Piątek, 17 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm, dzień 2
Najpierw udałam się do Hasle cały czas traska nr 10 na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Pogoda wręcz wymarzona, słoneczko, lekki wiaterek, lepszej pogody nie mogłam sobie zamówić.
2 kilometry za miastem rowerowa ścieżka zaprowadza w las. Mimo, że dobrze oznaczona, to jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zboczyła w równoległy leśny dukt, biegnący bliżej morza i nie zgubiła trasy. Droga prowadziła to przez lasy to liściaste, to sosnowe, ścieżkami usłanymi szyszkami, miedzy którymi lawirowałam slalomem.
Od zachodu miałam ciągnące się piękne piaszczyste plaże, z wydmami i mnóstwem skrzeczącego ptactwa. Od głównej, dosyć szerokiej na przynajmniej 2 metry ścieżki odchodziły w mniej lub bardziej regularnych odstępach, mniejsze ścieżynki wydeptane tylko ludzkimi stopami. Zachęcona prześwitującym widokiem morza, zapuściłam się w jedną nich, zostawiwszy rower na uboczu. I co odkryłam? Ano ścieżynka prowadzał I owszem na plaże I wydmy, a na jednym z drzewek zaintrygowała mnie malutka skrzyneczka zawieszona na pniu. Trochę dziwne te ptaki, a raczej budka, bo była zawieszona nisko. Luknelam do środka, odkrywając masę kondomów!!I tu sprawa się wyjaśniła, zanim ścieżka doprowadziła nad morze, zawirowała pośród niskich iglastych I gęsto rosnących krzaków, tworzących zaciszne miejsce wymoszczone białym, morskim piaskiem. Naturalne łoże, rzecz jasna.
Budka dla ptaków?
A tu niespodzianka!!
* W lesie Blykobe czeka jeszcze kilka niespodzianek. Pierwsza z nich od północy jest jeziorko, zwane “Szafirowym”. Jedno z czterech w tych okolicach, będących pozostałością wyrobisk gliny i węgla z czasów I i II wojny światowej. “Safirsjøen” zostało zalane w 1968, a las sosnowy wokół niego pozostaje ponoć “wiecznie” zielony nawet zimą.
Po drodze mijam kolejne jezioro, ale tylko na mapie, bo nie mogłam znaleźć ścieżki (“Jeziorko Pirytowe”). W okolicy odkrywam jednak jakieś resztki jakiegoś żelaznego ustrojstwa a potem szybko dojeżdżam do pozostałości z dawnej fabryki klinkieru. Gdzies dalej w lesie ktyje się jeszcze „Jeziorko Szmaragdowe” i „rubinowe”, ale nie chciałam już tracić czasu na sprawdzanie ich prawdziwego koloru.
*Wędzarnia w Hesle – stara wędzarnia śledzi, czynna do dzisiaj, zaopatrzyłam się tam w szampańskiego loda, popatrzylam na proces wędzenia, w końcu zostałam przepędzona przez jakąś wycieczkę niemieckich emerytów, którzy zaburzyli sielankowy spokój tego miejsca.
Według jednego z internetowych przewodników po wyspie wędzi się tutaj sławne bornholmery. Najpopularniejszy przysmak serwowany na miejscu to tzw. Słońce nad Bornholmem (Sol over Bornholm) - to świeżo uwędzona porcja śledzia z surowym żółtkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i porcją chleba. Tradycyjnie do śledzia podawana jest sałatka z ziemniaków na zimno. W sąsiadującym z wędzarnią budynku utworzono wystawę poświęconą historii połowu i wędzenia ryb. W innym budynku kompleksu mieści się ekspozycja o przeszłości Hasle, kamieniołomach granitu oraz kopalni gliny, które znajdowały się w okolicy.
*Hasle informacja turystyczna – mila pani co bełkotała po duńsku, opowiadała i opowiadała, a ja rozumiałam co 10 słowo. Ale zaopatrzona w mapkę I folder wiedziałam czego nie przegapić.
Kąpielisko tylko dla krokodyli
*Dalej tylko sielanka – przewspaniale krajobrazy, zjazdy po 17-20 stopni, dróżki usłane płatkami kwiatów z kwitnących drzew, a na trasie pojawiłą się urocza wioseczka rybacka, Helligpeder. To mała osada z odrestaurowanymi drewnianym składzikami rybackimi w porcie, pełna małych domów z charakterystycznymi kominami do wędzenia. Traska prowadziła wciąż i niezmiennie idylliczną, malutką drogą asfaltową, zaledwie kilka metrów od morza, gdzie wybrzeże usłane sporymi kamieniami okupowane było przez różnej maści mewopodobne latające stwory.
*Do Jons Kapel miałam stromy podjazd, kole 22 stopni, rower pchałam, przyznam się, ale się opłacało. Przepiękne, stojące na brzegu skały przypominające z morza wysoką na 22 m wieże kapliczną. To oczywiście według przewodników, dobry chwyt reklamowy z tą kaplicą, bo mnie to nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej kaplicy, jeno wysmukłą i dumnie prężącą się skałę. 170 drewnianych schodów w doł do podnóża skały a potem w tyle samo w górę.
Innym wytłumaczeniem nazwy, bardziej logicznym wydaje się, że ta wysoka, granitowa turnia nazwę swoją wzięła od imienia mnicha Jona, który z tej 20 metrowej skały próbował nawracać Bornholmczyków na chrześcijaństwo.
*Hammerhus – ruiny średniowiecznej warowni, obecnie odrestaurowywanej. Ruiny położone są na wspaniałym, zielonym wzgórzu a od północnego zachodu stojące na wysokim klifie schodzącym do morza.
Oczy można było nacieszyć niezapomniane widokami.
Ponieważ lubię średniowieczne i tajemnicze klimat, zaintrygował mnie baszta z pustymi oknami, między którymi szalał i gwizdał wiatr. W środku baszty i przylegającej do niej centralnej części zamku chodziłam między kamiennymi komnatami, które po jednej stronie były częścią kuchni zamkowej, po drugiej warsztatami. Od strony morza w grubych murach można było wyglądać przez małe okienka strzelnicze.
Źródła historyczne wszem dostępne w Wikipedii mówią o zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie arcybiskupa Lund (dzisiejsza Szwecja), który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w lesie Almindingen w centralnej części wyspy królewskiego zamku Lilleborg.
Resztę opowieści pozostawiam na później, bo się za dużo tego zrobiło…
2 kilometry za miastem rowerowa ścieżka zaprowadza w las. Mimo, że dobrze oznaczona, to jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zboczyła w równoległy leśny dukt, biegnący bliżej morza i nie zgubiła trasy. Droga prowadziła to przez lasy to liściaste, to sosnowe, ścieżkami usłanymi szyszkami, miedzy którymi lawirowałam slalomem.
Od zachodu miałam ciągnące się piękne piaszczyste plaże, z wydmami i mnóstwem skrzeczącego ptactwa. Od głównej, dosyć szerokiej na przynajmniej 2 metry ścieżki odchodziły w mniej lub bardziej regularnych odstępach, mniejsze ścieżynki wydeptane tylko ludzkimi stopami. Zachęcona prześwitującym widokiem morza, zapuściłam się w jedną nich, zostawiwszy rower na uboczu. I co odkryłam? Ano ścieżynka prowadzał I owszem na plaże I wydmy, a na jednym z drzewek zaintrygowała mnie malutka skrzyneczka zawieszona na pniu. Trochę dziwne te ptaki, a raczej budka, bo była zawieszona nisko. Luknelam do środka, odkrywając masę kondomów!!I tu sprawa się wyjaśniła, zanim ścieżka doprowadziła nad morze, zawirowała pośród niskich iglastych I gęsto rosnących krzaków, tworzących zaciszne miejsce wymoszczone białym, morskim piaskiem. Naturalne łoże, rzecz jasna.
Budka dla ptaków?
A tu niespodzianka!!
* W lesie Blykobe czeka jeszcze kilka niespodzianek. Pierwsza z nich od północy jest jeziorko, zwane “Szafirowym”. Jedno z czterech w tych okolicach, będących pozostałością wyrobisk gliny i węgla z czasów I i II wojny światowej. “Safirsjøen” zostało zalane w 1968, a las sosnowy wokół niego pozostaje ponoć “wiecznie” zielony nawet zimą.
Po drodze mijam kolejne jezioro, ale tylko na mapie, bo nie mogłam znaleźć ścieżki (“Jeziorko Pirytowe”). W okolicy odkrywam jednak jakieś resztki jakiegoś żelaznego ustrojstwa a potem szybko dojeżdżam do pozostałości z dawnej fabryki klinkieru. Gdzies dalej w lesie ktyje się jeszcze „Jeziorko Szmaragdowe” i „rubinowe”, ale nie chciałam już tracić czasu na sprawdzanie ich prawdziwego koloru.
*Wędzarnia w Hesle – stara wędzarnia śledzi, czynna do dzisiaj, zaopatrzyłam się tam w szampańskiego loda, popatrzylam na proces wędzenia, w końcu zostałam przepędzona przez jakąś wycieczkę niemieckich emerytów, którzy zaburzyli sielankowy spokój tego miejsca.
Według jednego z internetowych przewodników po wyspie wędzi się tutaj sławne bornholmery. Najpopularniejszy przysmak serwowany na miejscu to tzw. Słońce nad Bornholmem (Sol over Bornholm) - to świeżo uwędzona porcja śledzia z surowym żółtkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i porcją chleba. Tradycyjnie do śledzia podawana jest sałatka z ziemniaków na zimno. W sąsiadującym z wędzarnią budynku utworzono wystawę poświęconą historii połowu i wędzenia ryb. W innym budynku kompleksu mieści się ekspozycja o przeszłości Hasle, kamieniołomach granitu oraz kopalni gliny, które znajdowały się w okolicy.
*Hasle informacja turystyczna – mila pani co bełkotała po duńsku, opowiadała i opowiadała, a ja rozumiałam co 10 słowo. Ale zaopatrzona w mapkę I folder wiedziałam czego nie przegapić.
Kąpielisko tylko dla krokodyli
*Dalej tylko sielanka – przewspaniale krajobrazy, zjazdy po 17-20 stopni, dróżki usłane płatkami kwiatów z kwitnących drzew, a na trasie pojawiłą się urocza wioseczka rybacka, Helligpeder. To mała osada z odrestaurowanymi drewnianym składzikami rybackimi w porcie, pełna małych domów z charakterystycznymi kominami do wędzenia. Traska prowadziła wciąż i niezmiennie idylliczną, malutką drogą asfaltową, zaledwie kilka metrów od morza, gdzie wybrzeże usłane sporymi kamieniami okupowane było przez różnej maści mewopodobne latające stwory.
*Do Jons Kapel miałam stromy podjazd, kole 22 stopni, rower pchałam, przyznam się, ale się opłacało. Przepiękne, stojące na brzegu skały przypominające z morza wysoką na 22 m wieże kapliczną. To oczywiście według przewodników, dobry chwyt reklamowy z tą kaplicą, bo mnie to nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej kaplicy, jeno wysmukłą i dumnie prężącą się skałę. 170 drewnianych schodów w doł do podnóża skały a potem w tyle samo w górę.
Innym wytłumaczeniem nazwy, bardziej logicznym wydaje się, że ta wysoka, granitowa turnia nazwę swoją wzięła od imienia mnicha Jona, który z tej 20 metrowej skały próbował nawracać Bornholmczyków na chrześcijaństwo.
*Hammerhus – ruiny średniowiecznej warowni, obecnie odrestaurowywanej. Ruiny położone są na wspaniałym, zielonym wzgórzu a od północnego zachodu stojące na wysokim klifie schodzącym do morza.
Oczy można było nacieszyć niezapomniane widokami.
Ponieważ lubię średniowieczne i tajemnicze klimat, zaintrygował mnie baszta z pustymi oknami, między którymi szalał i gwizdał wiatr. W środku baszty i przylegającej do niej centralnej części zamku chodziłam między kamiennymi komnatami, które po jednej stronie były częścią kuchni zamkowej, po drugiej warsztatami. Od strony morza w grubych murach można było wyglądać przez małe okienka strzelnicze.
Źródła historyczne wszem dostępne w Wikipedii mówią o zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie arcybiskupa Lund (dzisiejsza Szwecja), który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w lesie Almindingen w centralnej części wyspy królewskiego zamku Lilleborg.
Resztę opowieści pozostawiam na później, bo się za dużo tego zrobiło…
- DST 67.66km
- Teren 21.20km
- Czas 04:50
- VAVG 14.00km/h
- VMAX 44.60km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 162 ( 87%)
- HRavg 127 ( 68%)
- Kalorie 1618kcal
- Podjazdy 433m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm dzien 1
No tak, pierwszy dzień na Bornholmie zaczął się trochę pechowo. Nie dość, że pobudka o 5.00 i człowiek wymęczony, to jeszcze na złamanie karku musiałam pędem zmieniać terminal i o mały włos nie spóźniłam się na samolot z Kopenhagi na Bornholm, do Rønne.
Wysiadłszy z samolotu zauważyłam, ze mój ubior zalożony w Norwegii nie przystawał nijak do przepięknej i słonecznej pogody na tej duńskiej, rowerowej wyspie. Pot lał się ze mnie ciurkiem, dobrze tylko, ze troche wiało.
Po zameldowaniu sie w hotelu poszlam piechota do centrum miasta odebrac zamowiony wczesniej rower. W olbrzymim hangarze z setkami rowerow przywitala mnie o dziwo jakas starsza kobieta, ktor zwawo zarzadzala swoim kilkunastoletnim asaystentem. Poslala go na pietro wyzej i po chwilii rowej zjechal na jakies lince ze stryszku... Okazalo sie, ze bylza duzy. Jak zwykle uzywam 41 cm ramy a tu 20 cali!! Moim norweskim wytlumaczylam, ze jest stanowczo za duzy. Babina na to, ze mniejszych nie maja...Już, już miałam wrócić do hotelu, gdzie mieli swoje,az nagle wskazalam palcem na mniejszy rower gorski. A...tak, wolny. Ja na to, ze biore ten, byle mi tylko zmienili na pedaly SPD. Dalo sie zrobic i uszzczesliwiona wyjechalam do hotelu, w nadziei ze tylk oprezbiore ciuchy i wyrusze dalej.
Po drodze wzielo mnie jednak lenistwo na przepieknych piaszczystych plazach z malymi kamiennymi pirsami wychodzacymi na nasze Morze Baltyckie. Tak sie rozmarzylam, ze troche droga powrotna mi sie wydluzyla.
W hotelu zas, z przyczyn malo ode mnie zaleznych, musialam poczekac na wazna rozmowe telefoniczna a ze potzrebowalam do niej netu, wyjsc nie moglam...Wkurzalam sie bo cenny czas uciekal...I uciekl,zdolalam tylko pojezdzic zdechle 14 km... a plany byly ambitniejsze. Ale zlowilam 5 nowych keszy!!
Zdjec na razie nie ma, bo kilka spi na niekompatybilnej z PC-tem komorce :)))
Ale teraz uzupełniam zaległe.
To piękny widok na plaże w okolicach hotelu.
A to mój wypożyczony "rumak".
Bez komentarza :)
Wysiadłszy z samolotu zauważyłam, ze mój ubior zalożony w Norwegii nie przystawał nijak do przepięknej i słonecznej pogody na tej duńskiej, rowerowej wyspie. Pot lał się ze mnie ciurkiem, dobrze tylko, ze troche wiało.
Po zameldowaniu sie w hotelu poszlam piechota do centrum miasta odebrac zamowiony wczesniej rower. W olbrzymim hangarze z setkami rowerow przywitala mnie o dziwo jakas starsza kobieta, ktor zwawo zarzadzala swoim kilkunastoletnim asaystentem. Poslala go na pietro wyzej i po chwilii rowej zjechal na jakies lince ze stryszku... Okazalo sie, ze bylza duzy. Jak zwykle uzywam 41 cm ramy a tu 20 cali!! Moim norweskim wytlumaczylam, ze jest stanowczo za duzy. Babina na to, ze mniejszych nie maja...Już, już miałam wrócić do hotelu, gdzie mieli swoje,az nagle wskazalam palcem na mniejszy rower gorski. A...tak, wolny. Ja na to, ze biore ten, byle mi tylko zmienili na pedaly SPD. Dalo sie zrobic i uszzczesliwiona wyjechalam do hotelu, w nadziei ze tylk oprezbiore ciuchy i wyrusze dalej.
Po drodze wzielo mnie jednak lenistwo na przepieknych piaszczystych plazach z malymi kamiennymi pirsami wychodzacymi na nasze Morze Baltyckie. Tak sie rozmarzylam, ze troche droga powrotna mi sie wydluzyla.
W hotelu zas, z przyczyn malo ode mnie zaleznych, musialam poczekac na wazna rozmowe telefoniczna a ze potzrebowalam do niej netu, wyjsc nie moglam...Wkurzalam sie bo cenny czas uciekal...I uciekl,zdolalam tylko pojezdzic zdechle 14 km... a plany byly ambitniejsze. Ale zlowilam 5 nowych keszy!!
Zdjec na razie nie ma, bo kilka spi na niekompatybilnej z PC-tem komorce :)))
Ale teraz uzupełniam zaległe.
To piękny widok na plaże w okolicach hotelu.
A to mój wypożyczony "rumak".
Bez komentarza :)
- DST 14.01km
- Teren 11.30km
- Czas 01:01
- VAVG 13.78km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 514kcal
- Podjazdy 82m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY
Muzeum samochodów
A teraz ciąg dalszy wczorajszego wypadu…
Zapowiadałam widomości z muzeum samochodowego, a więc czas na SAMOCHODY!!!
Po drodze z Aksdal do Haugesund znowu natknęłam się na opuszczony dom. Okazji nie przepuściałm i też tam zaglądnełam... przez okno.
Ale czas było jechać dalej. 2 kilometry dalej, w Førresfjorden odkryłam niedawno założone Muzeum Samochodowe. Właścicielem jest 72 letni emeryt, który prowadzi to muzeum z żoną. Skupował on i remontował różne pojazdy w ciągu niemal całego swojego życia i zgromadził 140 różnych pojazdów i nawet jeden rosyjski myśliwiec i bombowiec.
Wnętrze radzieckiego bombowca
Kolekcja jest, jak piszą lokalne media, unikalna. Na prawie 3000 m kw w dużych halach stoi jedna z największych kolekcji w Europie, w tym ok. 80 samochodów ciężarowych. Kolekcja zawiera również kilka ciągników, wozy strażackie, taksówki i motocykle,w tym także jakieś artystycznie modelowane.
Motocykl a la szkielet pantery?
Wśród aut osobowych najstarszy jest Citroen od 1922. Rolf Wee kupił go w Niemczech w roku 1970. Większość samochodów wyprodukowano od 1950 roku i są tam pojazdy z wszystkich głównych marek, takich jak Bedford, Chevrolet i Dodge. Rosyjskie marki nie były rzadkością, znajdziemy tam w Wołgi, Łady i Pobiedy. A na dodatek wszystkie są sprawne i są jak najbardziej „ujeżdżalne”.
- Ile setek tysięcy godzin włożyłem w zebranie tej kolekcji, nie mam pojęcia. Samochody i ciężarówki były moja praca i hobby, odkąd zacząłem Rolf Wee transportu w 1958 roku, 18 lat. Teraz chcę dać wszystkim zainteresowanym możliwość obejrzenia pojazdów, mówi Rolf Wee.
Mural na ścianie muzeum
- Jeśli chciałbym wybrać mojego faworyta wśród wszystkich samochodów, to musi być Chevrolet Impala, model z 1960 r. Ale uwielbiam też Mercedesa-Benz 450 SLC z 1974, wybieram jak biżuterię, mówi Rolf Wee.
I kilka akcentów rowerowych też wyłapałam!!
Super wkomponowany prawdziwy rower w nieprawdziwe miasto.
I kilka innych samochodowych perełek
Samochód pogrzebowy
Zapowiadałam widomości z muzeum samochodowego, a więc czas na SAMOCHODY!!!
Po drodze z Aksdal do Haugesund znowu natknęłam się na opuszczony dom. Okazji nie przepuściałm i też tam zaglądnełam... przez okno.
Ale czas było jechać dalej. 2 kilometry dalej, w Førresfjorden odkryłam niedawno założone Muzeum Samochodowe. Właścicielem jest 72 letni emeryt, który prowadzi to muzeum z żoną. Skupował on i remontował różne pojazdy w ciągu niemal całego swojego życia i zgromadził 140 różnych pojazdów i nawet jeden rosyjski myśliwiec i bombowiec.
Wnętrze radzieckiego bombowca
Kolekcja jest, jak piszą lokalne media, unikalna. Na prawie 3000 m kw w dużych halach stoi jedna z największych kolekcji w Europie, w tym ok. 80 samochodów ciężarowych. Kolekcja zawiera również kilka ciągników, wozy strażackie, taksówki i motocykle,w tym także jakieś artystycznie modelowane.
Motocykl a la szkielet pantery?
Wśród aut osobowych najstarszy jest Citroen od 1922. Rolf Wee kupił go w Niemczech w roku 1970. Większość samochodów wyprodukowano od 1950 roku i są tam pojazdy z wszystkich głównych marek, takich jak Bedford, Chevrolet i Dodge. Rosyjskie marki nie były rzadkością, znajdziemy tam w Wołgi, Łady i Pobiedy. A na dodatek wszystkie są sprawne i są jak najbardziej „ujeżdżalne”.
- Ile setek tysięcy godzin włożyłem w zebranie tej kolekcji, nie mam pojęcia. Samochody i ciężarówki były moja praca i hobby, odkąd zacząłem Rolf Wee transportu w 1958 roku, 18 lat. Teraz chcę dać wszystkim zainteresowanym możliwość obejrzenia pojazdów, mówi Rolf Wee.
Mural na ścianie muzeum
- Jeśli chciałbym wybrać mojego faworyta wśród wszystkich samochodów, to musi być Chevrolet Impala, model z 1960 r. Ale uwielbiam też Mercedesa-Benz 450 SLC z 1974, wybieram jak biżuterię, mówi Rolf Wee.
I kilka akcentów rowerowych też wyłapałam!!
Super wkomponowany prawdziwy rower w nieprawdziwe miasto.
I kilka innych samochodowych perełek
Samochód pogrzebowy
- DST 37.45km
- Teren 2.30km
- Czas 01:30
- VAVG 24.97km/h
- VMAX 42.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 158 ( 84%)
- HRavg 125 ( 67%)
- Kalorie 1068kcal
- Podjazdy 141m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Stuletnia książka
Dzisiaj zaplanowałam sobie najdłuższą wycieczkę w tym roku. Co prawda pogoda nie była powalająca, ale przynajmniej bez deszczu.
Pierwsza część to terenówka pod górkę i z górki w otoczeniu lasu, pagórków i jeziorek. Wypatrywałam widoków na zdjęcia, ale wszędzie już byłam a zdjęcia gdzieś tam kiedyś zapodawałam. Jechałam więc dalej trochę zmartwiona, że będzie bez ciekawej dokumentacji zdjęciowej.
Z górki na pazurki
Po drodze napotkałam kilkanaście fanów rowerowania w terenie, z jednym z nich nawet ucięłam sobie małą pogawędkę, „koło przy kole”, a skąd jadę, że taki wiatr i ogólnie o formie. Potem puściłam go przodem, życząc powodzenia na trasie.
Dalej znowu nudno… obrałam kierunek na Tveitskog, ale tam też nudno. Jechałam więc przez las wilgotną asfaltówką, a że nie było ruchu to poszalałam sobie przy zjazdach. Jadąc przez Eilerås zostałam świadkiem przepędzania stadka owieczek z jednego pastwiska na drugie, po drugiej stronie drogi. Dzieciaki gospodarzy miały pewno frajdę z małymi owieczkami, które beczały wniebogłosy.
Przez las
Mały osierocony rowerek
Dojechałam w końcu do E39, zapomniawszy, że wzdłuż niej nie ma ścieżki rowerowej. Trochę z duszą na ramieniu jechałam najbardziej z boku jak się dało i dziękowałam Bogu, że ruch w przeciwną stronę (pewno na prom) był większy. Przekroczyłam granicę wojewódz Rogaland i Hordland.
Ozdobny kamień graniczny
W wiosce Våg skręciłam w końcu na boczną, małą drogę.
I tam się zaczęło…
Najpierw zobaczyłam starą rozwalającą się szopę ze starym zardzewiałym samochodem obok. Zrobiło się ciekawiej, sfociłam je, ale zaraz potem zaintrygowałam mnie czerwona brama i prowadząca od niej ścieżka. Wlazłam tam co oczywiście w moim stylu. Wszystko zarośnięte i trudno było powiedzieć od ilu lat nikt tam nie postawił nogi. Doszłam do opuszczonego domku…
Moje klimaty
Wychodek
Przy wejściu po lewej jakiś mały wychodek, ale mnie zainteresował. Drzwi wejściowe były otwarte, więc zapuściłam oko do wnętrza. O dziwo wnętrze nie wyglądało na zbyt zapuszczone, wśród powywracanych materacy stały nawet całkiem bielusieńskie meble ogrodowe, stolik ze stertą książek, stoli z telewizorem a obok niego trzy stare książki. Wsłuchałam się w cisze bijącą z domu… kto tu kiedyś mieszkał, kiedy opuścił dom i dlaczego, umarł? Kim był właściciel. Cisza mi jednak nie odpowiadała.
Wnętrze opuszczonego domu
Skrzypnęła podłoga, nie odważyłam się wejść dalej, bo może jakieś duchy tu swawolą – pomyślałam. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki książki stojące na stoliku bliżej. „Trzej muszkieterowie” w oprawie introligatorskiej. Z między kartek wydobył się spleśniały zapach, stara… Patrzę na rok wydania…1918!! A to ci rodzynek, niemal stuletnia książka!! Na pierwszej stronie wykaligrafowane nazwisko właściciela: Anders R. Hertvig.
Stuletnia książka
No więc zaczęłam poszukiwania w necie, zaraz jak tylko wróciłam do domu.
Nie do końca byłam pewna czy to on tam mieszkał, wszak książka mogła być podrzucona, pożyczona lub skradziona. Po bliżych poszukiwaniach okazało się, że Anders urodził się w grudniu 1891 w Haugesund. Swoje nazwisko Hervig otrzymał po miejscowości, gdzie urodził się jego ojciec. Wiele rodzin w Norwegii ma nazwisko pochodzące od miejsca, gdzie się sami urodzili lub gdzie urodzili się ich przodkowie. Ojciec „poszukiwanego” był rybakiem, a sam został też związany z morzem, pływał bowiem jako palacz na statkach parowych. W 1906 mieszkali z całą rodziną w Haugesund w jednej z kamienic przy nadbrzeżu, na strychu, z pięciorgiem innego rodzeństwa. Ostatnia wzmianka o nim kończy się w 1924 r kiedy wystąpił z wnioskiem o tzw. naturalizację w Stanach Zjednoczonych. Najpewniej dostał się tam statkiem, kiedy to wielu Norwegów emigrowało do USA za pracą i nowym życiem. Tak, tak, wtedy Norwegia była biedna jak mysz kościelna.
Tak więc dalej dedukując być może dostał książkę jako 27 latek, 7 lat później już go w Norwegii nie było…
Nie wiem czy to wszystko jest prawda, ale warto było pogrzebać…
Nieco dalej, też w Våg, natrafiłam na stary spichlerz, też zapewne opuszczony. Nie poświęciłam mu tak dużo uwagi jak poprzedniemu domkowi, bo czas naglił i dłuższe przestoje skutkowały ziębnięciem. Nie natknęłam się tam też na żadne informacji pozwalające mi grzebać w norweskich drzewach genealogicznych. I całe szczęście, bo by mi czasu nie starczyło. Wystarczyło śledztwo w sprawie Andersa.
We Frakkagjerd przypadkowo zobaczyłam szyld muzealny –BILMUSEUM, czyli muzeum samochodowe. Ale o nim napisze jutro. Też było ciekawie.
Pierwsza część to terenówka pod górkę i z górki w otoczeniu lasu, pagórków i jeziorek. Wypatrywałam widoków na zdjęcia, ale wszędzie już byłam a zdjęcia gdzieś tam kiedyś zapodawałam. Jechałam więc dalej trochę zmartwiona, że będzie bez ciekawej dokumentacji zdjęciowej.
Z górki na pazurki
Po drodze napotkałam kilkanaście fanów rowerowania w terenie, z jednym z nich nawet ucięłam sobie małą pogawędkę, „koło przy kole”, a skąd jadę, że taki wiatr i ogólnie o formie. Potem puściłam go przodem, życząc powodzenia na trasie.
Dalej znowu nudno… obrałam kierunek na Tveitskog, ale tam też nudno. Jechałam więc przez las wilgotną asfaltówką, a że nie było ruchu to poszalałam sobie przy zjazdach. Jadąc przez Eilerås zostałam świadkiem przepędzania stadka owieczek z jednego pastwiska na drugie, po drugiej stronie drogi. Dzieciaki gospodarzy miały pewno frajdę z małymi owieczkami, które beczały wniebogłosy.
Przez las
Mały osierocony rowerek
Dojechałam w końcu do E39, zapomniawszy, że wzdłuż niej nie ma ścieżki rowerowej. Trochę z duszą na ramieniu jechałam najbardziej z boku jak się dało i dziękowałam Bogu, że ruch w przeciwną stronę (pewno na prom) był większy. Przekroczyłam granicę wojewódz Rogaland i Hordland.
Ozdobny kamień graniczny
W wiosce Våg skręciłam w końcu na boczną, małą drogę.
I tam się zaczęło…
Najpierw zobaczyłam starą rozwalającą się szopę ze starym zardzewiałym samochodem obok. Zrobiło się ciekawiej, sfociłam je, ale zaraz potem zaintrygowałam mnie czerwona brama i prowadząca od niej ścieżka. Wlazłam tam co oczywiście w moim stylu. Wszystko zarośnięte i trudno było powiedzieć od ilu lat nikt tam nie postawił nogi. Doszłam do opuszczonego domku…
Moje klimaty
Wychodek
Przy wejściu po lewej jakiś mały wychodek, ale mnie zainteresował. Drzwi wejściowe były otwarte, więc zapuściłam oko do wnętrza. O dziwo wnętrze nie wyglądało na zbyt zapuszczone, wśród powywracanych materacy stały nawet całkiem bielusieńskie meble ogrodowe, stolik ze stertą książek, stoli z telewizorem a obok niego trzy stare książki. Wsłuchałam się w cisze bijącą z domu… kto tu kiedyś mieszkał, kiedy opuścił dom i dlaczego, umarł? Kim był właściciel. Cisza mi jednak nie odpowiadała.
Wnętrze opuszczonego domu
Skrzypnęła podłoga, nie odważyłam się wejść dalej, bo może jakieś duchy tu swawolą – pomyślałam. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki książki stojące na stoliku bliżej. „Trzej muszkieterowie” w oprawie introligatorskiej. Z między kartek wydobył się spleśniały zapach, stara… Patrzę na rok wydania…1918!! A to ci rodzynek, niemal stuletnia książka!! Na pierwszej stronie wykaligrafowane nazwisko właściciela: Anders R. Hertvig.
Stuletnia książka
No więc zaczęłam poszukiwania w necie, zaraz jak tylko wróciłam do domu.
Nie do końca byłam pewna czy to on tam mieszkał, wszak książka mogła być podrzucona, pożyczona lub skradziona. Po bliżych poszukiwaniach okazało się, że Anders urodził się w grudniu 1891 w Haugesund. Swoje nazwisko Hervig otrzymał po miejscowości, gdzie urodził się jego ojciec. Wiele rodzin w Norwegii ma nazwisko pochodzące od miejsca, gdzie się sami urodzili lub gdzie urodzili się ich przodkowie. Ojciec „poszukiwanego” był rybakiem, a sam został też związany z morzem, pływał bowiem jako palacz na statkach parowych. W 1906 mieszkali z całą rodziną w Haugesund w jednej z kamienic przy nadbrzeżu, na strychu, z pięciorgiem innego rodzeństwa. Ostatnia wzmianka o nim kończy się w 1924 r kiedy wystąpił z wnioskiem o tzw. naturalizację w Stanach Zjednoczonych. Najpewniej dostał się tam statkiem, kiedy to wielu Norwegów emigrowało do USA za pracą i nowym życiem. Tak, tak, wtedy Norwegia była biedna jak mysz kościelna.
Tak więc dalej dedukując być może dostał książkę jako 27 latek, 7 lat później już go w Norwegii nie było…
Nie wiem czy to wszystko jest prawda, ale warto było pogrzebać…
Nieco dalej, też w Våg, natrafiłam na stary spichlerz, też zapewne opuszczony. Nie poświęciłam mu tak dużo uwagi jak poprzedniemu domkowi, bo czas naglił i dłuższe przestoje skutkowały ziębnięciem. Nie natknęłam się tam też na żadne informacji pozwalające mi grzebać w norweskich drzewach genealogicznych. I całe szczęście, bo by mi czasu nie starczyło. Wystarczyło śledztwo w sprawie Andersa.
We Frakkagjerd przypadkowo zobaczyłam szyld muzealny –BILMUSEUM, czyli muzeum samochodowe. Ale o nim napisze jutro. Też było ciekawie.
- DST 44.02km
- Teren 9.00km
- Czas 03:10
- VAVG 13.90km/h
- VMAX 47.70km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 161 ( 86%)
- HRavg 125 ( 67%)
- Kalorie 1080kcal
- Podjazdy 548m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;), Skrzynki pocztowe w Norwegii
Bike Brother
Na maj założyłam sobie 200 km plan. Może dla większości to bułka z masłem, ale ja muszę brać siły (i czas) na zamiary. W kwietniu miałam wyjeździć tylko „100” a udało się więcej i to jest postęp.
Tym razem podniosłam poprzeczkę – a więc 200 km.
Z założenia miałam dzisiaj nie jeździć, zakichana pogoda, ale tak mnie coś naszło, że mogłabym pojechać do sklepu rowerowego i kupić nowe ochraniacze, bo te obecne po sezonie do niczego się już nie nadają. Tak ogólnie to jestem, jakby to rzec – „rowerową królewną” i rzadko ruszam w niesprzyjające warunki pogodowe.
Pretekst znalazłam i nawet ochota mnie niecodzienna wzięła. Za oknem mokro, może nie jakiś ulewny deszcz, ale mżawka. Medytowałam długo, czy ubrać komplet przeciwdeszczowy (czyli ogumienie od stóp do głów) czy zwykłe ciuchy rowerowe. Wypadło, że spodnie p/deszczowe, góra zwykła kurtka.
Po 2 kilometrach trochę żałowałam, ale wykoncypowałam sobie, że jak się porządnie zmacham, to uwolnione ciepło mnie wnet osuszy. I jakoś dotarłam do sklepu „Bike Brother”.
Tam spotkałam kolegę Polaka, pracującego tam od chyba 3 lat. Krzychu wypatrzył mnie z tarasiku i zbiegł na dół, pytając czy przyjechałam serwisować rowerek. Ja na to, że nie całkiem, bo mam jeszcze trochę dni do wyjeżdżenia. Zakupiłam nowe ochraniacze i wpadłam na pomysł wymiany opon na cieńsze. Krzysztof szybko znalazł odpowiednie, wymienił, poczęstował kawą na zapleczu sklepu (fajnie mieć takich znajomych), zamontował też nowe v-breaki z tyłu, bo stare już się nieco zużyły.
Jeszcze tylko spojrzałam na reklamę czerwcowego maratonu, ale niestety… wtedy będę w Polsce.
Umówiona na darmowy serwis za dwa tygodnie pojechałam okrężną drogą do domu, koło jeziora i zahaczywszy o szkołę kamieniarską.
Budynek szkoły kamieniarskiej - Steinskole
Szkoła stoi na ogromnej skale i zawsze mnie korciło by tam wjechać. Mimo zdechłej pogody postanowiłam zrobić to dzisiaj. Potem wypatrzyłam z góry jakiś sklep i zapragnęłam się napoić. W sklepie okazało się, że znowu oferują darmową kawę a napisana odręcznie kartka informowała: „Lubisz i masz ochotę na kawę, usiądź i napij się”. A obok stolik z ciepłą kawą i kawałkami ciasta. Za darmochę. Czy to dzień darmowej kawy ? – pomyślałam, ale nie już skorzystałam.
Nietypowa jak na Norwegię zabudowa blokowa...
Potem już tylko do domu, na nowych oponach. Czułam się jakbym jechała z wiatrem. Och co za ulga, średnia prędkość wzrosła o dobre 3 km/h. Zmachałam jedną z dłuższych wycieczek rowerowych w tym roku, mimo mżawki i wilgoci fajnie było!!
I dwie skrzyneczki!
Skrzynka gołębiowa
Tym razem podniosłam poprzeczkę – a więc 200 km.
Z założenia miałam dzisiaj nie jeździć, zakichana pogoda, ale tak mnie coś naszło, że mogłabym pojechać do sklepu rowerowego i kupić nowe ochraniacze, bo te obecne po sezonie do niczego się już nie nadają. Tak ogólnie to jestem, jakby to rzec – „rowerową królewną” i rzadko ruszam w niesprzyjające warunki pogodowe.
Pretekst znalazłam i nawet ochota mnie niecodzienna wzięła. Za oknem mokro, może nie jakiś ulewny deszcz, ale mżawka. Medytowałam długo, czy ubrać komplet przeciwdeszczowy (czyli ogumienie od stóp do głów) czy zwykłe ciuchy rowerowe. Wypadło, że spodnie p/deszczowe, góra zwykła kurtka.
Po 2 kilometrach trochę żałowałam, ale wykoncypowałam sobie, że jak się porządnie zmacham, to uwolnione ciepło mnie wnet osuszy. I jakoś dotarłam do sklepu „Bike Brother”.
Tam spotkałam kolegę Polaka, pracującego tam od chyba 3 lat. Krzychu wypatrzył mnie z tarasiku i zbiegł na dół, pytając czy przyjechałam serwisować rowerek. Ja na to, że nie całkiem, bo mam jeszcze trochę dni do wyjeżdżenia. Zakupiłam nowe ochraniacze i wpadłam na pomysł wymiany opon na cieńsze. Krzysztof szybko znalazł odpowiednie, wymienił, poczęstował kawą na zapleczu sklepu (fajnie mieć takich znajomych), zamontował też nowe v-breaki z tyłu, bo stare już się nieco zużyły.
Jeszcze tylko spojrzałam na reklamę czerwcowego maratonu, ale niestety… wtedy będę w Polsce.
Umówiona na darmowy serwis za dwa tygodnie pojechałam okrężną drogą do domu, koło jeziora i zahaczywszy o szkołę kamieniarską.
Budynek szkoły kamieniarskiej - Steinskole
Szkoła stoi na ogromnej skale i zawsze mnie korciło by tam wjechać. Mimo zdechłej pogody postanowiłam zrobić to dzisiaj. Potem wypatrzyłam z góry jakiś sklep i zapragnęłam się napoić. W sklepie okazało się, że znowu oferują darmową kawę a napisana odręcznie kartka informowała: „Lubisz i masz ochotę na kawę, usiądź i napij się”. A obok stolik z ciepłą kawą i kawałkami ciasta. Za darmochę. Czy to dzień darmowej kawy ? – pomyślałam, ale nie już skorzystałam.
Nietypowa jak na Norwegię zabudowa blokowa...
Potem już tylko do domu, na nowych oponach. Czułam się jakbym jechała z wiatrem. Och co za ulga, średnia prędkość wzrosła o dobre 3 km/h. Zmachałam jedną z dłuższych wycieczek rowerowych w tym roku, mimo mżawki i wilgoci fajnie było!!
I dwie skrzyneczki!
Skrzynka gołębiowa
- DST 20.20km
- Teren 3.30km
- Czas 01:17
- VAVG 15.74km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 6.0°C
- HRmax 166 ( 89%)
- HRavg 130 ( 69%)
- Kalorie 608kcal
- Podjazdy 158m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 maja 2013
Kategoria Do i z pracy, Z cytatami, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Taoizm i sperma
Dzisiaj powrót do rzeczywistości, czas zostawić Dominikanę, zostawić resztki Polski i wrócić do Haugesund. Wczoraj powiało, zawiało a dziś piękna pogoda, szkoda tylko że ja muszę siedzieć na dyżurze… A jutro ma lać…
Porządnie lać, strugami… No cóż, pojeżdżę kiedy indziej.
Oprócz dawno nie publikowanych skrzyneczek (jak zawsze ukłonik w stronę WrocNama :)) podzielę się wyjątkiem z genialnej mim zdaniem książki Erica Weinera (dla surfa – komercjusza).
Otóż owy Eric, jakiś tam neurotyczny (ale za to piszący z humorem)dziennikarzyna i pisarzyna w książce pt: „Poznam sympatycznego Boga” odwiedza w różnych miejscach, wyznawców równie różnych wyznań. Uprzedzam, że to żadna tam książka o nawróceniu!!
W jednym z rozdziałów opisuje swoją przygodę z taoizmem – „Energia jest wieczną rozkoszą” zaczyna cytując niejakiego Williama Blake. „Chiński poeta nigdy by tego tak nie ujął; tego typu stwierdzenie byłoby dla niego oczywiste. Dla Chińczyków energia jest życiem. Słowem [i]qi określają rozkoszną życiową energię, która wprawia nas w ruch i otacza. Bez qi jesteśmy niczym”.
Udaje się on więc do jednego ze znawców taoizmu, by dowiedzieć się czegoś więcej o qi.
Uwaga, nadchodzi cytat rozmowy, dzieci mogą iść do łóżek i nie czytać.
„- Czym jest dokładnie qi – pytam.
- To siła, spójna energia. Parę razy ją widziałem i…
- Moment! Widziałeś qi? Naprawdę?
- Tak, dwukrotnie.
- Niesamowite. I jak wyglądało?
- Jak świetlista sperma, rozjarzona sperma, wszędzie wokół mnie. Jakbym był na haju.
- Żeby było niedomówień. Bill, nie chcę cię o nic oskarżać, ale nie byłeś wtedy na haju?
- Nie. To się działo w buddyjskim klasztorze.
Jestem w szoku. Mam przed sobą kogoś, kto na własne oczy widział qi.
- Opisz mi je.
- Wyobraź sobie, że wokół ciebie unosi się sperma. Ma zwyczajny kształt spermy, ale z małymi żaróweczkami w środku.
Próbuję to sobie zwizualizować, ale mi to nie wychodzi. Z żarówkami jakoś sobie radzę, ale koncepcja fruwającej spermy mnie przerasta.
Bill znowu dolewa herbaty.
- Przestraszyłeś się tej żarówiastej spermy? – pytam.
- Nie, byłem tylko zdezorientowany. Później zagadnąłem o to kilku taoistów, a oni powiedzieli: „A, to qi. Zazwyczaj jest niewidzialna, ale czasem można je dostrzec”.
Uśmiałam się do rozpuku, jak przy całej książce zresztą. Kiedys tam może więcej cytatów!!
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdjęcia nijak się mają do zawartości wpisu, ale niestety nie dysponuję zdjęciem "spermiastej" energii qi!!!
Skrzynka wiewiórkowa
Skrzynka Kubusiowa
Porządnie lać, strugami… No cóż, pojeżdżę kiedy indziej.
Oprócz dawno nie publikowanych skrzyneczek (jak zawsze ukłonik w stronę WrocNama :)) podzielę się wyjątkiem z genialnej mim zdaniem książki Erica Weinera (dla surfa – komercjusza).
Otóż owy Eric, jakiś tam neurotyczny (ale za to piszący z humorem)dziennikarzyna i pisarzyna w książce pt: „Poznam sympatycznego Boga” odwiedza w różnych miejscach, wyznawców równie różnych wyznań. Uprzedzam, że to żadna tam książka o nawróceniu!!
W jednym z rozdziałów opisuje swoją przygodę z taoizmem – „Energia jest wieczną rozkoszą” zaczyna cytując niejakiego Williama Blake. „Chiński poeta nigdy by tego tak nie ujął; tego typu stwierdzenie byłoby dla niego oczywiste. Dla Chińczyków energia jest życiem. Słowem [i]qi określają rozkoszną życiową energię, która wprawia nas w ruch i otacza. Bez qi jesteśmy niczym”.
Udaje się on więc do jednego ze znawców taoizmu, by dowiedzieć się czegoś więcej o qi.
Uwaga, nadchodzi cytat rozmowy, dzieci mogą iść do łóżek i nie czytać.
„- Czym jest dokładnie qi – pytam.
- To siła, spójna energia. Parę razy ją widziałem i…
- Moment! Widziałeś qi? Naprawdę?
- Tak, dwukrotnie.
- Niesamowite. I jak wyglądało?
- Jak świetlista sperma, rozjarzona sperma, wszędzie wokół mnie. Jakbym był na haju.
- Żeby było niedomówień. Bill, nie chcę cię o nic oskarżać, ale nie byłeś wtedy na haju?
- Nie. To się działo w buddyjskim klasztorze.
Jestem w szoku. Mam przed sobą kogoś, kto na własne oczy widział qi.
- Opisz mi je.
- Wyobraź sobie, że wokół ciebie unosi się sperma. Ma zwyczajny kształt spermy, ale z małymi żaróweczkami w środku.
Próbuję to sobie zwizualizować, ale mi to nie wychodzi. Z żarówkami jakoś sobie radzę, ale koncepcja fruwającej spermy mnie przerasta.
Bill znowu dolewa herbaty.
- Przestraszyłeś się tej żarówiastej spermy? – pytam.
- Nie, byłem tylko zdezorientowany. Później zagadnąłem o to kilku taoistów, a oni powiedzieli: „A, to qi. Zazwyczaj jest niewidzialna, ale czasem można je dostrzec”.
Uśmiałam się do rozpuku, jak przy całej książce zresztą. Kiedys tam może więcej cytatów!!
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdjęcia nijak się mają do zawartości wpisu, ale niestety nie dysponuję zdjęciem "spermiastej" energii qi!!!
Skrzynka wiewiórkowa
Skrzynka Kubusiowa
- DST 10.01km
- Teren 1.20km
- Czas 00:39
- VAVG 15.40km/h
- VMAX 32.50km/h
- Temperatura 8.0°C
- Kalorie 223kcal
- Podjazdy 72m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 1 maja 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Czechnice w Siechnicach
Tak, wiatr się dzisiaj u mnie szaleju najadł i kręci jak zwariowany, daje czadu jednym słowem. Chyba świętował 1 maja.
Na rozgrzewkę wyszłam sobie pobiegać dookoła domu, wtedy jeszcze w pełni nie pokazał siły, ale krótką chwilę po powrocie, taką aby tylko zmienić ciuchy na rowerowe, zagwizdał w okna, aż mi się odechciało. Zresztą prognoza pogody też nie najlepsza, ma lunąć niezły deszcz. Wieczorkiem jednak ma wyjrzeć słońce i wtedy pewno wskoczę na rower.
Kilka godzin później…
…dobrze koło 19.00 wyjrzało słońce. Wskoczyłam więc w rowerowe „kalesony” i pojechałam przed siebie. Trasę zrobiłam wybitnie pokręconą z braku pomysłu. Troszkę ziębiło w nogi, więc nie chciałam się wypuszczać zbyt daleko więc kręciłam w kółko by tylko natrzaskać kilometrów. A co, czasami tez tak trzeba.
A z dokumentacji zdjęciowej będą dzisiaj znowu Siechnice i wspomnienie elektrociepłowni Czechnice z mojego ostatniego pobytu w Polsce.
Czechnice
Wrota
Na starym jazie
Na rozgrzewkę wyszłam sobie pobiegać dookoła domu, wtedy jeszcze w pełni nie pokazał siły, ale krótką chwilę po powrocie, taką aby tylko zmienić ciuchy na rowerowe, zagwizdał w okna, aż mi się odechciało. Zresztą prognoza pogody też nie najlepsza, ma lunąć niezły deszcz. Wieczorkiem jednak ma wyjrzeć słońce i wtedy pewno wskoczę na rower.
Kilka godzin później…
…dobrze koło 19.00 wyjrzało słońce. Wskoczyłam więc w rowerowe „kalesony” i pojechałam przed siebie. Trasę zrobiłam wybitnie pokręconą z braku pomysłu. Troszkę ziębiło w nogi, więc nie chciałam się wypuszczać zbyt daleko więc kręciłam w kółko by tylko natrzaskać kilometrów. A co, czasami tez tak trzeba.
A z dokumentacji zdjęciowej będą dzisiaj znowu Siechnice i wspomnienie elektrociepłowni Czechnice z mojego ostatniego pobytu w Polsce.
Czechnice
Wrota
Na starym jazie
- DST 7.20km
- Teren 1.30km
- Czas 00:27
- VAVG 16.00km/h
- VMAX 30.50km/h
- Temperatura 8.0°C
- HRmax 161 ( 86%)
- HRavg 117 ( 62%)
- Kalorie 171kcal
- Podjazdy 30m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 30 kwietnia 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Stare śmieci
W ostatnim kwietniowym wpisie nie mogę nie wspomnieć o tymi, iż po powrocie z egzotycznej Dominikany, skusiło mnie bardzo na objeżdżenie „starych śmieci” i powspominanie okolic, gdzie kiedyś jeździłam.
Pożyczyłam rower od przyjaciółki i poszalałam w okolicach nowej obwodnicy Wrocławia, która przebiega teraz nad terenami, gdzie zwykłam była jeździć. Wąska asfaltówka na Blizanowice wiedzie teraz pod olbrzymim wiaduktem, od czasu kiedy mnie tam nie było (dobre 3 lata) powstało jakieś małe łowisko „Mała Szwecja” a pola wzdłuż drogi wcześniej obsiane rzepakiem, świecą teraz pustkami.
Sama wioseczka, hmm, jakby tu powiedzieć, zmieniła się i nie zmieniła. Chyba mają ciut odnowioną drogę wiodącą po przekątnej, ustawiono „nadworny” stół to tenisa stołowego, przy niektórych domach wyładniały przydomowe ogródki, a reszta… stare po PGR-owskie budynki jeszcze bardziej chylą się ku upadkowi. Jak ktoś Blizanowice dobrze nazwał to „relikt z epoki PGR-ów”.
“W Blizanowicach mieszka dzisiaj kilkanaście rodzin. Są to głównie dawni pracownicy stacji badawczej Instytutu Zootechniki z Krakowa. Zakład wybudował tutaj kilka bloków, które potem zostały wykupione przez lokatorów. Przedstawiciele młodszego pokolenia dojeżdżają do pracy i szkoły kursującym dwa razy na dzień autobusem do Wrocławia.
Po powrocie do domu nie mogą jednak cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Główną przeszkodą są tiry kursujące regularnie ze znajdującej się we wsi suszarni. Stan i tak marnej drogi regularnie się przez to pogarsza, a latem dodatkowo daje się we znaki pył wzbijany na drodze."
Taki oto opis Blizanowic znalazłam czyimś blogu…
Zajechałam dalej do Trestna, gdzie założyłam swoją pierwszą skrzynkę geocachingową w małej kapliczce na starym poniemieckim cmentarzu. Oczywiście weszłam, obejrzałam kilka grobów, zauważając że kilka niemieckich płyt nagrobnych zostały usunięte a nieboszczyki tam pochowane stały się teraz anonimowe.
Potem już tylko wałami, wzdłuż drzew z pniami chronionymi płotkiem z desek na czas budowy obwodnicy. Przejeżdżając wzdłuż Odry usłyszałam jakąś „bębenkową imprezę” za krzakami a po drugiej stronie odkryłam mały lasek z dziwnie sterczącymi na środku czterema wysoko uciętymi pniakami. Dziwnie to wyglądało więc podeszłam bliżej. Na pniach wisiały zafoliowane kartki, które obwieszczały obecność w dobrze nadgryzionych pniach jakiegoś cennego gatunku robactwa… kozioroga dębosza.
Nic o nim nie wiedziałam, więc poczytałam. Gatunek ten występuje tylko na dębach szypułkowych i bezszypułkowych. Preferuje dobrze nasłonecznione, ponad 100-letnie drzewa, rosnące pojedynczo lub w niewielkich skupiskach. Lubi też stare, dobrze prześwietlone dąbrowy. Spotkać go można tylko na żywych drzewach / to ostatnie zdanie mnie troche zdziwiło, bo drzewa były wybitnie nieżywe!!
Dom kozioroga dębosza
Dalej czytawszy: “Kozioróg dębosz w Polsce i krajach sąsiednich objęty jest ochroną gatunkową. Żeruje między innymi na drzewach będących pomnikami przyrody, również na Bartku, który też jest pod ochroną. Od kilkudziesięciu lat obserwuje się stały spadek populacji tego chrząszcza. Najliczniejsza populacja tego gatunku w Polsce występuje na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy”
I tak oto się troche wyedukowałam.
Pożyczyłam rower od przyjaciółki i poszalałam w okolicach nowej obwodnicy Wrocławia, która przebiega teraz nad terenami, gdzie zwykłam była jeździć. Wąska asfaltówka na Blizanowice wiedzie teraz pod olbrzymim wiaduktem, od czasu kiedy mnie tam nie było (dobre 3 lata) powstało jakieś małe łowisko „Mała Szwecja” a pola wzdłuż drogi wcześniej obsiane rzepakiem, świecą teraz pustkami.
Sama wioseczka, hmm, jakby tu powiedzieć, zmieniła się i nie zmieniła. Chyba mają ciut odnowioną drogę wiodącą po przekątnej, ustawiono „nadworny” stół to tenisa stołowego, przy niektórych domach wyładniały przydomowe ogródki, a reszta… stare po PGR-owskie budynki jeszcze bardziej chylą się ku upadkowi. Jak ktoś Blizanowice dobrze nazwał to „relikt z epoki PGR-ów”.
“W Blizanowicach mieszka dzisiaj kilkanaście rodzin. Są to głównie dawni pracownicy stacji badawczej Instytutu Zootechniki z Krakowa. Zakład wybudował tutaj kilka bloków, które potem zostały wykupione przez lokatorów. Przedstawiciele młodszego pokolenia dojeżdżają do pracy i szkoły kursującym dwa razy na dzień autobusem do Wrocławia.
Po powrocie do domu nie mogą jednak cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Główną przeszkodą są tiry kursujące regularnie ze znajdującej się we wsi suszarni. Stan i tak marnej drogi regularnie się przez to pogarsza, a latem dodatkowo daje się we znaki pył wzbijany na drodze."
Taki oto opis Blizanowic znalazłam czyimś blogu…
Zajechałam dalej do Trestna, gdzie założyłam swoją pierwszą skrzynkę geocachingową w małej kapliczce na starym poniemieckim cmentarzu. Oczywiście weszłam, obejrzałam kilka grobów, zauważając że kilka niemieckich płyt nagrobnych zostały usunięte a nieboszczyki tam pochowane stały się teraz anonimowe.
Potem już tylko wałami, wzdłuż drzew z pniami chronionymi płotkiem z desek na czas budowy obwodnicy. Przejeżdżając wzdłuż Odry usłyszałam jakąś „bębenkową imprezę” za krzakami a po drugiej stronie odkryłam mały lasek z dziwnie sterczącymi na środku czterema wysoko uciętymi pniakami. Dziwnie to wyglądało więc podeszłam bliżej. Na pniach wisiały zafoliowane kartki, które obwieszczały obecność w dobrze nadgryzionych pniach jakiegoś cennego gatunku robactwa… kozioroga dębosza.
Nic o nim nie wiedziałam, więc poczytałam. Gatunek ten występuje tylko na dębach szypułkowych i bezszypułkowych. Preferuje dobrze nasłonecznione, ponad 100-letnie drzewa, rosnące pojedynczo lub w niewielkich skupiskach. Lubi też stare, dobrze prześwietlone dąbrowy. Spotkać go można tylko na żywych drzewach / to ostatnie zdanie mnie troche zdziwiło, bo drzewa były wybitnie nieżywe!!
Dom kozioroga dębosza
Dalej czytawszy: “Kozioróg dębosz w Polsce i krajach sąsiednich objęty jest ochroną gatunkową. Żeruje między innymi na drzewach będących pomnikami przyrody, również na Bartku, który też jest pod ochroną. Od kilkudziesięciu lat obserwuje się stały spadek populacji tego chrząszcza. Najliczniejsza populacja tego gatunku w Polsce występuje na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy”
I tak oto się troche wyedukowałam.
- DST 9.49km
- Teren 1.10km
- Czas 00:33
- VAVG 17.25km/h
- VMAX 28.80km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 155 ( 83%)
- HRavg 119 ( 63%)
- Kalorie 221kcal
- Podjazdy 84m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bike Butique
Bike Butique
Zgodnie z obietnicą kończę już z Dominikaną, może jeszcze raz kiedyś wyskoczę z kilkoma słowami i zdjęciami, jak nie znajdę natchnienia na inny wpis.
Dzisiaj miało być bardziej swojsko, europejsko znaczy się, po drodze z Dominikany do Polski. Przystanek Frankfurt nad Menem.
Między jednym samolotem a drugim rozwinęła się czasowa przepaść, więc trzeba było wyskoczyć do miasta. Najciekawszym punktem krótkiego zwiedzania okazał się stylowy rowerowy butik, do którego zaglądnęłam przypadkowo, zachęcona reklamą na ulicy.
Nie może zabraknąc linka do butiku - tutaj trzeba zaglądnąć
Specjalnie nie jestem fanką jakiejś specjalnej mody i propagatorem nowych trendów rowerowych też nie jestem, ale tylu fajnych rowerów innych niż górale jeszcze nie widziałam i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Od razu chciałam zostać posiadaczką wszystkich, począwszy od miejskich składaków w małymi kołami po cięższe i masywne modele rowerów Porsche.
Brompton bike
Na półkach oglądałam najbardziej wymyślne i stylowe nakrycia kasków rowerowych w postaci kwiecistych kapeluszy z dużym rondem, przeciwdeszczowych ochraniaczy na kaski, męskich czapek z daszkiem, wędkarskich kapeluszy i masy innych. Same kaski tez oryginalne.
Porsche bike
Oprócz tego masa innego osprzętu, tego technicznego i tego „do szpanu”, uchwyty na komórki, w tym skórzane (sama nabyłam), skórzane zawieszki na butelki wina i „trzymacze” na puszki z piwem. Na tych skórzanych można sobie zamówić swój własny teks. Koszyki i wymyślne bagażniki, lampki, lampeczki i reflektory. Przeciwdeszczowe ochraniacze na wysokie damskie butki, skórzane i eleganckie torby i solidne niemieckie sakwy. Po prostu obłęd w oczach!!
Gdyby nie to, że bagaż miałam już odprawiony wykupiłabym chyba cały sklep!!
Zgodnie z obietnicą kończę już z Dominikaną, może jeszcze raz kiedyś wyskoczę z kilkoma słowami i zdjęciami, jak nie znajdę natchnienia na inny wpis.
Dzisiaj miało być bardziej swojsko, europejsko znaczy się, po drodze z Dominikany do Polski. Przystanek Frankfurt nad Menem.
Między jednym samolotem a drugim rozwinęła się czasowa przepaść, więc trzeba było wyskoczyć do miasta. Najciekawszym punktem krótkiego zwiedzania okazał się stylowy rowerowy butik, do którego zaglądnęłam przypadkowo, zachęcona reklamą na ulicy.
Nie może zabraknąc linka do butiku - tutaj trzeba zaglądnąć
Specjalnie nie jestem fanką jakiejś specjalnej mody i propagatorem nowych trendów rowerowych też nie jestem, ale tylu fajnych rowerów innych niż górale jeszcze nie widziałam i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Od razu chciałam zostać posiadaczką wszystkich, począwszy od miejskich składaków w małymi kołami po cięższe i masywne modele rowerów Porsche.
Brompton bike
Na półkach oglądałam najbardziej wymyślne i stylowe nakrycia kasków rowerowych w postaci kwiecistych kapeluszy z dużym rondem, przeciwdeszczowych ochraniaczy na kaski, męskich czapek z daszkiem, wędkarskich kapeluszy i masy innych. Same kaski tez oryginalne.
Porsche bike
Oprócz tego masa innego osprzętu, tego technicznego i tego „do szpanu”, uchwyty na komórki, w tym skórzane (sama nabyłam), skórzane zawieszki na butelki wina i „trzymacze” na puszki z piwem. Na tych skórzanych można sobie zamówić swój własny teks. Koszyki i wymyślne bagażniki, lampki, lampeczki i reflektory. Przeciwdeszczowe ochraniacze na wysokie damskie butki, skórzane i eleganckie torby i solidne niemieckie sakwy. Po prostu obłęd w oczach!!
Gdyby nie to, że bagaż miałam już odprawiony wykupiłabym chyba cały sklep!!
- DST 9.04km
- Teren 1.20km
- Czas 00:32
- VAVG 16.95km/h
- VMAX 36.70km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 153 ( 82%)
- Kalorie 218kcal
- Podjazdy 60m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Koniarze
Spotkanie ostatnie – koniarze
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
- DST 9.49km
- Teren 1.20km
- Czas 00:40
- VAVG 14.24km/h
- VMAX 28.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 300kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze