Poniedziałek, 20 czerwca 2011
Kategoria Skrzynki pocztowe w Norwegii
Początek tygodnia!
Bezdeszczowy początek tygodnia, względne ciepełko i niechęć do wydawania pieniędzy na miesięczny bilet sprowokowały niemal całotygodniowy dojazd do pracy rowerem. No i super!!!
- DST 8.98km
- Teren 1.00km
- Czas 00:30
- VAVG 17.96km/h
- VMAX 27.30km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 157kcal
- Podjazdy 63m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 czerwca 2011
Kategoria Do i z pracy, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Pinsedag
Pinsedag jest dniem wolnym w Norwegii, ale akurat dzisiaj przypadł mi w udziale dyżur, więc musiałam popedałować do pracy.
Po drodze nic ciekawego się nie działo, codzienna rutyna, ale mogę zaprezentować starsze skrzyneczki!!
Pierwsza niech będzie rolnicza, od kogoś kto hoduje krówki.
Druga, bardziej skoncentrowana na przedstawieniu całej rodziny. Obie datują się na ubiegły rok, ale nadrabiam opóźnienie. Zostało jeszcze trochę skrzynek, ale objeżdżam okolicę i już coraz mniej ciekawych znajduję. Ciekawe co się stanie jak nowych zabraknie? ;)
Po drodze nic ciekawego się nie działo, codzienna rutyna, ale mogę zaprezentować starsze skrzyneczki!!
Pierwsza niech będzie rolnicza, od kogoś kto hoduje krówki.
Druga, bardziej skoncentrowana na przedstawieniu całej rodziny. Obie datują się na ubiegły rok, ale nadrabiam opóźnienie. Zostało jeszcze trochę skrzynek, ale objeżdżam okolicę i już coraz mniej ciekawych znajduję. Ciekawe co się stanie jak nowych zabraknie? ;)
- DST 9.15km
- Teren 1.00km
- Czas 00:34
- VAVG 16.15km/h
- VMAX 38.20km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 67kcal
- Podjazdy 61m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 czerwca 2011
Kategoria NORWAY
Sandbekken
Po przepięknej wycieczce po wyspie Tysnes przyszedł czas na mały odpoczynek i okolice niedaleko w Tysvær. Brzmi podobnie :).
Zabrałam więc z domu Monica i popedałowałyśmy na południe. Po drodze chciałyśmy znaleźć kesze, jednak nie miałyśmy dziś szczęścia, nic nie udało nam się znależć, ani w jednym ani w drugim miejscu. Faen! (norweski odpowiednik k...).
Okazało się, że w okolicach Sandbekken już kiedyś byłam przy okazji jakiegoś samochodowego "spendu", tzn. zlotu samochodów vann.
Jednak Sandbekken słynie z tego, że jest tam mały zabytek, a mianowicie dom niejakiego Clenga Peerson (1783-1865), który jest znany jako ojciec emigracji norweskiej do Stanów Zjednoczonych. Peerson mieszkał i dorastał w Tysvær pod koniec XVIII w. Dużo wypływał w morze, potem ożenił się i osiedlił na wyspie Finnøy, ale powrócił w 1821. Był kwekrem, więc z powodu swojego wyznania był nieco prześladowany a za zadanie od zboru kwerków otrzymał zbadanie jak się żyło w Ameryce. Już w 1824 roku wrócił, by wszystko co miał sprzedać i na stałe osiedlić się w Ameryce, wypłynąwszy 5 lipca ze Stavanger do Nowego Jorku (przybył tam 9 października). Dom Clenga Peersona stał początkowo w Hesthammer w Tysvær, ale został przeniesiony w obecne miejsce w 1976. Dom wybudowany w latach 1840, więc nie jest jego domem za czasów dzieciństwa, ale jest to typowy norweski dom z północnego Rogalandu. Na miejscu stoi dom mieszkalny, z przybudówkami, tj. stajnią, miejscem składowania drewna i domkiem do pracy.
Dla małej rozrywki trochę buszowania po drzewie!!
Zabrałam więc z domu Monica i popedałowałyśmy na południe. Po drodze chciałyśmy znaleźć kesze, jednak nie miałyśmy dziś szczęścia, nic nie udało nam się znależć, ani w jednym ani w drugim miejscu. Faen! (norweski odpowiednik k...).
Okazało się, że w okolicach Sandbekken już kiedyś byłam przy okazji jakiegoś samochodowego "spendu", tzn. zlotu samochodów vann.
Jednak Sandbekken słynie z tego, że jest tam mały zabytek, a mianowicie dom niejakiego Clenga Peerson (1783-1865), który jest znany jako ojciec emigracji norweskiej do Stanów Zjednoczonych. Peerson mieszkał i dorastał w Tysvær pod koniec XVIII w. Dużo wypływał w morze, potem ożenił się i osiedlił na wyspie Finnøy, ale powrócił w 1821. Był kwekrem, więc z powodu swojego wyznania był nieco prześladowany a za zadanie od zboru kwerków otrzymał zbadanie jak się żyło w Ameryce. Już w 1824 roku wrócił, by wszystko co miał sprzedać i na stałe osiedlić się w Ameryce, wypłynąwszy 5 lipca ze Stavanger do Nowego Jorku (przybył tam 9 października). Dom Clenga Peersona stał początkowo w Hesthammer w Tysvær, ale został przeniesiony w obecne miejsce w 1976. Dom wybudowany w latach 1840, więc nie jest jego domem za czasów dzieciństwa, ale jest to typowy norweski dom z północnego Rogalandu. Na miejscu stoi dom mieszkalny, z przybudówkami, tj. stajnią, miejscem składowania drewna i domkiem do pracy.
Dla małej rozrywki trochę buszowania po drzewie!!
- DST 35.33km
- Teren 5.90km
- Czas 02:03
- VAVG 17.23km/h
- VMAX 44.20km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 231m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 czerwca 2011
Kategoria NORWAY
Tysnes rundt!
TYSNES (11.06.2011)
Wpis znowu niestety z opóźnieniem, ale lepiej późno niż wcale. Długie dni sprzyjają długim wycieczkom.
Kolejna wyspa do przejechania. Leży sobie na północ od Haugesund, w kierunku na Bergen, mniej więcej w połowie drogi. Po jednodniowym planowaniu zapakowałam rower do Kystbussen (autobus kursujący wzdłuż wybrzeża) i pognałam najpierw na wyspę Stord. Stamtąd już tylko 10 minut promem na Tysnes. Długo zastanawiałam się z której strony zaatakować wyspę, z lewa, czy prawa. Wypadło na prawo a potem na skos, w kierunku północno-zachodnim.
Pierwszy postój to Flakke, miejsce gdzie stoi tablica informująca, że dawno, dawno temu na wyspie, kwitło wydobycie wapienia. Za górką stoją resztki budynku, z wysokim i szerokim kominem, przez który wrzucano materiał wyjściowy, a na dole odbierano coś co było chyba wapnem.
Ze szczegółami pozyskiwania wapna zbytnio się nie zapoznawałam, więc będzie bez. Dalej kręciłam mając po mojej prawej stronie Husnesfjorden (fjord Husnes) i kilka przepięknie zielonych wysp. Oczywiście, jak to w Norwegii bywa, z górki i na górkę dotarłam w końcu do Onerheim. Gwoli ciekawostki, to wiele ludzi ma nazwiska z miejsca, w którym się urodziło. Stąd Onerheimów jest jak nasrali, szczególnie na przykościelnym cmentarzu.
W tym też miejscu musiałam (a raczej postanowiłam) nakręcić w lewo na północny-zachód w poprzek wyspy. Początkowo było sporo pod górkę, niestety, ale jakoś dałam radę bez zsiadania z siodełka. Droga prowadziła przez przepiękną dolinę, otoczoną lasami i spływającymi potokami. Prawdopodobnie jest to jedna z najstarszych dróg w Hordaland, a miejscami jej szerokość nie przekraczała 1,5 m. Całe szczęście ruch tu prawie żaden, raz jedyny musiał samochód poczekać aż sobie pojadę, a częściej mijałam mknących rowerzystów.
Z lewa towarzyszyła mi z łoskotem płynąca bezimienne rzeka, wpadająca na wchodzie do fiordu Onarheim. Poza tym cisza, szum gum i wiatr w uszach, włosach i gdzie popadnie!!
W końcu wyjechałam ze spokojnej i sielankowej doliny do Uggdal z kościołem z centrum. Jak zwykle kościoły są tu zamknięte, ale wystroje i tak są uboższe niż w Polsce, więc pomyślałam, że nie ma czego żałować.
Skręciłam za kościół i się dalej pogubiłam, tzn. chciałam pojechać terenem, ale okazało się, że tam gdzie dawniej była droga, ktoś ogrodził sobie pastwisko. A że było pod prądem, to dałam sobie spokój.
Popedałowałam dalej w kierunku Våge, chyba największej tutaj mieściny. Szkoda, że dotarłam tu tak późno, bo wczoraj akurat zakończył się Tysnesfestival z masą super imprez, koncertów, itp. Jako największe skupisko „ludzia” działo się tu najwięcej, resztki niedobitków błąkały się po ulicach, gromadnie oblegając sklepy, kafejki, nadbrzeżną keję. Pomosty oblepione były mnóstwem łodzi motorowych z jakiegoś „Motorbåtforening” i Bergen. Odwiedziłam tylko małą informację turystyczną ze sklepikiem i mikro muzeum. Mały, sympatyczny budyneczek informacji stoi sobie na wodzie, wbity chyba w betonowe pale, zaś na środku w podłodze zrobione jest szklane okno z widokiem na dno fiordu!!
Ja natomiast zaopatrzyłam się dalej w mapę, trochę jedzonka, znalazłam miejsce „toaletowe” i popędziłam dalej, na wschód i potem południe.
„Atrakcyją” dalszej drogi miała być Årbakka, miejsce gdzie dawno, dawno temu znajdował się targ i typowe, westlandskie, miejsce handlowe w XIX wieku, otwarte w 1898 r. Obok wybudowane także kuźnia i przechowalnia łodzi z tamtych czasów. Nieopodal znajduje się tez miejsce pochówku z epoki żelaza z dosyć
charakterystycznymi kamiennymi kolumnami.
Tutaj też postanowiłam odpocząć i zjeść resztki mojego prowiantu, parę chipsów, orzeszki pistacjowe i kanapkę jako danie główne. Siadłam więc na kamienistej plaży, podziwiając pełzające ku mnie fale. Akurat zaczął się przypływ… Sielanka.
Wpis znowu niestety z opóźnieniem, ale lepiej późno niż wcale. Długie dni sprzyjają długim wycieczkom.
Kolejna wyspa do przejechania. Leży sobie na północ od Haugesund, w kierunku na Bergen, mniej więcej w połowie drogi. Po jednodniowym planowaniu zapakowałam rower do Kystbussen (autobus kursujący wzdłuż wybrzeża) i pognałam najpierw na wyspę Stord. Stamtąd już tylko 10 minut promem na Tysnes. Długo zastanawiałam się z której strony zaatakować wyspę, z lewa, czy prawa. Wypadło na prawo a potem na skos, w kierunku północno-zachodnim.
Pierwszy postój to Flakke, miejsce gdzie stoi tablica informująca, że dawno, dawno temu na wyspie, kwitło wydobycie wapienia. Za górką stoją resztki budynku, z wysokim i szerokim kominem, przez który wrzucano materiał wyjściowy, a na dole odbierano coś co było chyba wapnem.
Ze szczegółami pozyskiwania wapna zbytnio się nie zapoznawałam, więc będzie bez. Dalej kręciłam mając po mojej prawej stronie Husnesfjorden (fjord Husnes) i kilka przepięknie zielonych wysp. Oczywiście, jak to w Norwegii bywa, z górki i na górkę dotarłam w końcu do Onerheim. Gwoli ciekawostki, to wiele ludzi ma nazwiska z miejsca, w którym się urodziło. Stąd Onerheimów jest jak nasrali, szczególnie na przykościelnym cmentarzu.
W tym też miejscu musiałam (a raczej postanowiłam) nakręcić w lewo na północny-zachód w poprzek wyspy. Początkowo było sporo pod górkę, niestety, ale jakoś dałam radę bez zsiadania z siodełka. Droga prowadziła przez przepiękną dolinę, otoczoną lasami i spływającymi potokami. Prawdopodobnie jest to jedna z najstarszych dróg w Hordaland, a miejscami jej szerokość nie przekraczała 1,5 m. Całe szczęście ruch tu prawie żaden, raz jedyny musiał samochód poczekać aż sobie pojadę, a częściej mijałam mknących rowerzystów.
Z lewa towarzyszyła mi z łoskotem płynąca bezimienne rzeka, wpadająca na wchodzie do fiordu Onarheim. Poza tym cisza, szum gum i wiatr w uszach, włosach i gdzie popadnie!!
W końcu wyjechałam ze spokojnej i sielankowej doliny do Uggdal z kościołem z centrum. Jak zwykle kościoły są tu zamknięte, ale wystroje i tak są uboższe niż w Polsce, więc pomyślałam, że nie ma czego żałować.
Skręciłam za kościół i się dalej pogubiłam, tzn. chciałam pojechać terenem, ale okazało się, że tam gdzie dawniej była droga, ktoś ogrodził sobie pastwisko. A że było pod prądem, to dałam sobie spokój.
Popedałowałam dalej w kierunku Våge, chyba największej tutaj mieściny. Szkoda, że dotarłam tu tak późno, bo wczoraj akurat zakończył się Tysnesfestival z masą super imprez, koncertów, itp. Jako największe skupisko „ludzia” działo się tu najwięcej, resztki niedobitków błąkały się po ulicach, gromadnie oblegając sklepy, kafejki, nadbrzeżną keję. Pomosty oblepione były mnóstwem łodzi motorowych z jakiegoś „Motorbåtforening” i Bergen. Odwiedziłam tylko małą informację turystyczną ze sklepikiem i mikro muzeum. Mały, sympatyczny budyneczek informacji stoi sobie na wodzie, wbity chyba w betonowe pale, zaś na środku w podłodze zrobione jest szklane okno z widokiem na dno fiordu!!
Ja natomiast zaopatrzyłam się dalej w mapę, trochę jedzonka, znalazłam miejsce „toaletowe” i popędziłam dalej, na wschód i potem południe.
„Atrakcyją” dalszej drogi miała być Årbakka, miejsce gdzie dawno, dawno temu znajdował się targ i typowe, westlandskie, miejsce handlowe w XIX wieku, otwarte w 1898 r. Obok wybudowane także kuźnia i przechowalnia łodzi z tamtych czasów. Nieopodal znajduje się tez miejsce pochówku z epoki żelaza z dosyć
charakterystycznymi kamiennymi kolumnami.
Tutaj też postanowiłam odpocząć i zjeść resztki mojego prowiantu, parę chipsów, orzeszki pistacjowe i kanapkę jako danie główne. Siadłam więc na kamienistej plaży, podziwiając pełzające ku mnie fale. Akurat zaczął się przypływ… Sielanka.
- DST 72.42km
- Teren 15.80km
- Czas 04:35
- VAVG 15.80km/h
- VMAX 43.90km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 1290kcal
- Podjazdy 895m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 10 czerwca 2011
Kategoria NORWAY
Telemarkkanalen
TELEMARKKANALEN
Wycieczka była niezaplanowana i całkowicie spontaniczna. Po moim upadku na maratonie ręka odmówiła posłuszeństwa, i z dalszego rowerowania w weekend zostały nici. Dlatego pojechałam do Telemarku na wycieczkę pieszo-krajobrazową, jednak ilość kilometrów pochodzi z przejechanego dystansu dom-praca-dom.
W piątek więc najpierw do Vågsli, by przenocować w hyttcie i nabrać sił na następny dzień. Nie muszę dodawać, że trasa w góry jest malownicza. Najpierw Langfossen przy Åkrafjorden. Z racji ostatnich opadów wezbrana woda spływająca z górskich strumieni uczyniła wodospad jeszcze bardziej dramatycznym, niż zwykle. Huk walącej w dół wody uniemożliwiał nawet normalną rozmowę.
Wraz ze zbliżaniem się do granicy 1000 m. n.p.m na wierzchołkach gór można było zobaczyć zalegający jeszcze śnieg. Wspaniałe uczucie!
Trochę zimy latem
Następnego dnia, po drodze z Vagsli Haukelifjellet jechaliśmy samochodem drogą E36 na południowy-wschód. Musieliśmy zdążyć na odpływający statek, który dalej płynął w dół rzeki przez system licznych kanałów. W zasadzie cała przeprawa zaczyna się w Dalen, ale my by zaoszczędzić sobie czasu wzięliśmy tylko wycieczkę 5-godzinną z Skien, zamiast 11 godzinnej z Dalen.
Kanał w Telemark przypomina nasz Kanał Augustowski. W jednym z miejsc, we Vrangfoss przemieszcza się statek przez 5 pod rząd śluz, opadając 23 metry w dół. Przez całą drogę śluzy są otwierane i zamykane przez dwóch osiłków, którzy z jednego miejsca na drugie przemieszczają się chyba samochodem, całe 105 km. Zbudowano go w 5 lat i oficjalnie otwarto dla żeglugi w 1861 r. i w tym roku obchodzone jest hucznie 150-lecie kanału. Nasz kanał Augustowski jest starszy, bo wybudowany w 1824-39, i ma długość prawie taką samą co Telemarkkanalen, 101 km. Nasz składający się z 18 śluz, w tym jedną dwokomorową, pozwala przenieść statki na różnicę ok. 66 m poziomu wody. Kanał w Telemarku ma 8 śluz, w tym 22 komór z różnicą poziomów wody o 72 m. Jedna ze śluz, właśnie we Vrangfoss ma aż 5 komór i przenosi statek aż o 23 m na jednej śluzie!!!
Osiłki otwierający śluzy
Na każdym z trzech kursujących statków można sobie zafundować opalanie (jak jest pogoda, oczywiście), alkohol, wafle (coś w rodzaju norweskich gofrów) i kilka specjałów z kuchni norweskiej. Na początku rejsu wszyscy rzucają się barierek przy każdej okazji - ładny widoczek, głos kapitana omawiający coś obok czego statek przepływa, no i oczywiści otwieranie i zamykanie śluz. Po ok. godzinie, kiedy połowa ludzi jest już na rauszu po piwie lub winie, i w dobrych humorkach, zainteresowanie spada, by podnieść się na chwilę przy 5 komorowej śluzie. Wtedy huk przelewającej się wody budzi turystów z marazmu, a chłopaki biegające w tę i z powrotem by uruchomić ręczne mechanizmy otwierające budzą największe zainteresowanie. Po czym następuje dłuższa "hibernacja", stężenie alkoholu we krwi wzrasta i większość zasypia na pokładzie :).
Co jest najfajniejsze dla cyklistów, wzdłuż kanału można trochę popedałować, pokombinować trasę trochę rowerem, trochę statkiem i to w przepięknych okolicznościach przyrody. Okoliczne biura prześcigają się w różnych ofertach z nocowaniem włącznie, ofertach dla rodzin i bardziej wymagających. Żyć nie umierać.
Wycieczka była niezaplanowana i całkowicie spontaniczna. Po moim upadku na maratonie ręka odmówiła posłuszeństwa, i z dalszego rowerowania w weekend zostały nici. Dlatego pojechałam do Telemarku na wycieczkę pieszo-krajobrazową, jednak ilość kilometrów pochodzi z przejechanego dystansu dom-praca-dom.
W piątek więc najpierw do Vågsli, by przenocować w hyttcie i nabrać sił na następny dzień. Nie muszę dodawać, że trasa w góry jest malownicza. Najpierw Langfossen przy Åkrafjorden. Z racji ostatnich opadów wezbrana woda spływająca z górskich strumieni uczyniła wodospad jeszcze bardziej dramatycznym, niż zwykle. Huk walącej w dół wody uniemożliwiał nawet normalną rozmowę.
Wraz ze zbliżaniem się do granicy 1000 m. n.p.m na wierzchołkach gór można było zobaczyć zalegający jeszcze śnieg. Wspaniałe uczucie!
Trochę zimy latem
Następnego dnia, po drodze z Vagsli Haukelifjellet jechaliśmy samochodem drogą E36 na południowy-wschód. Musieliśmy zdążyć na odpływający statek, który dalej płynął w dół rzeki przez system licznych kanałów. W zasadzie cała przeprawa zaczyna się w Dalen, ale my by zaoszczędzić sobie czasu wzięliśmy tylko wycieczkę 5-godzinną z Skien, zamiast 11 godzinnej z Dalen.
Kanał w Telemark przypomina nasz Kanał Augustowski. W jednym z miejsc, we Vrangfoss przemieszcza się statek przez 5 pod rząd śluz, opadając 23 metry w dół. Przez całą drogę śluzy są otwierane i zamykane przez dwóch osiłków, którzy z jednego miejsca na drugie przemieszczają się chyba samochodem, całe 105 km. Zbudowano go w 5 lat i oficjalnie otwarto dla żeglugi w 1861 r. i w tym roku obchodzone jest hucznie 150-lecie kanału. Nasz kanał Augustowski jest starszy, bo wybudowany w 1824-39, i ma długość prawie taką samą co Telemarkkanalen, 101 km. Nasz składający się z 18 śluz, w tym jedną dwokomorową, pozwala przenieść statki na różnicę ok. 66 m poziomu wody. Kanał w Telemarku ma 8 śluz, w tym 22 komór z różnicą poziomów wody o 72 m. Jedna ze śluz, właśnie we Vrangfoss ma aż 5 komór i przenosi statek aż o 23 m na jednej śluzie!!!
Osiłki otwierający śluzy
Na każdym z trzech kursujących statków można sobie zafundować opalanie (jak jest pogoda, oczywiście), alkohol, wafle (coś w rodzaju norweskich gofrów) i kilka specjałów z kuchni norweskiej. Na początku rejsu wszyscy rzucają się barierek przy każdej okazji - ładny widoczek, głos kapitana omawiający coś obok czego statek przepływa, no i oczywiści otwieranie i zamykanie śluz. Po ok. godzinie, kiedy połowa ludzi jest już na rauszu po piwie lub winie, i w dobrych humorkach, zainteresowanie spada, by podnieść się na chwilę przy 5 komorowej śluzie. Wtedy huk przelewającej się wody budzi turystów z marazmu, a chłopaki biegające w tę i z powrotem by uruchomić ręczne mechanizmy otwierające budzą największe zainteresowanie. Po czym następuje dłuższa "hibernacja", stężenie alkoholu we krwi wzrasta i większość zasypia na pokładzie :).
Co jest najfajniejsze dla cyklistów, wzdłuż kanału można trochę popedałować, pokombinować trasę trochę rowerem, trochę statkiem i to w przepięknych okolicznościach przyrody. Okoliczne biura prześcigają się w różnych ofertach z nocowaniem włącznie, ofertach dla rodzin i bardziej wymagających. Żyć nie umierać.
- DST 10.00km
- Teren 1.00km
- Czas 00:30
- VAVG 20.00km/h
- VMAX 28.70km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 67kcal
- Podjazdy 62m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Hårfagrerittet 2011
Uff, maraton by morderczy i pechowy.
Szczerze mówiąc był to mój najdłuższy maraton, w Polsce startowałam w zaledwie dwóch i to na krótszych dystansach. Ten miał długość 53 km, ale dla mnie zakończył się na 44, zaledwie 8 km od mety...
Może jednak od początku. Historia wyścigu jest całkiem niedawna, po raz pierwszy maraton "Haralda Pięknowłosego" wystartował w kwietniu ubiegłego roku. W tym czasie ja uskuteczniałam jazdę na biegówkach w Haukelifjellet.
W tym roku roweruję kiepsko, więc nie spodziewałam się, że z mojego udziału coś będzie, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować. Pogoda niestety nie była najbardziej wymarzona. Dwa lub trzy dni wcześniej sporo popadało i trasa zrobiła się w dużej części błotnista. He, he, pamiętam błoto z Bike Maratonu we Wrocławiu i byłam wtedy "wstrząśnięta".
Teraz to muszę powiedzieć "wstrząśnięta i zmieszana" - błoto z Wrocławia to pestka!!! I na dodatek cały czas mżawka. Brodziłam w błocie niemal po łydki, czasem z trudem wyciągałam nogę za nogą. Mokłam coraz bardziej, ale póki jakoś się poruszałam nie było to takie upierdliwe. Jednak postój na picie i jedzenie dawał się we znaki, zaczynałam przymarzać ;).
Niestety nie mogłam uśmiechać się słodko, jak pani na zdjęciu. Nawet chciała po drodze zakupy zrobić, hi, he. Gościówka była niezła na tym turystycznym rowerze!! Ale dała radę.
Nie tak jak ja, co to się wyglebała na zjeździe jak długa i nie ukończyła maratonu... buu,buuuu.....
Nie zrobiłam i nie zrobię zdjęć moich obrażeń cielesnych bo to wymagałoby mocnych nerwów i co wrażliwszym daruje ;). Do dzisiaj szczycę się poobijanym ramieniem, ręką i biodrem. Na razie na rower nie wsiadam.
Kumpela Monica, co prawda idąc, ale ukończyła maraton. Dla niej nagroda za najbardziej "klown-owaty" strój!!
Co do trudności maratonu - GPSies podaje jakiś współczynnik fiets index - 6,19. Tenże odpowiada trasie we włoskich Dolomitach, Passo di Falzarego da Cortina, gdzie na długości 16,4 km droga wznosi się pod kątem 5,6%. Uff, nic z tego nie rozumiem, ale chyba za trudne także dla umysłu ;)
Szczerze mówiąc był to mój najdłuższy maraton, w Polsce startowałam w zaledwie dwóch i to na krótszych dystansach. Ten miał długość 53 km, ale dla mnie zakończył się na 44, zaledwie 8 km od mety...
Może jednak od początku. Historia wyścigu jest całkiem niedawna, po raz pierwszy maraton "Haralda Pięknowłosego" wystartował w kwietniu ubiegłego roku. W tym czasie ja uskuteczniałam jazdę na biegówkach w Haukelifjellet.
W tym roku roweruję kiepsko, więc nie spodziewałam się, że z mojego udziału coś będzie, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować. Pogoda niestety nie była najbardziej wymarzona. Dwa lub trzy dni wcześniej sporo popadało i trasa zrobiła się w dużej części błotnista. He, he, pamiętam błoto z Bike Maratonu we Wrocławiu i byłam wtedy "wstrząśnięta".
Teraz to muszę powiedzieć "wstrząśnięta i zmieszana" - błoto z Wrocławia to pestka!!! I na dodatek cały czas mżawka. Brodziłam w błocie niemal po łydki, czasem z trudem wyciągałam nogę za nogą. Mokłam coraz bardziej, ale póki jakoś się poruszałam nie było to takie upierdliwe. Jednak postój na picie i jedzenie dawał się we znaki, zaczynałam przymarzać ;).
Niestety nie mogłam uśmiechać się słodko, jak pani na zdjęciu. Nawet chciała po drodze zakupy zrobić, hi, he. Gościówka była niezła na tym turystycznym rowerze!! Ale dała radę.
Nie tak jak ja, co to się wyglebała na zjeździe jak długa i nie ukończyła maratonu... buu,buuuu.....
Nie zrobiłam i nie zrobię zdjęć moich obrażeń cielesnych bo to wymagałoby mocnych nerwów i co wrażliwszym daruje ;). Do dzisiaj szczycę się poobijanym ramieniem, ręką i biodrem. Na razie na rower nie wsiadam.
Kumpela Monica, co prawda idąc, ale ukończyła maraton. Dla niej nagroda za najbardziej "klown-owaty" strój!!
Co do trudności maratonu - GPSies podaje jakiś współczynnik fiets index - 6,19. Tenże odpowiada trasie we włoskich Dolomitach, Passo di Falzarego da Cortina, gdzie na długości 16,4 km droga wznosi się pod kątem 5,6%. Uff, nic z tego nie rozumiem, ale chyba za trudne także dla umysłu ;)
- DST 43.30km
- Teren 35.90km
- Czas 03:33
- VAVG 12.20km/h
- VMAX 40.90km/h
- Temperatura 13.0°C
- Kalorie 745kcal
- Podjazdy 622m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 31 maja 2011
Kategoria NORWAY
Koboltgruvene czyli kopalnia kobaltu
KOBOLTGRUVENE 14.05.2011
W pochmurny acz ciepły poranek w Vikersund postanowiliśmy się gdzieś ruszyć. Co prawda wycieczka była piesza, ale dokleić do zrobionej trasy dom-praca-dom chyba można?
Nieco zachmurzone niebo nie zapowiadało rewelacji na dzisiaj, ot może będzie padać i trzeba będzie wrócić do domu. Celem były dawne kopalnie kobaltu, będące częścią większego kompleksu: Blaaferveværket, czyli „Niebieskiej farbiarni”, leżącej w Åmot w gminie Buskerud. W XVIII w. był to jeden z większych zakładów przemysłowych w Norwegii, produkujący z rud kobaltu niebieski barwnik używany do zdobienia papieru, porcelany i szkła. W jednym miejscu rudy więc wydobywano, i niemal na miejscu uzyskiwano z niej barwnik w okolicznych zakładach, np. w hucie szkła w Hadeland.
My odwiedziliśmy w zasadzie tylko kopalnie.
Próbne wydobycie zaczęto tutaj już w 1773 r. Kilka lat wcześniej, niejaki Ola Wieloch, który został wydalony z pracy w kopalni srebra w niedalekim Kongsbergu, znalazł kamień, który jak podejrzewał, mógł zawierać rzadkie minerały. I się nie mylił.
Rudy wydobywano ręcznie ze skał, mając do dyspozycji łomy, łopaty, zwykłe narzędzia i materiały wybuchowe. Nie drążono podziemnych tuneli wgłąb, była to więc kopalnia odkrywkowa. Zbudowano też mała tamę, która spiętrzyła wody jeziora Skuderud, co dało energię małemu kamieniołomowi, gdzie oddzielano z grubsza skały z kobaltem.
Powodem dla którego kobalt był tak pożądany, było to, że związki kobaltu jako jedyne wytrzymywały temperaturę potrzebną do wytopienia porcelany i jednocześnie nie uwalniały się do zewnętrznej warstwy. Porcelanę maluje się bowiem najpierw, potem pokrywa glazurą i wytapia. Inne barwniki miały tendencję do rozpuszczania się w glazurze i rozmywały się w jej warstwie. Dlatego tak wiele porcelanowych naczyń ma zdobienie głównie w kolorze niebieskim. Aby związać porcelanę i glazurę potrzeba temperatury 1400 st.C.
Roztwory soli kobaltu (II) i (III) mają intensywną krwisto-czerwoną i niebieską barwę.
Poza tym kobalt występuje w skorupie ziemskiej w postaci dwóch minerałów: smaltynu i kobaltynu, które występują zwykle przy złożach siarki.
Wracając do samych kopalni. Wspięliśmy się do poziomu kamieniołomu i nic nie wskazywało, by coś ciekawego znajdowało się wyżej. Jednak nie daliśmy za wygraną, gdyz skusił nas domek widokowy na szczycie. Kiedy tylko tam się jakoś wdrapaliśmy, zaczął mżyć, a potem padać deszcz. Kompletna klapa – pomyśleliśmy. Nic to - pobyt w Norwegii nauczył człowieka, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
Schowaliśmy się pod oszklonym zadaszeniem i zmuszeni przeczekać dowiedzieliśmy się, że za czasów epoki lodowcowej wszystko dookoła nas było pokryte śniegiem i lodem. Na tablicy obok wszystko wyłożone prostym językiem, także dla dzieci. Niedaleko stał tez drewniany dom, pełniący teraz funkcję muzeum, lecz dawniej będący miejscem, gdzie sortowano rudy.
Obok mieściła się też szkoła, gdzie popołudniami, po pracy, mogli się uczyć młodzi chłopcy, pracujący za dnia w kopalni. Teraz na ścianach na zewnątrz pokazane są poszczególne rozmiary kamieni, od żwiru po piasek, z przykładowymi rozmiarami, pod domem stoją również różne kamienie z domieszką rud, z tabliczkami co i jak się nazywa. Za domem, miejsce gdzie dzieciaki mogą stukać i walić młotkiem w kamienie, rozłupywać je, wbijać i wyciągać gwoździe. Całkiem z tyłu oszklone wejście do małej sztolni, gdzie dzieci mogą się zapoznać z pracą górników. Wejście do głównych chodników jest dostępne tylko dla dorosłych, np. sztolnia Clara.
Od momentu wydobycia do uzyskania kobaltu wiedzie długa droga. Wydobyte rudy trzeba było najpierw oddzielić od masy niepotrzebnej skały i robiono to przy kopalni, by uniknąć zbędnego transportu wielu ton nieprzydatnej masy. Wydobytą rudę miażdżono drewnianymi balami, stąd na miejscu można zobaczyć masę kamieni, zalegających stertami od niemal 120 lat. Następnie rudy były wypłukiwane silnym strumieniem wody w tzw. procesie flotacji. Cięższe cząstki opadały na dno, i to coś stanowiło podstawę do produkcji barwnika, tzw. błękitu saksońskiego. W procesie obróbki cieplnej wydobywało się dużo siarki i trującego arszeniku, który potem też wykorzystywano.
Resztę opisu pozyskiwania barwnik oszczędzę bo za dużo chemii i może rowerzystów zniechęcić.
W każdym bądź razie, gdy się przejaśniło i na niebie pojawiło się słońce, wypełzliśmy dalej. Mijaliśmy zamknięte wejścia do sztolni, gdyż sezon zaczynał się akurat za tydzień. Wokół piętrzyły się kruszywa, a zbudowane nad wyrobiskami mostki i punkty widokowe dawały pokaz nadludzkiej siły włożonej w drążenie tych skał.
Długie i głębokie, czarne czeluście dodawały dreszczyku emocji. Głosy odbijały się echem od dna i ścian kopalnianego kanionu i gdyby nie słońce otoczenie mogłoby nadawać się do horroru o żyjących i straszących duchach kopalni.
Kopalnie służyły zresztą jako sceneria do znanej w Norwegii, bożonarodzeniowej baśni o niebieskich i czerwonych trollach, żyjących w kopalnianych sztolniach.
Wytyczone ścieżki kluczyły między wejściami do sztolni, lasem i zwałami kopalnianego gruzu. Nie zabrakło też widokowych zachwytów.!!!
W pochmurny acz ciepły poranek w Vikersund postanowiliśmy się gdzieś ruszyć. Co prawda wycieczka była piesza, ale dokleić do zrobionej trasy dom-praca-dom chyba można?
Nieco zachmurzone niebo nie zapowiadało rewelacji na dzisiaj, ot może będzie padać i trzeba będzie wrócić do domu. Celem były dawne kopalnie kobaltu, będące częścią większego kompleksu: Blaaferveværket, czyli „Niebieskiej farbiarni”, leżącej w Åmot w gminie Buskerud. W XVIII w. był to jeden z większych zakładów przemysłowych w Norwegii, produkujący z rud kobaltu niebieski barwnik używany do zdobienia papieru, porcelany i szkła. W jednym miejscu rudy więc wydobywano, i niemal na miejscu uzyskiwano z niej barwnik w okolicznych zakładach, np. w hucie szkła w Hadeland.
My odwiedziliśmy w zasadzie tylko kopalnie.
Próbne wydobycie zaczęto tutaj już w 1773 r. Kilka lat wcześniej, niejaki Ola Wieloch, który został wydalony z pracy w kopalni srebra w niedalekim Kongsbergu, znalazł kamień, który jak podejrzewał, mógł zawierać rzadkie minerały. I się nie mylił.
Rudy wydobywano ręcznie ze skał, mając do dyspozycji łomy, łopaty, zwykłe narzędzia i materiały wybuchowe. Nie drążono podziemnych tuneli wgłąb, była to więc kopalnia odkrywkowa. Zbudowano też mała tamę, która spiętrzyła wody jeziora Skuderud, co dało energię małemu kamieniołomowi, gdzie oddzielano z grubsza skały z kobaltem.
Powodem dla którego kobalt był tak pożądany, było to, że związki kobaltu jako jedyne wytrzymywały temperaturę potrzebną do wytopienia porcelany i jednocześnie nie uwalniały się do zewnętrznej warstwy. Porcelanę maluje się bowiem najpierw, potem pokrywa glazurą i wytapia. Inne barwniki miały tendencję do rozpuszczania się w glazurze i rozmywały się w jej warstwie. Dlatego tak wiele porcelanowych naczyń ma zdobienie głównie w kolorze niebieskim. Aby związać porcelanę i glazurę potrzeba temperatury 1400 st.C.
Roztwory soli kobaltu (II) i (III) mają intensywną krwisto-czerwoną i niebieską barwę.
Poza tym kobalt występuje w skorupie ziemskiej w postaci dwóch minerałów: smaltynu i kobaltynu, które występują zwykle przy złożach siarki.
Wracając do samych kopalni. Wspięliśmy się do poziomu kamieniołomu i nic nie wskazywało, by coś ciekawego znajdowało się wyżej. Jednak nie daliśmy za wygraną, gdyz skusił nas domek widokowy na szczycie. Kiedy tylko tam się jakoś wdrapaliśmy, zaczął mżyć, a potem padać deszcz. Kompletna klapa – pomyśleliśmy. Nic to - pobyt w Norwegii nauczył człowieka, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
Schowaliśmy się pod oszklonym zadaszeniem i zmuszeni przeczekać dowiedzieliśmy się, że za czasów epoki lodowcowej wszystko dookoła nas było pokryte śniegiem i lodem. Na tablicy obok wszystko wyłożone prostym językiem, także dla dzieci. Niedaleko stał tez drewniany dom, pełniący teraz funkcję muzeum, lecz dawniej będący miejscem, gdzie sortowano rudy.
Obok mieściła się też szkoła, gdzie popołudniami, po pracy, mogli się uczyć młodzi chłopcy, pracujący za dnia w kopalni. Teraz na ścianach na zewnątrz pokazane są poszczególne rozmiary kamieni, od żwiru po piasek, z przykładowymi rozmiarami, pod domem stoją również różne kamienie z domieszką rud, z tabliczkami co i jak się nazywa. Za domem, miejsce gdzie dzieciaki mogą stukać i walić młotkiem w kamienie, rozłupywać je, wbijać i wyciągać gwoździe. Całkiem z tyłu oszklone wejście do małej sztolni, gdzie dzieci mogą się zapoznać z pracą górników. Wejście do głównych chodników jest dostępne tylko dla dorosłych, np. sztolnia Clara.
Od momentu wydobycia do uzyskania kobaltu wiedzie długa droga. Wydobyte rudy trzeba było najpierw oddzielić od masy niepotrzebnej skały i robiono to przy kopalni, by uniknąć zbędnego transportu wielu ton nieprzydatnej masy. Wydobytą rudę miażdżono drewnianymi balami, stąd na miejscu można zobaczyć masę kamieni, zalegających stertami od niemal 120 lat. Następnie rudy były wypłukiwane silnym strumieniem wody w tzw. procesie flotacji. Cięższe cząstki opadały na dno, i to coś stanowiło podstawę do produkcji barwnika, tzw. błękitu saksońskiego. W procesie obróbki cieplnej wydobywało się dużo siarki i trującego arszeniku, który potem też wykorzystywano.
Resztę opisu pozyskiwania barwnik oszczędzę bo za dużo chemii i może rowerzystów zniechęcić.
W każdym bądź razie, gdy się przejaśniło i na niebie pojawiło się słońce, wypełzliśmy dalej. Mijaliśmy zamknięte wejścia do sztolni, gdyż sezon zaczynał się akurat za tydzień. Wokół piętrzyły się kruszywa, a zbudowane nad wyrobiskami mostki i punkty widokowe dawały pokaz nadludzkiej siły włożonej w drążenie tych skał.
Długie i głębokie, czarne czeluście dodawały dreszczyku emocji. Głosy odbijały się echem od dna i ścian kopalnianego kanionu i gdyby nie słońce otoczenie mogłoby nadawać się do horroru o żyjących i straszących duchach kopalni.
Kopalnie służyły zresztą jako sceneria do znanej w Norwegii, bożonarodzeniowej baśni o niebieskich i czerwonych trollach, żyjących w kopalnianych sztolniach.
Wytyczone ścieżki kluczyły między wejściami do sztolni, lasem i zwałami kopalnianego gruzu. Nie zabrakło też widokowych zachwytów.!!!
- DST 17.30km
- Teren 4.30km
- Czas 01:01
- VAVG 17.02km/h
- VMAX 25.60km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 301kcal
- Podjazdy 101m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 30 maja 2011
Kategoria Do i z pracy, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Skrzynka Cowboy
Jedna z najpiękniejszych skrzynek: dada, da, da!!!
Ładna, nie??
Ładna, nie??
- DST 9.00km
- Teren 1.90km
- Czas 00:32
- VAVG 16.88km/h
- VMAX 27.60km/h
- Temperatura 16.0°C
- Kalorie 148kcal
- Podjazdy 61m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 maja 2011
Kategoria Do i z pracy, NORWAY
Maraton się zbliża
Maraton to 53 km trasa w terenie, Hårfagrerittet, czyli wyścigu Haralda Pięknowłosego z Kårstø do Haugesund. Lokalny wyścig po raz drugi dopiero, ale pewno będzie super!!! 1600 "ludziów" się zgłosiło!
Oczywiście maraton dopiero w czwartek, 2. czerwca, kiedy to w Norwegii obchodzi się dzień Wniebowstąpienia Jezusa i dzień jest wolny od roboty!! :)
Oczywiście maraton dopiero w czwartek, 2. czerwca, kiedy to w Norwegii obchodzi się dzień Wniebowstąpienia Jezusa i dzień jest wolny od roboty!! :)
- DST 10.10km
- Teren 2.00km
- Czas 00:31
- VAVG 19.55km/h
- VMAX 28.60km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 175kcal
- Podjazdy 180m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 24 maja 2011
Kategoria NORWAY
Glassverk
GLASSVERK I HADELAND 13.05.2011.
Ok. 100 km od Oslo, przy południowym krańcu Randsfjorden, leży Hadeland, niewielka miejscowość słynąca z huty szkła.
Od 1762 roku słynie ona z pięknych, artystycznych wyrobów szklanych, projektowanych przez najbardziej znamienitych norweskich designerów. O ile w XVIII w. można było mówić o designie.
Miejsce jest genialne, nawet dla kogoś kto się specjalnie tym nie interesuje bowiem okolica i sama huta jest położona uroczo i tworzy tzw. miejsce spotkań, niby małe miasteczko.
A znaleźć tam można m.in. julehus (bożonarodzeniowy dom) z wszystkim co potrzeba do świątecznego wystroju domu, glassbutikken (szklany sklep) z kryształowo mieniącymi się zestawami kielichów, kieliszków, karafek, szklanek, po szklane artystyczne bryły, wazony i co tylko człowiek ze szkła może wymyślić.
Dalej idąc honninghus (dom miodowy), gdzie można zapoznać się z życiem pszczół i produkcją miodu i jego degustacją. Niestety jak tam byłam był zamknięty. Ale za to znalazłam inny sklep z łakociami i produktami kolonialnymi. Zapachy łechczące nos, kawy, herbaty, anyżu, karmelu, słodyczy, prażonych orzechów z drugiego końca (Kramboden).
W sklepie przy fabrycznym (fabrikkutsaget) można było oczywiście zakupić miejscowe szklane wyroby hutnicze, nawet szklane kwiaty.
W muzeum hutniczym było też kilka atrakcji.
Tutaj zrozumiałam też jaką katastrofę oznaczało zbicie jednej szklanki. Kumpela miała ostatnio w rodzinie konfirmację (coś w rodzaju naszego bierzmowania, ale w kościele protestanckim jest to dosyć ważne święto i wyprawia się tam takie same uroczystości jak u nas na komunię. Czyli postaw się a zastaw). Otóż pożyczyli oni zestaw kryształowych szklanek od jakiejś tam ciotki. Kryształ jak kryształ, szklanki jakieś porywające w swoim wyglądzie nie były.
Raz wpadłam do nich na chwilę i zastałam prawie całą rodzinę pogrążoną w smutku. Okazało się, że ich pies strącił jedną ze szklanek, która się oczywiście stłukła. Zastanawiali się najpierw skąd takową szklankę zdobędą. Jak stwierdzili, że bez zestawu jej nie kupią to wpadli w jeszcze większą „żałobę” bo, jak mi Monica wytłumaczyła, jedna szklanka kosztuje majątek, 700 koron (na nasze ok. 350 zł). Nie mogłam uwierzyć i stwierdziłam, że przesadza. Zostałam posądzona, że nie rozumiem powagi sytuacji, i faktycznie jej nie rozumiałam.
Później dowiedziałam się, że zastawa i szklanka pochodziła z kolekcji designerskiej z owej huty, którą 2 tygodnie później odwiedziłam. Oczywiście zrozumiałam w mig „powagę rodzinnej tragedii”.
Otóż w muzeum, które nawet udało nam się obejrzeć za darmo (w maju wstęp był gratis), pierwszą częścią była wystawa różnych kolekcji szkła, nawet z 1892 r. Było okropne, ale może na tamte czasy piękne.
W dalszej części zwiedzało się hutę, gdzie normalnie wszyscy pracowali. Tak więc można było samemu zobaczyć jak się wytapia masę szklaną, wydmuchuje i formuje szkło. Można było nawet próbować samemu!! Żyjące muzeum, takich w Polsce tylko ze świeczką szukać.
Oj, pisać by można jeszcze masę. Następnym razem też z pobytu w okolicach Vikersund co nieco o kopalniach kobaltu!! To była dopiero genialna wycieczka :)
Ok. 100 km od Oslo, przy południowym krańcu Randsfjorden, leży Hadeland, niewielka miejscowość słynąca z huty szkła.
Od 1762 roku słynie ona z pięknych, artystycznych wyrobów szklanych, projektowanych przez najbardziej znamienitych norweskich designerów. O ile w XVIII w. można było mówić o designie.
Miejsce jest genialne, nawet dla kogoś kto się specjalnie tym nie interesuje bowiem okolica i sama huta jest położona uroczo i tworzy tzw. miejsce spotkań, niby małe miasteczko.
A znaleźć tam można m.in. julehus (bożonarodzeniowy dom) z wszystkim co potrzeba do świątecznego wystroju domu, glassbutikken (szklany sklep) z kryształowo mieniącymi się zestawami kielichów, kieliszków, karafek, szklanek, po szklane artystyczne bryły, wazony i co tylko człowiek ze szkła może wymyślić.
Dalej idąc honninghus (dom miodowy), gdzie można zapoznać się z życiem pszczół i produkcją miodu i jego degustacją. Niestety jak tam byłam był zamknięty. Ale za to znalazłam inny sklep z łakociami i produktami kolonialnymi. Zapachy łechczące nos, kawy, herbaty, anyżu, karmelu, słodyczy, prażonych orzechów z drugiego końca (Kramboden).
W sklepie przy fabrycznym (fabrikkutsaget) można było oczywiście zakupić miejscowe szklane wyroby hutnicze, nawet szklane kwiaty.
W muzeum hutniczym było też kilka atrakcji.
Tutaj zrozumiałam też jaką katastrofę oznaczało zbicie jednej szklanki. Kumpela miała ostatnio w rodzinie konfirmację (coś w rodzaju naszego bierzmowania, ale w kościele protestanckim jest to dosyć ważne święto i wyprawia się tam takie same uroczystości jak u nas na komunię. Czyli postaw się a zastaw). Otóż pożyczyli oni zestaw kryształowych szklanek od jakiejś tam ciotki. Kryształ jak kryształ, szklanki jakieś porywające w swoim wyglądzie nie były.
Raz wpadłam do nich na chwilę i zastałam prawie całą rodzinę pogrążoną w smutku. Okazało się, że ich pies strącił jedną ze szklanek, która się oczywiście stłukła. Zastanawiali się najpierw skąd takową szklankę zdobędą. Jak stwierdzili, że bez zestawu jej nie kupią to wpadli w jeszcze większą „żałobę” bo, jak mi Monica wytłumaczyła, jedna szklanka kosztuje majątek, 700 koron (na nasze ok. 350 zł). Nie mogłam uwierzyć i stwierdziłam, że przesadza. Zostałam posądzona, że nie rozumiem powagi sytuacji, i faktycznie jej nie rozumiałam.
Później dowiedziałam się, że zastawa i szklanka pochodziła z kolekcji designerskiej z owej huty, którą 2 tygodnie później odwiedziłam. Oczywiście zrozumiałam w mig „powagę rodzinnej tragedii”.
Otóż w muzeum, które nawet udało nam się obejrzeć za darmo (w maju wstęp był gratis), pierwszą częścią była wystawa różnych kolekcji szkła, nawet z 1892 r. Było okropne, ale może na tamte czasy piękne.
W dalszej części zwiedzało się hutę, gdzie normalnie wszyscy pracowali. Tak więc można było samemu zobaczyć jak się wytapia masę szklaną, wydmuchuje i formuje szkło. Można było nawet próbować samemu!! Żyjące muzeum, takich w Polsce tylko ze świeczką szukać.
Oj, pisać by można jeszcze masę. Następnym razem też z pobytu w okolicach Vikersund co nieco o kopalniach kobaltu!! To była dopiero genialna wycieczka :)
- DST 4.30km
- Teren 1.80km
- Czas 00:16
- VAVG 16.12km/h
- VMAX 23.40km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 87kcal
- Podjazdy 33m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze