam się na „posiedzenie” w knajpie, samemu jakoś tak nieciekawie.
Ludziska mimo niepogody jakoś z domów powypełzali. Co by to było, gdyby na niebie świeciły same gwiazdy? Sprawdzę dzisiaj. A wczoraj trochę zakapturzeni, w anorakach, płaszczach przeciwdeszczowych, z parasolami – ale uśmiechnięci. Niektórzy młodzi Norwedzy zalani w trupa, krążyli po ulicach zahaczając o urocze latarnie. Ale nikt nie leżał na ulicy, pod bramą ;).
A na koniec na wystawie sklepowej pożegnał mnie zebrowaty zwierz :)
W Haugesund od środy trwa drugi co do wielkości festiwal jazzowy w Norwegii, Silda Jazz, co oznacza „śledziowy jazz” (sild – śledź po norwesku).
W środę po pracy byłam zbyt zmęczona, w czwartek dyżur, więc też nie za bardzo mi się chciało. Co prawda na dyżurach czas spędzam w domu i w zasadzie nie jestem w nim uwięziona, ale odgłosy muzyki mogłyby skutecznie zagłuszyć dzwoniący do dyżurnego telefon komórkowy.
Wybrałam się więc dzisiaj, w sobotę. Na dworze już się trochę ściemniło, więc klimat był tym bardziej niepowtarzalny.
Przy nadbrzeżu rozstawione są obficie namioty z różnymi stoiskami – z jedzeniem, pamiątkami, sklepiki egipskie, indyjskie (co by przypominało o tym, że festiwal jest jak najbardziej norweski ;)).
Bazarek w Haugesund© Sinead
Z drugiej strony pootwierane wszystkie knajpy, a z nich sącząca się to głośniej, to ciszej muzyka, głównie jazz. Ale nie brakowało blusa, łagodniejszego popu i innych cieszących ucho melodii.
Z oddali, po drugiej stronie cieśniny słyszalny był jakiś koncert na świeżym powietrzu. Nie wiem kto to śpiewa, ale całkiem znane… „Charlin, Charlin…”. Nie potrafię zanucić, więc kto się jeszcze nie zorientował to już się nie zorientuje, co to za utwór.
A więc melodie, muzyka…
Plakat SildaJazz (sledziowego festwalu jazzowego)© Sinead
Ale też coś dla podniebienia i nosa. Zapachy kłębiły się pod nosem, z jednej strony kadzidła ze straganów, z drugiej morskie jadło z oceanicznym zapachem, zapewne jakieś różnej maści krewetki, kraby, dorsze, śledzie, może nawet jakieś suszi, itp.
Cudownie, szkoda, że zaczął zacinać drobny deszczyk bo jeździło się całkiem miło. Niestety nie skusiłam się na „posiedzenie” w knajpie, samemu jakoś tak nieciekawie.
Spiralka© Sinead
Ludziska mimo niepogody jakoś z domów powypełzali. Co by to było, gdyby na niebie świeciły same gwiazdy? Sprawdzę dzisiaj. A wczoraj trochę zakapturzeni, w anorakach, płaszczach przeciwdeszczowych, z parasolami – ale uśmiechnięci. Niektórzy młodzi Norwedzy zalani w trupa, krążyli po ulicach zahaczając o urocze latarnie. Ale nikt nie leżał na ulicy, pod bramą ;).
A na koniec na wystawie sklepowej pożegnał mnie zebrowaty zwierz :)
Zeberek :)© Sinead
- DST 9.10km
- Czas 00:40
- VAVG 13.65km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Na grzyby, maliny??
Powtórka z rozrywki, ale w innych okolicznościach sezonowych:). Odwiedzin starych miejsc ciąg dalszy. Ale w towarzystwie zawsze lepiej!!!
Wyprawa to powtórka z "Trzy komuny".
Najsmaczniejsze kąski czyli przepiękne widoki zostawiłam sobie na deser. Początek drogi był więc szary i nudny, wzdłuż i nieopodal trasy E39.
Pierwszy dłuższy postój na dumanie i podziwianie miał miejsce nad znanym mi już fiordem Grinde.
I nic prawie się nie zmieniło. Podobnie jak dawniej świeciło nad nim słońce, może tylko drzewa i trawa bardziej rozzieleniały. I pojawiły się osty, które na tle wody i gór wyglądały imponująco!! Korciło mnie by wyciągnąć jednorazowego grilla i rozbić tutaj małe obozowisko, ale stwierdziłam że jeszcze kawałek pojadę.
Dalej trasa stwała się coraz ładniejsza, słońce grzało jeszcze mocniej. Nastepnym punktem małej wyprawy stały sie krzaczory malin. Pychota. Podobnie jak kiedyś objadłam się poziomkami, tak teraz objadłam się malinami.
A potem grzyby!! To już było na teranie parku Djupadalen, gdzie górka i zgórki to normalka. Co do grzybów nie byłam pewna czy są aby do zjedzenia i na wszelki wypadek dalej ich nie ruszałam.
Wyprawa to powtórka z "Trzy komuny".
Najsmaczniejsze kąski czyli przepiękne widoki zostawiłam sobie na deser. Początek drogi był więc szary i nudny, wzdłuż i nieopodal trasy E39.
Pierwszy dłuższy postój na dumanie i podziwianie miał miejsce nad znanym mi już fiordem Grinde.
Osty nad Grindefjorden© Sinead
I nic prawie się nie zmieniło. Podobnie jak dawniej świeciło nad nim słońce, może tylko drzewa i trawa bardziej rozzieleniały. I pojawiły się osty, które na tle wody i gór wyglądały imponująco!! Korciło mnie by wyciągnąć jednorazowego grilla i rozbić tutaj małe obozowisko, ale stwierdziłam że jeszcze kawałek pojadę.
Dalej trasa stwała się coraz ładniejsza, słońce grzało jeszcze mocniej. Nastepnym punktem małej wyprawy stały sie krzaczory malin. Pychota. Podobnie jak kiedyś objadłam się poziomkami, tak teraz objadłam się malinami.
Maliny full wypas!© Sinead
A potem grzyby!! To już było na teranie parku Djupadalen, gdzie górka i zgórki to normalka. Co do grzybów nie byłam pewna czy są aby do zjedzenia i na wszelki wypadek dalej ich nie ruszałam.
Zdobyczny grzyb, kozak chyba?© Sinead
- DST 44.15km
- Teren 21.00km
- Czas 03:08
- VAVG 14.09km/h
- VMAX 49.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 5 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Avaldsness-siedziba Wikingów
Dzisiaj znowu odwiedziny na Karmøy, wyspie gdzie rodziły się początki norweskiego królestwa. Co niektórych trzeba będzie odesłać do jednego z wcześniejszych wpisów Pierwsza wyprawa do siedziby Wikingów
Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.
Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.
Avaldsness, zatoczka© Sinead
Blaszakowy pomost© Sinead
- DST 31.55km
- Teren 20.00km
- Czas 01:58
- VAVG 16.04km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Bez pomysłu...
No właśnie, nie miałam specjalnie dzisiaj pomysłu. Rano niebo było zachmurzone, ale nie padało, więc szkoda było zmarnować wolnego czasu.
Postanowiłam więc pokręcić trochę przy morzu i zobaczyć co tam słychać teraz. Z miasta ruszyłam więc w kierunku szlaku M. Północnego, gdyż tam widoki są najpiękniejsze. Minąwszy miejscowy kemping i monument na cześć Haralda Pięknowłosego, zaczęłam się przedzierać żwirową ścieżką, zastępowaną od czasu do czasu płaskimi skałami.
W końcu dostałam się w zaciszną okolicę z jakąś zatoczką, warsztatem rybackim i owcami dookoła. Wkrótce na horyzoncie pojawili się jacyś wycieczkowicze więc zakończyłam mały popas. Jechałam dalej omijając skrzętnie owcze kupy, walające się po trasie mojej jazdy. Po ostatnich opadach wypełzło tutaj też mnóstwo "bezskorupnych" ślimaków, których obłe cielska w odcieniach brązu wyglądają tak jakby miały za chwilę pęknąć. Nie zamierzałam mieć resztek ślimaków na oponach, więc je też musiałam wymijać.
Dotarłam do zatoki Kvalsvik i czując morze w nozdrzach porzuciłam rowerek, by udać się na sam koniec cypla. Na horyzoncie zaczęło się przejaśniać, a właściwie na otwartym morzu świeciło słońce pełną gębą. Wiatr rzucał falami o skały, co potęgowało fantastyczne poczucie odprężenia.
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wdrapać się na małą latarnię morską, które tutaj wyglądają zawsze tak samo. Biała, sześciokątna budka z kolorowymi (czerwono-zielono-niebieskimi szybami) otoczona czerwoną do bólu balustradą.
Oczywiście wlazłam. Jakże by inaczej. Z cypelka wywiał mnie jednak trochę chłodny wiatr i nadciągające rzesze niedzielnych spacerowiczów. Zjechałam nieco dalej, gdzie w czasie upałów zazwyczaj jest dużo luda. Dzisiaj pogoda kąpiącym nie sprzyjała, więc na kąpielisku zauważyłam tylko jednego dziadka, moczącego się w słonej wodzie. Zeszłam nad morze jak tylko blisko się dało i postanowiłam podpatrzeć z bliska jakieś formy życia. Wszędzie nagie skały, a do nich przylepione jakieś muszle.
Widoku porostów i morszczynów (czy jak to się tam zwie) zaoszczędzę. Trochę obleśne było. Ale na gołych skałkach rosły też, prócz żółtych glonów, normalne kwiatki. Trochę skarlałe czy jakieś takie suche, ale sympatyczne.
Tutaj też oddałam się przyjemności kliknięcia zdjątek do moich eksperymentów z HDR. Brak statywu zmusił mnie nawet do leżenia na ziemi, ale chyba się udało!!
Słońce już się pojawiło nad lądem, więc jazda zrobiła się jeszcze przyjemniejsza. Minąwszy mały tor wyścigowy (dla gokartów) przeprawiłam się na drugą stronę Rv.47 (droga wojewódzka). Traska powrotna wiła się już po drugiej stronie Rv.47 wśród zielonych lasów, jeziorek i jednego małego wodospadu ("Wodospad Łososia).
Postanowiłam więc pokręcić trochę przy morzu i zobaczyć co tam słychać teraz. Z miasta ruszyłam więc w kierunku szlaku M. Północnego, gdyż tam widoki są najpiękniejsze. Minąwszy miejscowy kemping i monument na cześć Haralda Pięknowłosego, zaczęłam się przedzierać żwirową ścieżką, zastępowaną od czasu do czasu płaskimi skałami.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
W końcu dostałam się w zaciszną okolicę z jakąś zatoczką, warsztatem rybackim i owcami dookoła. Wkrótce na horyzoncie pojawili się jacyś wycieczkowicze więc zakończyłam mały popas. Jechałam dalej omijając skrzętnie owcze kupy, walające się po trasie mojej jazdy. Po ostatnich opadach wypełzło tutaj też mnóstwo "bezskorupnych" ślimaków, których obłe cielska w odcieniach brązu wyglądają tak jakby miały za chwilę pęknąć. Nie zamierzałam mieć resztek ślimaków na oponach, więc je też musiałam wymijać.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Dotarłam do zatoki Kvalsvik i czując morze w nozdrzach porzuciłam rowerek, by udać się na sam koniec cypla. Na horyzoncie zaczęło się przejaśniać, a właściwie na otwartym morzu świeciło słońce pełną gębą. Wiatr rzucał falami o skały, co potęgowało fantastyczne poczucie odprężenia.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wdrapać się na małą latarnię morską, które tutaj wyglądają zawsze tak samo. Biała, sześciokątna budka z kolorowymi (czerwono-zielono-niebieskimi szybami) otoczona czerwoną do bólu balustradą.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Oczywiście wlazłam. Jakże by inaczej. Z cypelka wywiał mnie jednak trochę chłodny wiatr i nadciągające rzesze niedzielnych spacerowiczów. Zjechałam nieco dalej, gdzie w czasie upałów zazwyczaj jest dużo luda. Dzisiaj pogoda kąpiącym nie sprzyjała, więc na kąpielisku zauważyłam tylko jednego dziadka, moczącego się w słonej wodzie. Zeszłam nad morze jak tylko blisko się dało i postanowiłam podpatrzeć z bliska jakieś formy życia. Wszędzie nagie skały, a do nich przylepione jakieś muszle.
Owoce morza ;)© Sinead
Widoku porostów i morszczynów (czy jak to się tam zwie) zaoszczędzę. Trochę obleśne było. Ale na gołych skałkach rosły też, prócz żółtych glonów, normalne kwiatki. Trochę skarlałe czy jakieś takie suche, ale sympatyczne.
Na gołych skałach© Sinead
Tutaj też oddałam się przyjemności kliknięcia zdjątek do moich eksperymentów z HDR. Brak statywu zmusił mnie nawet do leżenia na ziemi, ale chyba się udało!!
Kvalsvik© Sinead
Kvalsvik2© Sinead
Słońce już się pojawiło nad lądem, więc jazda zrobiła się jeszcze przyjemniejsza. Minąwszy mały tor wyścigowy (dla gokartów) przeprawiłam się na drugą stronę Rv.47 (droga wojewódzka). Traska powrotna wiła się już po drugiej stronie Rv.47 wśród zielonych lasów, jeziorek i jednego małego wodospadu ("Wodospad Łososia).
- DST 22.90km
- Teren 16.00km
- Czas 01:12
- VAVG 19.08km/h
- VMAX 39.80km/h
- Temperatura 17.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Na Kattanakk
Popołudniowa przebieżka po Djupadalen - tym razem Kattanakk (wzniesienie) i azymut na Krokavatnet (jezioro).
Początek przy wrotach do Djupadalen, dość dużego kompleksu leśno-wodnego, gdzie okoliczni Norwedzy uwielbiają spędzać czas wolny na powietrzu. Po drodze jak zwykle mnóstwo biegaczy, ale sezon urlopowy chyba jednak przetrzebił szeregi truchtająych.
Na 4 kilometrze skręcam w znaną sobie drogę, która zasuwa nieco pod górę. Przy okazji, nieco dalej, odkrywam nowo zrobioną żwirową ścieżkę. Co prawda miałam ochotę od razu sprawdzić, gdzie prowadzi ale po chwili namysłu stwierdziłam, że jadę tam gdzie sobie wcześniej umyśliłam. Nad jezioro Krokavatnet.
W końcu skręcam w odnogę głównej szutrowej drogi, która jeszcze 3 tygodnie temu była w jakimś remoncie. Tak czy siak nie można było nią przejechać. Po prawicy wił się strumyk, płynący to raz bliżej drogi, to znów oddalając się, ale niezmiennie przyjemnie szumiąc.
Tak szczerze mówiąc, to nie wiem co tu można było remontować lub naprawiać. Droga jak droga, pnie się trochę pod górę a ja jestem coraz bardziej ciekawa czy przy jeziorze da się zrobić pętlę.
Tymczasem mijam połacie porośnięte fioletowym kwieciem, którego nazwy nie jestem pewna. Czyżby to wrzos??? Ale już teraz by kwitł? No cóż, z botaniki nigdy nie byłam zbyt mocna. Ale widoczki górek porośniętych niskimi iglakami i dywanami tego "wrzosu" są niesamowite!!
A tutaj góra z innej perspektywy. Tzw. oddolnej.
No i ciąg dalszy trasy. Minęłam pana z psem i córką, który z uśmiechem skomentował mój podjazd pod górę. Chwilę później musiałam dać sobie na wstrzymanie - było trochę pchania. Co prawda zdjęcie poniżej nie oddaje w ogóle pojęcia wysokości (raczej wskazuje na teren płaski), ale ostatnie zdjęcie to pokaże!!!
Po drodze na górę rozmyślam sobie o barszczu, który mam zamiar zrobić po powrocie. Dorwałam dzisiaj jakieś ładne i dorodne buraczki z liśćmi i już nie mogę się doczekać zupki:). Muszę jeszcze tylko kupić po drodze marchewkę. Rzecz jasna, żadnego sklepu na tym odludziu które widnieje na zdjęciach nie znajdę, ale przy domu - czemu nie. Posilona wirtualnie nacisnęłam na pedały, bo kamienie spod kół dały o sobie znać, waląc w szprychy.
Muszę przyznać, że dzisiejszą wycieczkę "odwalam" na moim starym rowerze. Oddałam go ostatnio do regulacji przerzutek, ale jak w porę ich nie zrzucę przy podjeździe do góry to już d...blada. Spodziewałam się, że mi trochę lepiej gościu podreguluje. No cóż, robił to za darmo, więc...
Nowy rowerek poszedł natomiast do gratisowego full przeglądu po pierwszych trzech miesiącach. Niestety musiałam go zostawić do wtorku. No tyle dygresji...
W międzyczasie dotarłam na miejsce - niestety dalsza droga rowerem była niemożliwa. Na 174 m n.p.m musiałam zostawić rowerek przy jakimś niemal wbitym w ziemię domu (dach z trawą). Właściwie to nie był dom, bo tam coś w środku szumiało - domyślam się że woda, ale co ona tam robiła???
Nie lubię wracać tę samą trasą, ale na pocieszenie wlazłam sobie jeszcze wyżej na wzniesienie, by podziwiać panoramę okolicy. Teraz ciut tę wysokość widać, nie??
Początek przy wrotach do Djupadalen, dość dużego kompleksu leśno-wodnego, gdzie okoliczni Norwedzy uwielbiają spędzać czas wolny na powietrzu. Po drodze jak zwykle mnóstwo biegaczy, ale sezon urlopowy chyba jednak przetrzebił szeregi truchtająych.
Jak sama nazwa wskazuje:)© Sinead
Na 4 kilometrze skręcam w znaną sobie drogę, która zasuwa nieco pod górę. Przy okazji, nieco dalej, odkrywam nowo zrobioną żwirową ścieżkę. Co prawda miałam ochotę od razu sprawdzić, gdzie prowadzi ale po chwili namysłu stwierdziłam, że jadę tam gdzie sobie wcześniej umyśliłam. Nad jezioro Krokavatnet.
W końcu skręcam w odnogę głównej szutrowej drogi, która jeszcze 3 tygodnie temu była w jakimś remoncie. Tak czy siak nie można było nią przejechać. Po prawicy wił się strumyk, płynący to raz bliżej drogi, to znów oddalając się, ale niezmiennie przyjemnie szumiąc.
Tak szczerze mówiąc, to nie wiem co tu można było remontować lub naprawiać. Droga jak droga, pnie się trochę pod górę a ja jestem coraz bardziej ciekawa czy przy jeziorze da się zrobić pętlę.
Fioletowa góra?© Sinead
Tymczasem mijam połacie porośnięte fioletowym kwieciem, którego nazwy nie jestem pewna. Czyżby to wrzos??? Ale już teraz by kwitł? No cóż, z botaniki nigdy nie byłam zbyt mocna. Ale widoczki górek porośniętych niskimi iglakami i dywanami tego "wrzosu" są niesamowite!!
A tutaj góra z innej perspektywy. Tzw. oddolnej.
Na Katanakk© Sinead
No i ciąg dalszy trasy. Minęłam pana z psem i córką, który z uśmiechem skomentował mój podjazd pod górę. Chwilę później musiałam dać sobie na wstrzymanie - było trochę pchania. Co prawda zdjęcie poniżej nie oddaje w ogóle pojęcia wysokości (raczej wskazuje na teren płaski), ale ostatnie zdjęcie to pokaże!!!
W kierunku Krokavatnet.© Sinead
Po drodze na górę rozmyślam sobie o barszczu, który mam zamiar zrobić po powrocie. Dorwałam dzisiaj jakieś ładne i dorodne buraczki z liśćmi i już nie mogę się doczekać zupki:). Muszę jeszcze tylko kupić po drodze marchewkę. Rzecz jasna, żadnego sklepu na tym odludziu które widnieje na zdjęciach nie znajdę, ale przy domu - czemu nie. Posilona wirtualnie nacisnęłam na pedały, bo kamienie spod kół dały o sobie znać, waląc w szprychy.
Dom wbity w ziemię ;)© Sinead
Muszę przyznać, że dzisiejszą wycieczkę "odwalam" na moim starym rowerze. Oddałam go ostatnio do regulacji przerzutek, ale jak w porę ich nie zrzucę przy podjeździe do góry to już d...blada. Spodziewałam się, że mi trochę lepiej gościu podreguluje. No cóż, robił to za darmo, więc...
Nowy rowerek poszedł natomiast do gratisowego full przeglądu po pierwszych trzech miesiącach. Niestety musiałam go zostawić do wtorku. No tyle dygresji...
Krokavatnet© Sinead
W międzyczasie dotarłam na miejsce - niestety dalsza droga rowerem była niemożliwa. Na 174 m n.p.m musiałam zostawić rowerek przy jakimś niemal wbitym w ziemię domu (dach z trawą). Właściwie to nie był dom, bo tam coś w środku szumiało - domyślam się że woda, ale co ona tam robiła???
Nie lubię wracać tę samą trasą, ale na pocieszenie wlazłam sobie jeszcze wyżej na wzniesienie, by podziwiać panoramę okolicy. Teraz ciut tę wysokość widać, nie??
- DST 19.67km
- Teren 15.00km
- Czas 01:03
- VAVG 18.73km/h
- VMAX 32.00km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Etne i Ølen
Etne i Ølen.
Dzisiaj i wczoraj zapuściłam się w dalsze, wschodnie rejony mojego regionu. Podjechałam sobie lokalnym autobusem a przy hotelu wypożyczyłam rowerek (tak, tak, była taka możliwość). Zaraz po zameldowaniu się wyruszyłam w okolicę bo słońce jeszcze świeciło. Szkoda było dnia. Trasa wiodła sobie wzdłuż brzegu fiordu Ølensfjorden, kręcąc zawijasy. Ruchu samochodowego prawie wcale, ale za to mnóstwo biegaczy. I to chyba były jakieś zawody (maraton?), bo biegli z numerkami na koszulkach. Niektórzy szli... ale mogę ich zrozumieć.
Przed sobą miałam piękną słoneczną pogodę, ale gdy tylko obróciłam się do tyłu, ujrzałam za sobą niemal czarne, kłębiące się na górami chmury.
Ocho, jechać dalej, czy zawrócić. A tak fajnie się pedałowało. Jeszcze tylko fotek, jeszcze jedna, a tu nogi w fiordzie zamoczyć... I skończyło się na tym, że w końcu nad moją głową zagrzmiało, zahuczało i... lunęło. Może nie aż tak bardzo jak się spodziewałam, ale kręciłam korbą naprawdę całkiem szybko!! Do suchej nitki nie przemokłam, udało się!!
Po burzy czekałam tylko na moment, by znowu usiąść na siodełko. Wszak była dopiero 18.00, jeszcze prawie 5 godzin do wykorzystania.
No i się udało. Nawet jeszcze wyszło później słońce!!
Dzisiaj i wczoraj zapuściłam się w dalsze, wschodnie rejony mojego regionu. Podjechałam sobie lokalnym autobusem a przy hotelu wypożyczyłam rowerek (tak, tak, była taka możliwość). Zaraz po zameldowaniu się wyruszyłam w okolicę bo słońce jeszcze świeciło. Szkoda było dnia. Trasa wiodła sobie wzdłuż brzegu fiordu Ølensfjorden, kręcąc zawijasy. Ruchu samochodowego prawie wcale, ale za to mnóstwo biegaczy. I to chyba były jakieś zawody (maraton?), bo biegli z numerkami na koszulkach. Niektórzy szli... ale mogę ich zrozumieć.
Przed sobą miałam piękną słoneczną pogodę, ale gdy tylko obróciłam się do tyłu, ujrzałam za sobą niemal czarne, kłębiące się na górami chmury.
Chmury się zbierają :(© Sinead
Ocho, jechać dalej, czy zawrócić. A tak fajnie się pedałowało. Jeszcze tylko fotek, jeszcze jedna, a tu nogi w fiordzie zamoczyć... I skończyło się na tym, że w końcu nad moją głową zagrzmiało, zahuczało i... lunęło. Może nie aż tak bardzo jak się spodziewałam, ale kręciłam korbą naprawdę całkiem szybko!! Do suchej nitki nie przemokłam, udało się!!
I zaraz lunie...© Sinead
Po burzy czekałam tylko na moment, by znowu usiąść na siodełko. Wszak była dopiero 18.00, jeszcze prawie 5 godzin do wykorzystania.
No i się udało. Nawet jeszcze wyszło później słońce!!
Widoczek, Etne.© Sinead
- DST 31.50km
- Teren 20.00km
- Czas 01:12
- VAVG 26.25km/h
- VMAX 41.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Vestre Bokn, wyspa
Wyprawa statkowo-rowerowa:) z taką jedną koszmarną przygodą. Zdjęcia nadejdą:)
Ale już niestety nie mam siły opisywać mojej koszmarnej przygody z zagubieniem się w górach. Przyznam się tylko, że tak spanikowałam, iż dzwoniłam na policję... Siara. Pół godziny później pedałowałam dalej starą trasą!!
Później zakwaterowałam się na małym, przytulnym kempingu, gdzie dostałam miłą i fajną hyttę, w której zamieszkałam na jeden dzień.
Jak tylko rozgościłam się w tymczasowym domku, wsiadłam na rower popedałować na sam koniec wyspy. Oto rezultaty.
A to zdjęcie to przed przypłynięciem promu - droga powrotna.
No więc nadszedł czas na opisanie mojej koszmarnej przygody.
Dopłynęłam do wyspy statkiem za 150 noków do jakiejś norweskiej wioski zwanej od zatoki Føresvik (Zatoka Føres). Jak na norweskie warunki to całkiem duża wioska, bo ma nawet jeden sklep Coop (chyba jedyny na wyspie). W nim też zaopatrzyłam się w mały browarek i serek oraz pieczywo na śniadanie dnia następnego.
Moja droga wiodła na południe. Zaraz jak minęłam tradycyjnie pomalowany na biało kościół (też ważna instytucja na wsi) z przyległym małym cmentarzykiem skręciłam w prawo.
Ale już niestety nie mam siły opisywać mojej koszmarnej przygody z zagubieniem się w górach. Przyznam się tylko, że tak spanikowałam, iż dzwoniłam na policję... Siara. Pół godziny później pedałowałam dalej starą trasą!!
Później zakwaterowałam się na małym, przytulnym kempingu, gdzie dostałam miłą i fajną hyttę, w której zamieszkałam na jeden dzień.
Vestre Bokn, wyspa© Sinead
Jak tylko rozgościłam się w tymczasowym domku, wsiadłam na rower popedałować na sam koniec wyspy. Oto rezultaty.
Vestre Bokn, wyspa© Sinead
A to zdjęcie to przed przypłynięciem promu - droga powrotna.
Vestre Bokn, na wyspie© Sinead
No więc nadszedł czas na opisanie mojej koszmarnej przygody.
Dopłynęłam do wyspy statkiem za 150 noków do jakiejś norweskiej wioski zwanej od zatoki Føresvik (Zatoka Føres). Jak na norweskie warunki to całkiem duża wioska, bo ma nawet jeden sklep Coop (chyba jedyny na wyspie). W nim też zaopatrzyłam się w mały browarek i serek oraz pieczywo na śniadanie dnia następnego.
Moja droga wiodła na południe. Zaraz jak minęłam tradycyjnie pomalowany na biało kościół (też ważna instytucja na wsi) z przyległym małym cmentarzykiem skręciłam w prawo.
- DST 61.44km
- Teren 20.00km
- Czas 04:10
- VAVG 14.75km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 lipca 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Haugesund-Buavåg-Sveio-Haugesund
Trasa jak wyżej.
Wiem, że niewiele to mówi. Najogólniej więc napiszę, że postanowiłam posunąć się dalej w eksploracji górnej (północnej) części szlaku rowerowego M. Północnego. Tam gdzie kończy się ląd i trzeba załadować się na prom, by ruszyć dalej w kierunku Bergen. Prom odpływa z Buavåg.
W punkcie docelowym, przy kei, zobaczyłam tylko "tyłek" promu, który właśnie odpływał, a że nie miałam zamiaru nim płynąć to żalu nie było. Za to pokręciłam po okolicy. Szczególne wrażenie zrobiła okolica "małych" domków z widokiem na morze.
Niedaleko stamtąd zajechałam nad jakiś warsztat rybacki. Wszystko leżało w ciszy, jakby zamarło nagle podczas pracy. A słońce przygrzewało niemiłosiernie. Dobrze, że tutaj nad morzem, wiaterek jakoś łagodził ukrop. Dziwne... w Norwegii ukrop, nie?
No i może nie na sam koniec, ale z pwenością był to hit dnia dla mnie. Znalazłam takie miejsce, w którym roiło się od przepysznych, słodziutkich poziomek. Nigdy w życiu nie najadłam się nimi tak jak dzisiaj. Nawet na koniec zastanawiałam się, czy ich z pudełka nie wyrzucić - ale zlitowałam się. Przejedzona nimi do granic możliwości, wrzuciłam jeszcze garść do "jadaczki".
Uff...
Parę skrzynek pocztowych
Wiem, że niewiele to mówi. Najogólniej więc napiszę, że postanowiłam posunąć się dalej w eksploracji górnej (północnej) części szlaku rowerowego M. Północnego. Tam gdzie kończy się ląd i trzeba załadować się na prom, by ruszyć dalej w kierunku Bergen. Prom odpływa z Buavåg.
W punkcie docelowym, przy kei, zobaczyłam tylko "tyłek" promu, który właśnie odpływał, a że nie miałam zamiaru nim płynąć to żalu nie było. Za to pokręciłam po okolicy. Szczególne wrażenie zrobiła okolica "małych" domków z widokiem na morze.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Niedaleko stamtąd zajechałam nad jakiś warsztat rybacki. Wszystko leżało w ciszy, jakby zamarło nagle podczas pracy. A słońce przygrzewało niemiłosiernie. Dobrze, że tutaj nad morzem, wiaterek jakoś łagodził ukrop. Dziwne... w Norwegii ukrop, nie?
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
No i może nie na sam koniec, ale z pwenością był to hit dnia dla mnie. Znalazłam takie miejsce, w którym roiło się od przepysznych, słodziutkich poziomek. Nigdy w życiu nie najadłam się nimi tak jak dzisiaj. Nawet na koniec zastanawiałam się, czy ich z pudełka nie wyrzucić - ale zlitowałam się. Przejedzona nimi do granic możliwości, wrzuciłam jeszcze garść do "jadaczki".
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Uff...
Parę skrzynek pocztowych
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
- DST 66.67km
- Teren 10.00km
- Czas 03:45
- VAVG 17.78km/h
- VMAX 49.50km/h
- Temperatura 24.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 czerwca 2009
Kategoria NORWAY
Kręcenie po Bergen
Zwiedzanie Bergen z rowerowego siodełka:)
Gdy tylko "wyrzuciłam się" z pociągu pojechałam przyjrzeć się z bliska Muzeum Trądu a dalej na odpowiednik naszej starówki, na Bryggen. Wcześniej w okolicach Marken pooglądałam sobie miejscowego przybłędę, żłopiącego jakiś samogon. Ale miejsce wybrał sobie całkiem ładne.
W końcu znalazłam się ponownie w otoczeniu pozostałości histroii. Bryggen to chyba najbardziej urokliwe miejsce w mieście. Kluczenie po ciasnych, drewnianych uliczkach, pogrążonych w półmroku jest nie lada przeżyciem. Skrzypiące pod nogami drewniane deski, nad głową zwisające liny służące kiedyś do załadunku towaru na piętra magazynów, gdzieniegdzie malutkie galeryjki, sklepy z pamiątkami lub kawiarenki.
No więc stoi sobie 61 drewnianych budynków, wzniesionych zresztą według specjalnych wytycznych Hazny. Ponieważ znaczną większość osiadłych tu kiedyś kupców była narodowości niemieckiej, nazywano to miejsce Niemieckim Nadbrzeżem (Tyskebryggen).
No i to wszystko jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Znaczek mówi sam za siebie:).
Gdy tylko "wyrzuciłam się" z pociągu pojechałam przyjrzeć się z bliska Muzeum Trądu a dalej na odpowiednik naszej starówki, na Bryggen. Wcześniej w okolicach Marken pooglądałam sobie miejscowego przybłędę, żłopiącego jakiś samogon. Ale miejsce wybrał sobie całkiem ładne.
W końcu znalazłam się ponownie w otoczeniu pozostałości histroii. Bryggen to chyba najbardziej urokliwe miejsce w mieście. Kluczenie po ciasnych, drewnianych uliczkach, pogrążonych w półmroku jest nie lada przeżyciem. Skrzypiące pod nogami drewniane deski, nad głową zwisające liny służące kiedyś do załadunku towaru na piętra magazynów, gdzieniegdzie malutkie galeryjki, sklepy z pamiątkami lub kawiarenki.
Galeryjka w Bergen, Bryggen© Sinead
Bryggen, Bergen© Sinead
No więc stoi sobie 61 drewnianych budynków, wzniesionych zresztą według specjalnych wytycznych Hazny. Ponieważ znaczną większość osiadłych tu kiedyś kupców była narodowości niemieckiej, nazywano to miejsce Niemieckim Nadbrzeżem (Tyskebryggen).
Bryggen, Bergen© Sinead
Bryggen, Bergen© Sinead
No i to wszystko jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Znaczek mówi sam za siebie:).
Bryggen, na liście UNESCO© Sinead
- DST 7.97km
- Czas 00:55
- VAVG 8.69km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze