Środa, 5 sierpnia 2009
Kategoria NORWAY
Avaldsness-siedziba Wikingów
Dzisiaj znowu odwiedziny na Karmøy, wyspie gdzie rodziły się początki norweskiego królestwa. Co niektórych trzeba będzie odesłać do jednego z wcześniejszych wpisów Pierwsza wyprawa do siedziby Wikingów
Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.

Dzisiaj postanowiłam sprawdzić co się tam zmieniło od ostatniej mojej wizyty. Niestety zabrakło mnie na Festiwalu Wikingów (niestety dyżur), ale aż takim miłośnikiem brodatych wojów nie jestem.
Za to najładniejsze są widoki z wyspy i na wyspie.

Avaldsness, zatoczka© Sinead

Blaszakowy pomost© Sinead
- DST 31.55km
- Teren 20.00km
- Czas 01:58
- VAVG 16.04km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Bez pomysłu...
No właśnie, nie miałam specjalnie dzisiaj pomysłu. Rano niebo było zachmurzone, ale nie padało, więc szkoda było zmarnować wolnego czasu.
Postanowiłam więc pokręcić trochę przy morzu i zobaczyć co tam słychać teraz. Z miasta ruszyłam więc w kierunku szlaku M. Północnego, gdyż tam widoki są najpiękniejsze. Minąwszy miejscowy kemping i monument na cześć Haralda Pięknowłosego, zaczęłam się przedzierać żwirową ścieżką, zastępowaną od czasu do czasu płaskimi skałami.

W końcu dostałam się w zaciszną okolicę z jakąś zatoczką, warsztatem rybackim i owcami dookoła. Wkrótce na horyzoncie pojawili się jacyś wycieczkowicze więc zakończyłam mały popas. Jechałam dalej omijając skrzętnie owcze kupy, walające się po trasie mojej jazdy. Po ostatnich opadach wypełzło tutaj też mnóstwo "bezskorupnych" ślimaków, których obłe cielska w odcieniach brązu wyglądają tak jakby miały za chwilę pęknąć. Nie zamierzałam mieć resztek ślimaków na oponach, więc je też musiałam wymijać.

Dotarłam do zatoki Kvalsvik i czując morze w nozdrzach porzuciłam rowerek, by udać się na sam koniec cypla. Na horyzoncie zaczęło się przejaśniać, a właściwie na otwartym morzu świeciło słońce pełną gębą. Wiatr rzucał falami o skały, co potęgowało fantastyczne poczucie odprężenia.

Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wdrapać się na małą latarnię morską, które tutaj wyglądają zawsze tak samo. Biała, sześciokątna budka z kolorowymi (czerwono-zielono-niebieskimi szybami) otoczona czerwoną do bólu balustradą.

Oczywiście wlazłam. Jakże by inaczej. Z cypelka wywiał mnie jednak trochę chłodny wiatr i nadciągające rzesze niedzielnych spacerowiczów. Zjechałam nieco dalej, gdzie w czasie upałów zazwyczaj jest dużo luda. Dzisiaj pogoda kąpiącym nie sprzyjała, więc na kąpielisku zauważyłam tylko jednego dziadka, moczącego się w słonej wodzie. Zeszłam nad morze jak tylko blisko się dało i postanowiłam podpatrzeć z bliska jakieś formy życia. Wszędzie nagie skały, a do nich przylepione jakieś muszle.

Widoku porostów i morszczynów (czy jak to się tam zwie) zaoszczędzę. Trochę obleśne było. Ale na gołych skałkach rosły też, prócz żółtych glonów, normalne kwiatki. Trochę skarlałe czy jakieś takie suche, ale sympatyczne.

Tutaj też oddałam się przyjemności kliknięcia zdjątek do moich eksperymentów z HDR. Brak statywu zmusił mnie nawet do leżenia na ziemi, ale chyba się udało!!


Słońce już się pojawiło nad lądem, więc jazda zrobiła się jeszcze przyjemniejsza. Minąwszy mały tor wyścigowy (dla gokartów) przeprawiłam się na drugą stronę Rv.47 (droga wojewódzka). Traska powrotna wiła się już po drugiej stronie Rv.47 wśród zielonych lasów, jeziorek i jednego małego wodospadu ("Wodospad Łososia).
Postanowiłam więc pokręcić trochę przy morzu i zobaczyć co tam słychać teraz. Z miasta ruszyłam więc w kierunku szlaku M. Północnego, gdyż tam widoki są najpiękniejsze. Minąwszy miejscowy kemping i monument na cześć Haralda Pięknowłosego, zaczęłam się przedzierać żwirową ścieżką, zastępowaną od czasu do czasu płaskimi skałami.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
W końcu dostałam się w zaciszną okolicę z jakąś zatoczką, warsztatem rybackim i owcami dookoła. Wkrótce na horyzoncie pojawili się jacyś wycieczkowicze więc zakończyłam mały popas. Jechałam dalej omijając skrzętnie owcze kupy, walające się po trasie mojej jazdy. Po ostatnich opadach wypełzło tutaj też mnóstwo "bezskorupnych" ślimaków, których obłe cielska w odcieniach brązu wyglądają tak jakby miały za chwilę pęknąć. Nie zamierzałam mieć resztek ślimaków na oponach, więc je też musiałam wymijać.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Dotarłam do zatoki Kvalsvik i czując morze w nozdrzach porzuciłam rowerek, by udać się na sam koniec cypla. Na horyzoncie zaczęło się przejaśniać, a właściwie na otwartym morzu świeciło słońce pełną gębą. Wiatr rzucał falami o skały, co potęgowało fantastyczne poczucie odprężenia.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko wdrapać się na małą latarnię morską, które tutaj wyglądają zawsze tak samo. Biała, sześciokątna budka z kolorowymi (czerwono-zielono-niebieskimi szybami) otoczona czerwoną do bólu balustradą.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Oczywiście wlazłam. Jakże by inaczej. Z cypelka wywiał mnie jednak trochę chłodny wiatr i nadciągające rzesze niedzielnych spacerowiczów. Zjechałam nieco dalej, gdzie w czasie upałów zazwyczaj jest dużo luda. Dzisiaj pogoda kąpiącym nie sprzyjała, więc na kąpielisku zauważyłam tylko jednego dziadka, moczącego się w słonej wodzie. Zeszłam nad morze jak tylko blisko się dało i postanowiłam podpatrzeć z bliska jakieś formy życia. Wszędzie nagie skały, a do nich przylepione jakieś muszle.

Owoce morza ;)© Sinead
Widoku porostów i morszczynów (czy jak to się tam zwie) zaoszczędzę. Trochę obleśne było. Ale na gołych skałkach rosły też, prócz żółtych glonów, normalne kwiatki. Trochę skarlałe czy jakieś takie suche, ale sympatyczne.

Na gołych skałach© Sinead
Tutaj też oddałam się przyjemności kliknięcia zdjątek do moich eksperymentów z HDR. Brak statywu zmusił mnie nawet do leżenia na ziemi, ale chyba się udało!!

Kvalsvik© Sinead

Kvalsvik2© Sinead
Słońce już się pojawiło nad lądem, więc jazda zrobiła się jeszcze przyjemniejsza. Minąwszy mały tor wyścigowy (dla gokartów) przeprawiłam się na drugą stronę Rv.47 (droga wojewódzka). Traska powrotna wiła się już po drugiej stronie Rv.47 wśród zielonych lasów, jeziorek i jednego małego wodospadu ("Wodospad Łososia).
- DST 22.90km
- Teren 16.00km
- Czas 01:12
- VAVG 19.08km/h
- VMAX 39.80km/h
- Temperatura 17.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Na Kattanakk
Popołudniowa przebieżka po Djupadalen - tym razem Kattanakk (wzniesienie) i azymut na Krokavatnet (jezioro).
Początek przy wrotach do Djupadalen, dość dużego kompleksu leśno-wodnego, gdzie okoliczni Norwedzy uwielbiają spędzać czas wolny na powietrzu. Po drodze jak zwykle mnóstwo biegaczy, ale sezon urlopowy chyba jednak przetrzebił szeregi truchtająych.

Na 4 kilometrze skręcam w znaną sobie drogę, która zasuwa nieco pod górę. Przy okazji, nieco dalej, odkrywam nowo zrobioną żwirową ścieżkę. Co prawda miałam ochotę od razu sprawdzić, gdzie prowadzi ale po chwili namysłu stwierdziłam, że jadę tam gdzie sobie wcześniej umyśliłam. Nad jezioro Krokavatnet.
W końcu skręcam w odnogę głównej szutrowej drogi, która jeszcze 3 tygodnie temu była w jakimś remoncie. Tak czy siak nie można było nią przejechać. Po prawicy wił się strumyk, płynący to raz bliżej drogi, to znów oddalając się, ale niezmiennie przyjemnie szumiąc.
Tak szczerze mówiąc, to nie wiem co tu można było remontować lub naprawiać. Droga jak droga, pnie się trochę pod górę a ja jestem coraz bardziej ciekawa czy przy jeziorze da się zrobić pętlę.

Tymczasem mijam połacie porośnięte fioletowym kwieciem, którego nazwy nie jestem pewna. Czyżby to wrzos??? Ale już teraz by kwitł? No cóż, z botaniki nigdy nie byłam zbyt mocna. Ale widoczki górek porośniętych niskimi iglakami i dywanami tego "wrzosu" są niesamowite!!
A tutaj góra z innej perspektywy. Tzw. oddolnej.

No i ciąg dalszy trasy. Minęłam pana z psem i córką, który z uśmiechem skomentował mój podjazd pod górę. Chwilę później musiałam dać sobie na wstrzymanie - było trochę pchania. Co prawda zdjęcie poniżej nie oddaje w ogóle pojęcia wysokości (raczej wskazuje na teren płaski), ale ostatnie zdjęcie to pokaże!!!

Po drodze na górę rozmyślam sobie o barszczu, który mam zamiar zrobić po powrocie. Dorwałam dzisiaj jakieś ładne i dorodne buraczki z liśćmi i już nie mogę się doczekać zupki:). Muszę jeszcze tylko kupić po drodze marchewkę. Rzecz jasna, żadnego sklepu na tym odludziu które widnieje na zdjęciach nie znajdę, ale przy domu - czemu nie. Posilona wirtualnie nacisnęłam na pedały, bo kamienie spod kół dały o sobie znać, waląc w szprychy.

Muszę przyznać, że dzisiejszą wycieczkę "odwalam" na moim starym rowerze. Oddałam go ostatnio do regulacji przerzutek, ale jak w porę ich nie zrzucę przy podjeździe do góry to już d...blada. Spodziewałam się, że mi trochę lepiej gościu podreguluje. No cóż, robił to za darmo, więc...
Nowy rowerek poszedł natomiast do gratisowego full przeglądu po pierwszych trzech miesiącach. Niestety musiałam go zostawić do wtorku. No tyle dygresji...

W międzyczasie dotarłam na miejsce - niestety dalsza droga rowerem była niemożliwa. Na 174 m n.p.m musiałam zostawić rowerek przy jakimś niemal wbitym w ziemię domu (dach z trawą). Właściwie to nie był dom, bo tam coś w środku szumiało - domyślam się że woda, ale co ona tam robiła???
Nie lubię wracać tę samą trasą, ale na pocieszenie wlazłam sobie jeszcze wyżej na wzniesienie, by podziwiać panoramę okolicy. Teraz ciut tę wysokość widać, nie??
Początek przy wrotach do Djupadalen, dość dużego kompleksu leśno-wodnego, gdzie okoliczni Norwedzy uwielbiają spędzać czas wolny na powietrzu. Po drodze jak zwykle mnóstwo biegaczy, ale sezon urlopowy chyba jednak przetrzebił szeregi truchtająych.

Jak sama nazwa wskazuje:)© Sinead
Na 4 kilometrze skręcam w znaną sobie drogę, która zasuwa nieco pod górę. Przy okazji, nieco dalej, odkrywam nowo zrobioną żwirową ścieżkę. Co prawda miałam ochotę od razu sprawdzić, gdzie prowadzi ale po chwili namysłu stwierdziłam, że jadę tam gdzie sobie wcześniej umyśliłam. Nad jezioro Krokavatnet.
W końcu skręcam w odnogę głównej szutrowej drogi, która jeszcze 3 tygodnie temu była w jakimś remoncie. Tak czy siak nie można było nią przejechać. Po prawicy wił się strumyk, płynący to raz bliżej drogi, to znów oddalając się, ale niezmiennie przyjemnie szumiąc.
Tak szczerze mówiąc, to nie wiem co tu można było remontować lub naprawiać. Droga jak droga, pnie się trochę pod górę a ja jestem coraz bardziej ciekawa czy przy jeziorze da się zrobić pętlę.

Fioletowa góra?© Sinead
Tymczasem mijam połacie porośnięte fioletowym kwieciem, którego nazwy nie jestem pewna. Czyżby to wrzos??? Ale już teraz by kwitł? No cóż, z botaniki nigdy nie byłam zbyt mocna. Ale widoczki górek porośniętych niskimi iglakami i dywanami tego "wrzosu" są niesamowite!!
A tutaj góra z innej perspektywy. Tzw. oddolnej.

Na Katanakk© Sinead
No i ciąg dalszy trasy. Minęłam pana z psem i córką, który z uśmiechem skomentował mój podjazd pod górę. Chwilę później musiałam dać sobie na wstrzymanie - było trochę pchania. Co prawda zdjęcie poniżej nie oddaje w ogóle pojęcia wysokości (raczej wskazuje na teren płaski), ale ostatnie zdjęcie to pokaże!!!

W kierunku Krokavatnet.© Sinead
Po drodze na górę rozmyślam sobie o barszczu, który mam zamiar zrobić po powrocie. Dorwałam dzisiaj jakieś ładne i dorodne buraczki z liśćmi i już nie mogę się doczekać zupki:). Muszę jeszcze tylko kupić po drodze marchewkę. Rzecz jasna, żadnego sklepu na tym odludziu które widnieje na zdjęciach nie znajdę, ale przy domu - czemu nie. Posilona wirtualnie nacisnęłam na pedały, bo kamienie spod kół dały o sobie znać, waląc w szprychy.

Dom wbity w ziemię ;)© Sinead
Muszę przyznać, że dzisiejszą wycieczkę "odwalam" na moim starym rowerze. Oddałam go ostatnio do regulacji przerzutek, ale jak w porę ich nie zrzucę przy podjeździe do góry to już d...blada. Spodziewałam się, że mi trochę lepiej gościu podreguluje. No cóż, robił to za darmo, więc...
Nowy rowerek poszedł natomiast do gratisowego full przeglądu po pierwszych trzech miesiącach. Niestety musiałam go zostawić do wtorku. No tyle dygresji...

Krokavatnet© Sinead
W międzyczasie dotarłam na miejsce - niestety dalsza droga rowerem była niemożliwa. Na 174 m n.p.m musiałam zostawić rowerek przy jakimś niemal wbitym w ziemię domu (dach z trawą). Właściwie to nie był dom, bo tam coś w środku szumiało - domyślam się że woda, ale co ona tam robiła???
Nie lubię wracać tę samą trasą, ale na pocieszenie wlazłam sobie jeszcze wyżej na wzniesienie, by podziwiać panoramę okolicy. Teraz ciut tę wysokość widać, nie??
- DST 19.67km
- Teren 15.00km
- Czas 01:03
- VAVG 18.73km/h
- VMAX 32.00km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 lipca 2009
Kategoria Nie warte uwagi ;), Skrzynki pocztowe w Norwegii
Wieczorna przejażdżka
Jak dawno się nie ruszałam rowerem... Ale to trochę przez maraton dyżurowy.
Tym razem zaległe skrzynki pocztowe:)
Tym razem zaległe skrzynki pocztowe:)

Skrzynka-mewy© Sinead

Skrzynka© Sinead
- DST 10.10km
- Czas 00:32
- VAVG 18.94km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Etne i Ølen
Etne i Ølen.
Dzisiaj i wczoraj zapuściłam się w dalsze, wschodnie rejony mojego regionu. Podjechałam sobie lokalnym autobusem a przy hotelu wypożyczyłam rowerek (tak, tak, była taka możliwość). Zaraz po zameldowaniu się wyruszyłam w okolicę bo słońce jeszcze świeciło. Szkoda było dnia. Trasa wiodła sobie wzdłuż brzegu fiordu Ølensfjorden, kręcąc zawijasy. Ruchu samochodowego prawie wcale, ale za to mnóstwo biegaczy. I to chyba były jakieś zawody (maraton?), bo biegli z numerkami na koszulkach. Niektórzy szli... ale mogę ich zrozumieć.
Przed sobą miałam piękną słoneczną pogodę, ale gdy tylko obróciłam się do tyłu, ujrzałam za sobą niemal czarne, kłębiące się na górami chmury.

Ocho, jechać dalej, czy zawrócić. A tak fajnie się pedałowało. Jeszcze tylko fotek, jeszcze jedna, a tu nogi w fiordzie zamoczyć... I skończyło się na tym, że w końcu nad moją głową zagrzmiało, zahuczało i... lunęło. Może nie aż tak bardzo jak się spodziewałam, ale kręciłam korbą naprawdę całkiem szybko!! Do suchej nitki nie przemokłam, udało się!!

Po burzy czekałam tylko na moment, by znowu usiąść na siodełko. Wszak była dopiero 18.00, jeszcze prawie 5 godzin do wykorzystania.
No i się udało. Nawet jeszcze wyszło później słońce!!
Dzisiaj i wczoraj zapuściłam się w dalsze, wschodnie rejony mojego regionu. Podjechałam sobie lokalnym autobusem a przy hotelu wypożyczyłam rowerek (tak, tak, była taka możliwość). Zaraz po zameldowaniu się wyruszyłam w okolicę bo słońce jeszcze świeciło. Szkoda było dnia. Trasa wiodła sobie wzdłuż brzegu fiordu Ølensfjorden, kręcąc zawijasy. Ruchu samochodowego prawie wcale, ale za to mnóstwo biegaczy. I to chyba były jakieś zawody (maraton?), bo biegli z numerkami na koszulkach. Niektórzy szli... ale mogę ich zrozumieć.
Przed sobą miałam piękną słoneczną pogodę, ale gdy tylko obróciłam się do tyłu, ujrzałam za sobą niemal czarne, kłębiące się na górami chmury.

Chmury się zbierają :(© Sinead
Ocho, jechać dalej, czy zawrócić. A tak fajnie się pedałowało. Jeszcze tylko fotek, jeszcze jedna, a tu nogi w fiordzie zamoczyć... I skończyło się na tym, że w końcu nad moją głową zagrzmiało, zahuczało i... lunęło. Może nie aż tak bardzo jak się spodziewałam, ale kręciłam korbą naprawdę całkiem szybko!! Do suchej nitki nie przemokłam, udało się!!

I zaraz lunie...© Sinead
Po burzy czekałam tylko na moment, by znowu usiąść na siodełko. Wszak była dopiero 18.00, jeszcze prawie 5 godzin do wykorzystania.
No i się udało. Nawet jeszcze wyszło później słońce!!

Widoczek, Etne.© Sinead
- DST 31.50km
- Teren 20.00km
- Czas 01:12
- VAVG 26.25km/h
- VMAX 41.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 lipca 2009
Kategoria NORWAY
Vestre Bokn, wyspa
Wyprawa statkowo-rowerowa:) z taką jedną koszmarną przygodą. Zdjęcia nadejdą:)
Ale już niestety nie mam siły opisywać mojej koszmarnej przygody z zagubieniem się w górach. Przyznam się tylko, że tak spanikowałam, iż dzwoniłam na policję... Siara. Pół godziny później pedałowałam dalej starą trasą!!
Później zakwaterowałam się na małym, przytulnym kempingu, gdzie dostałam miłą i fajną hyttę, w której zamieszkałam na jeden dzień.

Jak tylko rozgościłam się w tymczasowym domku, wsiadłam na rower popedałować na sam koniec wyspy. Oto rezultaty.

A to zdjęcie to przed przypłynięciem promu - droga powrotna.

No więc nadszedł czas na opisanie mojej koszmarnej przygody.
Dopłynęłam do wyspy statkiem za 150 noków do jakiejś norweskiej wioski zwanej od zatoki Føresvik (Zatoka Føres). Jak na norweskie warunki to całkiem duża wioska, bo ma nawet jeden sklep Coop (chyba jedyny na wyspie). W nim też zaopatrzyłam się w mały browarek i serek oraz pieczywo na śniadanie dnia następnego.
Moja droga wiodła na południe. Zaraz jak minęłam tradycyjnie pomalowany na biało kościół (też ważna instytucja na wsi) z przyległym małym cmentarzykiem skręciłam w prawo.
Ale już niestety nie mam siły opisywać mojej koszmarnej przygody z zagubieniem się w górach. Przyznam się tylko, że tak spanikowałam, iż dzwoniłam na policję... Siara. Pół godziny później pedałowałam dalej starą trasą!!
Później zakwaterowałam się na małym, przytulnym kempingu, gdzie dostałam miłą i fajną hyttę, w której zamieszkałam na jeden dzień.

Vestre Bokn, wyspa© Sinead
Jak tylko rozgościłam się w tymczasowym domku, wsiadłam na rower popedałować na sam koniec wyspy. Oto rezultaty.

Vestre Bokn, wyspa© Sinead
A to zdjęcie to przed przypłynięciem promu - droga powrotna.

Vestre Bokn, na wyspie© Sinead
No więc nadszedł czas na opisanie mojej koszmarnej przygody.
Dopłynęłam do wyspy statkiem za 150 noków do jakiejś norweskiej wioski zwanej od zatoki Føresvik (Zatoka Føres). Jak na norweskie warunki to całkiem duża wioska, bo ma nawet jeden sklep Coop (chyba jedyny na wyspie). W nim też zaopatrzyłam się w mały browarek i serek oraz pieczywo na śniadanie dnia następnego.
Moja droga wiodła na południe. Zaraz jak minęłam tradycyjnie pomalowany na biało kościół (też ważna instytucja na wsi) z przyległym małym cmentarzykiem skręciłam w prawo.
- DST 61.44km
- Teren 20.00km
- Czas 04:10
- VAVG 14.75km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 2 lipca 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Haugesund-Buavåg-Sveio-Haugesund
Trasa jak wyżej.
Wiem, że niewiele to mówi. Najogólniej więc napiszę, że postanowiłam posunąć się dalej w eksploracji górnej (północnej) części szlaku rowerowego M. Północnego. Tam gdzie kończy się ląd i trzeba załadować się na prom, by ruszyć dalej w kierunku Bergen. Prom odpływa z Buavåg.
W punkcie docelowym, przy kei, zobaczyłam tylko "tyłek" promu, który właśnie odpływał, a że nie miałam zamiaru nim płynąć to żalu nie było. Za to pokręciłam po okolicy. Szczególne wrażenie zrobiła okolica "małych" domków z widokiem na morze.
Niedaleko stamtąd zajechałam nad jakiś warsztat rybacki. Wszystko leżało w ciszy, jakby zamarło nagle podczas pracy. A słońce przygrzewało niemiłosiernie. Dobrze, że tutaj nad morzem, wiaterek jakoś łagodził ukrop. Dziwne... w Norwegii ukrop, nie?
No i może nie na sam koniec, ale z pwenością był to hit dnia dla mnie. Znalazłam takie miejsce, w którym roiło się od przepysznych, słodziutkich poziomek. Nigdy w życiu nie najadłam się nimi tak jak dzisiaj. Nawet na koniec zastanawiałam się, czy ich z pudełka nie wyrzucić - ale zlitowałam się. Przejedzona nimi do granic możliwości, wrzuciłam jeszcze garść do "jadaczki".
Uff...
Parę skrzynek pocztowych
Wiem, że niewiele to mówi. Najogólniej więc napiszę, że postanowiłam posunąć się dalej w eksploracji górnej (północnej) części szlaku rowerowego M. Północnego. Tam gdzie kończy się ląd i trzeba załadować się na prom, by ruszyć dalej w kierunku Bergen. Prom odpływa z Buavåg.
W punkcie docelowym, przy kei, zobaczyłam tylko "tyłek" promu, który właśnie odpływał, a że nie miałam zamiaru nim płynąć to żalu nie było. Za to pokręciłam po okolicy. Szczególne wrażenie zrobiła okolica "małych" domków z widokiem na morze.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Niedaleko stamtąd zajechałam nad jakiś warsztat rybacki. Wszystko leżało w ciszy, jakby zamarło nagle podczas pracy. A słońce przygrzewało niemiłosiernie. Dobrze, że tutaj nad morzem, wiaterek jakoś łagodził ukrop. Dziwne... w Norwegii ukrop, nie?

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
No i może nie na sam koniec, ale z pwenością był to hit dnia dla mnie. Znalazłam takie miejsce, w którym roiło się od przepysznych, słodziutkich poziomek. Nigdy w życiu nie najadłam się nimi tak jak dzisiaj. Nawet na koniec zastanawiałam się, czy ich z pudełka nie wyrzucić - ale zlitowałam się. Przejedzona nimi do granic możliwości, wrzuciłam jeszcze garść do "jadaczki".

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Uff...
Parę skrzynek pocztowych

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead

Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
- DST 66.67km
- Teren 10.00km
- Czas 03:45
- VAVG 17.78km/h
- VMAX 49.50km/h
- Temperatura 24.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 czerwca 2009
Kategoria NORWAY
Kręcenie po Bergen
Zwiedzanie Bergen z rowerowego siodełka:)
Gdy tylko "wyrzuciłam się" z pociągu pojechałam przyjrzeć się z bliska Muzeum Trądu a dalej na odpowiednik naszej starówki, na Bryggen. Wcześniej w okolicach Marken pooglądałam sobie miejscowego przybłędę, żłopiącego jakiś samogon. Ale miejsce wybrał sobie całkiem ładne.
W końcu znalazłam się ponownie w otoczeniu pozostałości histroii. Bryggen to chyba najbardziej urokliwe miejsce w mieście. Kluczenie po ciasnych, drewnianych uliczkach, pogrążonych w półmroku jest nie lada przeżyciem. Skrzypiące pod nogami drewniane deski, nad głową zwisające liny służące kiedyś do załadunku towaru na piętra magazynów, gdzieniegdzie malutkie galeryjki, sklepy z pamiątkami lub kawiarenki.


No więc stoi sobie 61 drewnianych budynków, wzniesionych zresztą według specjalnych wytycznych Hazny. Ponieważ znaczną większość osiadłych tu kiedyś kupców była narodowości niemieckiej, nazywano to miejsce Niemieckim Nadbrzeżem (Tyskebryggen).


No i to wszystko jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Znaczek mówi sam za siebie:).
Gdy tylko "wyrzuciłam się" z pociągu pojechałam przyjrzeć się z bliska Muzeum Trądu a dalej na odpowiednik naszej starówki, na Bryggen. Wcześniej w okolicach Marken pooglądałam sobie miejscowego przybłędę, żłopiącego jakiś samogon. Ale miejsce wybrał sobie całkiem ładne.
W końcu znalazłam się ponownie w otoczeniu pozostałości histroii. Bryggen to chyba najbardziej urokliwe miejsce w mieście. Kluczenie po ciasnych, drewnianych uliczkach, pogrążonych w półmroku jest nie lada przeżyciem. Skrzypiące pod nogami drewniane deski, nad głową zwisające liny służące kiedyś do załadunku towaru na piętra magazynów, gdzieniegdzie malutkie galeryjki, sklepy z pamiątkami lub kawiarenki.

Galeryjka w Bergen, Bryggen© Sinead

Bryggen, Bergen© Sinead
No więc stoi sobie 61 drewnianych budynków, wzniesionych zresztą według specjalnych wytycznych Hazny. Ponieważ znaczną większość osiadłych tu kiedyś kupców była narodowości niemieckiej, nazywano to miejsce Niemieckim Nadbrzeżem (Tyskebryggen).

Bryggen, Bergen© Sinead

Bryggen, Bergen© Sinead
No i to wszystko jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Znaczek mówi sam za siebie:).

Bryggen, na liście UNESCO© Sinead
- DST 7.97km
- Czas 00:55
- VAVG 8.69km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 czerwca 2009
Kategoria NORWAY
Voss
Wieczorem poprzedniego dnia zadzwoniłam do kolegi, który wylądował w tym samym czasie co ja w Norwegii. Nawet się nie spodziewając, dostałam zaproszenie na następny dzień do Voss - małej acz uroczej miejscowości, słynnej ze swoich ośrodków sportów zimowych i nie tylko.
Rankiem "wyprułam" więc z komfortowego pokoju w hotelu i popedałowałam zobaczyć kiedy odchodzi pociąg.

Jakby przy okazji podziwiałam dworzec kolejowy, który jak na norweskie warunki wyglądał wiekowo. Budynek z szarego kamienia, na którym czas wyrył swoje piętno. Mnie się jednak dworzec podobał. Szczególnie z kontrastującymi czerwonymi napisami na froncie. W środku przeszklony dach, tak że wydawało się jakby perony stały pod gołym niebem, jasno i przestronnie. Warto dodać, że Bergen jest jednocześnie stacją początkową i końcową, więc śmiesznie wyglądały ślepo kończące się perony.

A tak wyglądał dworzec od środka.

Zachęcona postanowiłam, że sprawdzę norweskie "PKP". Kupiłam więc bilet do Voss, gdzieś tak 100 km od Bergen. Niestety rowerem dystansu bym nie pokonała a czas mnie nieco naglił. Nie wchodziło nawet w rachubę nocowanie na kempingu, gdzieś po drodze, bo takowego nie znalazłam na mapie. Całe szczęście przewóz roweru nie jest w Norwegii czymś trudnym i za dodatkową opłatą dostałam też bilet na rower. Ciekawostką jest, że był z gumką, tak by można było przyczepić go do roweru.
Ponieważ miałam jeszcze 2 godzinki do odjazdu, nawróciłam do pobliskiego centrum. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Trądu (Lepramuseet), które urządzono w dawnym szpitalu św. Jerzego. Norwedzy są trochę "dumni z dżumy", bo prątka trądu odkrył właśnie Norweg - Armaeur Hansen (w 1837 r.). Nie przeszkodziło to dżumie wieki wcześniej w wybiciu niemal połowy norweskiej nacji. Oglądanie wnętrza zostawiłam sobie na inną okazję, tym razem był to tylko rekonesans, gdzie ono się mieści.

Zaraz niedaleko, przy niedużym jeziorku z fontanną, w centrum miasta zarysowały mi się budynki Muzeum Sztuki (Kunstmuseum), która akurat mało mnie interesowała. Jakoś nie przepadam za przypatrywaniem się wiszącym obrazom. Może na starość mi się zmieni ;)

Kółeczko dalej i mamy... operę. Dosyć nowoczesny budynek nawet zachęcał do skorzystania, ale nie o tej porze. Kolejna atrakcja do odwiedzenia kiedyś tam.

Jeszcze tylko obrzeża starego miasta z cudownymi małymi uliczkami. Ale i tak mniej kolorowe niż w Stavanger. Ale ładne:)

O godz. 11.00 odjechałam czerwonym pociągiem do Voss. Umocowałam z niemałym wysiłkiem mój rower w przedsionku, zapięłam by nie upadł (bynajmniej nie przed kradzieżą) i usiadłam na wygodnym i czystym siedzeniu z materiału. Plastiku w pociągu nie znalazłam, ale w Polsce takie materiałowe siedzenia dawno byłyby rozprute i poplamione, niestety...
Ledwo pociąg ruszył a oczom ukazały się wspaniałe widoki, góry po jednej i drugiej stronie, fiord i wszędobylska zieleń! Wkrótce jednak zaczęła się seria przejazdów przez tunele, w których niestety nic już nie było widać... Ale jak to miało przyspieszyć podróż - to czemu nie? :)
Andrzej przyjechał po mnie na stację też rowerem. Sprawił sobie rower przed blisko miesiącem i zasuwa po górkach. Nawet zauważyłam jak mu się "mięsień piwny" nieco zmniejszył. Niestety do jego domu było już tylko pod górę. Zmachaliśmy się nieziemsko, a pod drzwiami prawie że wydaliśmy ostatnie tchnienie... ;)
Wysiłek został jednak wynagrodzony - widok z salonu miał Andrzejek zajebisty!!

Doktor z górskiej doliny...cholera, ale mu zazdroszczę;). Ale nie wchodzenia pod górę do domu z zakupami, he,he.
Ale teraz z innej beczki...
Akurat dzisiaj w Voss rozpoczął się tydzień sportów ekstremalnych (Ekstremsoprstveko). Z tej okazji pojawiło się w mieście więcej zapaleńców i żądnych adrenaliny ludzi. Nawet jechaliśmy z niektórymi kolejką liniową na Horgun, pobliską górę (660 m n.p.m).

Zapakowali do kabiny cztery rowery do downhillu, zapakowali się też sami w liczbie czterech sztuk łącznie z jedną dziewczyną. No i nasza skromna piąteczka. Wyglądałam śmiesznie, bo w stroju rowerowym (nie miałam nic na przebranie się) acz bez roweru... Oni zaś wyglądali imponująco, jednak chyba nie poszłabym w ich ślady.

Na szczycie górki, przy górnej stacji, kolejka się zatrzymała. Czekaliśmy dość długo zniecierpliwieni, że nikt nam nie chce otworzyć kabiny a tyle luda w małej kabince z rowerami i w ścisku to żadna przyjemność. Zaczęliśmy nawet żartować, że personel siedzi w klopie. Po kilku minutach, kiedy już zaczęliśmy się dobijać i dzwonić przyciskiem alarmowym, pojawił się ktoś z obsługi. Z uśmiechem na twarzy oznajmił nam miły pan, że był... w toalecie ;))).

Na górze siedliśmy sobie na zewnątrz kawiarenki, zamówiwszy sobie po szarlotce i kawie. Tu z góry miejscowość wyglądała jeszcze piękniej.
Z kolei na dole, przy jeziorze pośród lasów, nowe nabytki paralotniarstwa ćwiczyły stawianie skrzydeł i starty z ziemi.
.
Rankiem "wyprułam" więc z komfortowego pokoju w hotelu i popedałowałam zobaczyć kiedy odchodzi pociąg.

Hotel, który mnie uratował© Sinead
Jakby przy okazji podziwiałam dworzec kolejowy, który jak na norweskie warunki wyglądał wiekowo. Budynek z szarego kamienia, na którym czas wyrył swoje piętno. Mnie się jednak dworzec podobał. Szczególnie z kontrastującymi czerwonymi napisami na froncie. W środku przeszklony dach, tak że wydawało się jakby perony stały pod gołym niebem, jasno i przestronnie. Warto dodać, że Bergen jest jednocześnie stacją początkową i końcową, więc śmiesznie wyglądały ślepo kończące się perony.

Norske Stats Banen=PKP© Sinead
A tak wyglądał dworzec od środka.

Dworzec kolejowy w Bergen© Sinead
Zachęcona postanowiłam, że sprawdzę norweskie "PKP". Kupiłam więc bilet do Voss, gdzieś tak 100 km od Bergen. Niestety rowerem dystansu bym nie pokonała a czas mnie nieco naglił. Nie wchodziło nawet w rachubę nocowanie na kempingu, gdzieś po drodze, bo takowego nie znalazłam na mapie. Całe szczęście przewóz roweru nie jest w Norwegii czymś trudnym i za dodatkową opłatą dostałam też bilet na rower. Ciekawostką jest, że był z gumką, tak by można było przyczepić go do roweru.
Ponieważ miałam jeszcze 2 godzinki do odjazdu, nawróciłam do pobliskiego centrum. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Trądu (Lepramuseet), które urządzono w dawnym szpitalu św. Jerzego. Norwedzy są trochę "dumni z dżumy", bo prątka trądu odkrył właśnie Norweg - Armaeur Hansen (w 1837 r.). Nie przeszkodziło to dżumie wieki wcześniej w wybiciu niemal połowy norweskiej nacji. Oglądanie wnętrza zostawiłam sobie na inną okazję, tym razem był to tylko rekonesans, gdzie ono się mieści.

Muzeum Trądu© Sinead
Zaraz niedaleko, przy niedużym jeziorku z fontanną, w centrum miasta zarysowały mi się budynki Muzeum Sztuki (Kunstmuseum), która akurat mało mnie interesowała. Jakoś nie przepadam za przypatrywaniem się wiszącym obrazom. Może na starość mi się zmieni ;)

Muzeum Sztuki, Bergen© Sinead
Kółeczko dalej i mamy... operę. Dosyć nowoczesny budynek nawet zachęcał do skorzystania, ale nie o tej porze. Kolejna atrakcja do odwiedzenia kiedyś tam.

Opera w Bergen© Sinead
Jeszcze tylko obrzeża starego miasta z cudownymi małymi uliczkami. Ale i tak mniej kolorowe niż w Stavanger. Ale ładne:)

Bergen© Sinead
O godz. 11.00 odjechałam czerwonym pociągiem do Voss. Umocowałam z niemałym wysiłkiem mój rower w przedsionku, zapięłam by nie upadł (bynajmniej nie przed kradzieżą) i usiadłam na wygodnym i czystym siedzeniu z materiału. Plastiku w pociągu nie znalazłam, ale w Polsce takie materiałowe siedzenia dawno byłyby rozprute i poplamione, niestety...
Ledwo pociąg ruszył a oczom ukazały się wspaniałe widoki, góry po jednej i drugiej stronie, fiord i wszędobylska zieleń! Wkrótce jednak zaczęła się seria przejazdów przez tunele, w których niestety nic już nie było widać... Ale jak to miało przyspieszyć podróż - to czemu nie? :)
Andrzej przyjechał po mnie na stację też rowerem. Sprawił sobie rower przed blisko miesiącem i zasuwa po górkach. Nawet zauważyłam jak mu się "mięsień piwny" nieco zmniejszył. Niestety do jego domu było już tylko pod górę. Zmachaliśmy się nieziemsko, a pod drzwiami prawie że wydaliśmy ostatnie tchnienie... ;)
Wysiłek został jednak wynagrodzony - widok z salonu miał Andrzejek zajebisty!!

Widok z okna© Sinead
Doktor z górskiej doliny...cholera, ale mu zazdroszczę;). Ale nie wchodzenia pod górę do domu z zakupami, he,he.
Ale teraz z innej beczki...
Akurat dzisiaj w Voss rozpoczął się tydzień sportów ekstremalnych (Ekstremsoprstveko). Z tej okazji pojawiło się w mieście więcej zapaleńców i żądnych adrenaliny ludzi. Nawet jechaliśmy z niektórymi kolejką liniową na Horgun, pobliską górę (660 m n.p.m).

Będzie zjazd!!!© Sinead
Zapakowali do kabiny cztery rowery do downhillu, zapakowali się też sami w liczbie czterech sztuk łącznie z jedną dziewczyną. No i nasza skromna piąteczka. Wyglądałam śmiesznie, bo w stroju rowerowym (nie miałam nic na przebranie się) acz bez roweru... Oni zaś wyglądali imponująco, jednak chyba nie poszłabym w ich ślady.

Downhill-owcy w drodze na Hanguren© Sinead
Na szczycie górki, przy górnej stacji, kolejka się zatrzymała. Czekaliśmy dość długo zniecierpliwieni, że nikt nam nie chce otworzyć kabiny a tyle luda w małej kabince z rowerami i w ścisku to żadna przyjemność. Zaczęliśmy nawet żartować, że personel siedzi w klopie. Po kilku minutach, kiedy już zaczęliśmy się dobijać i dzwonić przyciskiem alarmowym, pojawił się ktoś z obsługi. Z uśmiechem na twarzy oznajmił nam miły pan, że był... w toalecie ;))).

Downhill-owcy w drodze na Hanguren© Sinead
Na górze siedliśmy sobie na zewnątrz kawiarenki, zamówiwszy sobie po szarlotce i kawie. Tu z góry miejscowość wyglądała jeszcze piękniej.
Z kolei na dole, przy jeziorze pośród lasów, nowe nabytki paralotniarstwa ćwiczyły stawianie skrzydeł i starty z ziemi.

Trening glajciarzy w Voss© Sinead
- DST 8.38km
- Teren 2.90km
- Czas 00:47
- VAVG 10.70km/h
- VMAX 35.70km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 czerwca 2009
Kategoria NORWAY
Kierunek Bergen
Znowu siedzę na ławeczce przy Indre Kai czekając na statek. Tym razem w drugą stronę, na północ. Wiatr trochę dawał się we znaki i oparty o ławkę rower kolebał się nieco. Mnie i tak zachwycają mewy. Mając wiatr w dziób, próbują lecieć do przodu i nie mogą... Wygląda to tak, jakby machały skrzydłami w miejscu, tylko nieznacznie ulatując w powietrze. To zniżają lot, to znów próbują wyżej a gdy się zmęczą (chyba) siadają na rozhuśtanych falach.
Razem ze mną wsiada jakaś rowerowa para, gadająca chyba po niemiecku. Ich rowerowy ekwipunek jest znacznie większy, chłopak ciągnie rower z przyczepką i sakwami. Kiwamy sobie porozumiewawczo na znak solidarności cyklistów ;).

Gdy ruszyliśmy w otwarte morze dało się niestety odczuć siłę wiatru, statkiem bujało to w górę, to w dół. Całe szczęście jednak szybko się uspokoiło i obeszło się bez niespodzianek i "zwrotów" z żołądka. Na chwilkę wyszłam na górny pokład pooglądać widoczki. Z nosem pod wiatr czułam morski słony pył osadzający mi się na twarzy - ale wrażenia niezapomniane.

w końcu, po blisko 3 godzinach rejsu, dopłynęliśmy do Bergen. Przy nadbrzeżu roiło się od statków - największe jednak wrażenie zrobił ogromny prom pasażerski, istny Titanic. Ciekawe czy to nim odpływa się w cudowną podróż Hurtigrutą na samą północ Norwegii?
Samo Bergen jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii - liczy aż... 230 tys. mieszkańców!! No ale zostało założone w 1070 r. przez jakiegoś króla Olafa III Kyrre, jako osada rybacko-kupiecka.

Rower wyszedł z wyprawy osolony jak dobre śledzie. Był tak osolony, że przy każdej próbie hamowania hamulce wydawały taki pisk, że nie dało się jechać. Pozostało mi jedynie poopluwać chusteczkę i zetrzeć sól z obręczy.
Jeszcze zanim statek dobił do portu dało się odczuć specyficzną rybną atmosferę i zapach miasta. Oczywiście skrzętnie korzystały z tego mewy, które siedząc na dachach budek z rybnymi straganami, próbowały wykraść dla siebie małe co nieco.
Na placu Torget (po norwesku po prostu "targ"), będącym jednocześnie niemal centralnym miejscem miasta, stoi mnóstwo straganów, budek i namiotów, gdzie sprzedaje się świeżutkie, biało-różowe, delikatne krewetki, kalmary, małże i inne mięczaki ukryte w karbowanych muszlach, świeże i suszone ryby, raki, kraby i inne pokrewne morskie stworzenia, niemal ociekające morską wodą. Można było spróbować tych smakołyków przyrządzonych na miejscu, co wraz z towarzyszącymi zapachami czyniło jedzenie jeszcze bardziej ekscytującym. Ja skusiałam się kalmary w cieście, pychotka!!! Musiałam jednak uważać na wszędobylskie mewy, bo skubane gotowe były okrasić to wszystko własnymi
odchodami :).

Poluje na moje kalmary, wredna...
Nieco dalej-raj dla turystów odwiedzających Norwegię z wszelkimi pamiątkami jakie można stąd wywieźć - swetry w norweski wzór, drewniane trolle, flagi, łośki. Mieniące się w słońcu kolory przyprawiały o zawrót głowy. Całe szczęście oswoiłam się już z tymi bibelotami i nie ciągnęło mnie do ich kupna.

Objechałam jeszcze zatokę Vågen, na którą, za dawnych lat, rozgościli się hanzeatyccy kupcy, budując drewniane domy. Front budowli służył za miejsce przeładunku towarów, natomiast część tylna za magazyny. Nad nimi mieściły się pomieszczenia mieszkalne. Po drodze zahaczyłam jeszcze o kościół Najświętszej Maryi Panny, który jest najstarsza budowla w Bergen, pochodząca z XII w. Przewodniki turystyczne rozwodzą się nad jego dwiema bliźniaczymi wieżami oraz pięknym portalem oraz tym, że jest to najwspanialszy romański kościół w Norwegii. Czasu na zwiedzanie nie miałam, gdyż musiałam dojechać do 21.00 na camping.

I tak mi się to nie udało, bo droga wiodła przez jakąś cholerną górę, której niestety nie dałam rady pokonać. Na "gwałtu rety" musiałam szukać jakiegoś noclegu. W duchu nawet myślałam sobie, że niech kosztuje fortunę, ale pod gołym niebem spać nie dam rady, nawet mimo śpiwora.
W końcu ten sam GPS, który najpierw wywiódł mnie w pole, pokazał mi również całkiem blisko jakiś hotel. Tak więc, ok. 20.00 wylądowałam w jakimś hotelu, który okazał się być hotelem dla personelu drugiego co wielkości szpitala w Norwegii, szpitala Haukeland. Co prawda nie pracuję w tym szpitalu, ale babeczki w recepcji z racji moich "koneksji zawodowych" zafudnowały mi mały rabacik. I tak szczęśliwie rozgościłam się w pokoju, oglądnąwszy sobie mecz Włochy - Brazylia.
Razem ze mną wsiada jakaś rowerowa para, gadająca chyba po niemiecku. Ich rowerowy ekwipunek jest znacznie większy, chłopak ciągnie rower z przyczepką i sakwami. Kiwamy sobie porozumiewawczo na znak solidarności cyklistów ;).

Do Bergen...© Sinead
Gdy ruszyliśmy w otwarte morze dało się niestety odczuć siłę wiatru, statkiem bujało to w górę, to w dół. Całe szczęście jednak szybko się uspokoiło i obeszło się bez niespodzianek i "zwrotów" z żołądka. Na chwilkę wyszłam na górny pokład pooglądać widoczki. Z nosem pod wiatr czułam morski słony pył osadzający mi się na twarzy - ale wrażenia niezapomniane.

Na pokładzie.© Sinead
w końcu, po blisko 3 godzinach rejsu, dopłynęliśmy do Bergen. Przy nadbrzeżu roiło się od statków - największe jednak wrażenie zrobił ogromny prom pasażerski, istny Titanic. Ciekawe czy to nim odpływa się w cudowną podróż Hurtigrutą na samą północ Norwegii?
Samo Bergen jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii - liczy aż... 230 tys. mieszkańców!! No ale zostało założone w 1070 r. przez jakiegoś króla Olafa III Kyrre, jako osada rybacko-kupiecka.

Titanic?© Sinead
Rower wyszedł z wyprawy osolony jak dobre śledzie. Był tak osolony, że przy każdej próbie hamowania hamulce wydawały taki pisk, że nie dało się jechać. Pozostało mi jedynie poopluwać chusteczkę i zetrzeć sól z obręczy.
Jeszcze zanim statek dobił do portu dało się odczuć specyficzną rybną atmosferę i zapach miasta. Oczywiście skrzętnie korzystały z tego mewy, które siedząc na dachach budek z rybnymi straganami, próbowały wykraść dla siebie małe co nieco.
Na placu Torget (po norwesku po prostu "targ"), będącym jednocześnie niemal centralnym miejscem miasta, stoi mnóstwo straganów, budek i namiotów, gdzie sprzedaje się świeżutkie, biało-różowe, delikatne krewetki, kalmary, małże i inne mięczaki ukryte w karbowanych muszlach, świeże i suszone ryby, raki, kraby i inne pokrewne morskie stworzenia, niemal ociekające morską wodą. Można było spróbować tych smakołyków przyrządzonych na miejscu, co wraz z towarzyszącymi zapachami czyniło jedzenie jeszcze bardziej ekscytującym. Ja skusiałam się kalmary w cieście, pychotka!!! Musiałam jednak uważać na wszędobylskie mewy, bo skubane gotowe były okrasić to wszystko własnymi
odchodami :).

Mewiak;)© Sinead
Poluje na moje kalmary, wredna...
Nieco dalej-raj dla turystów odwiedzających Norwegię z wszelkimi pamiątkami jakie można stąd wywieźć - swetry w norweski wzór, drewniane trolle, flagi, łośki. Mieniące się w słońcu kolory przyprawiały o zawrót głowy. Całe szczęście oswoiłam się już z tymi bibelotami i nie ciągnęło mnie do ich kupna.

Beren© Sinead
Objechałam jeszcze zatokę Vågen, na którą, za dawnych lat, rozgościli się hanzeatyccy kupcy, budując drewniane domy. Front budowli służył za miejsce przeładunku towarów, natomiast część tylna za magazyny. Nad nimi mieściły się pomieszczenia mieszkalne. Po drodze zahaczyłam jeszcze o kościół Najświętszej Maryi Panny, który jest najstarsza budowla w Bergen, pochodząca z XII w. Przewodniki turystyczne rozwodzą się nad jego dwiema bliźniaczymi wieżami oraz pięknym portalem oraz tym, że jest to najwspanialszy romański kościół w Norwegii. Czasu na zwiedzanie nie miałam, gdyż musiałam dojechać do 21.00 na camping.

Kościół Najświętszej Maryi Panny w Bergen© Sinead
I tak mi się to nie udało, bo droga wiodła przez jakąś cholerną górę, której niestety nie dałam rady pokonać. Na "gwałtu rety" musiałam szukać jakiegoś noclegu. W duchu nawet myślałam sobie, że niech kosztuje fortunę, ale pod gołym niebem spać nie dam rady, nawet mimo śpiwora.
W końcu ten sam GPS, który najpierw wywiódł mnie w pole, pokazał mi również całkiem blisko jakiś hotel. Tak więc, ok. 20.00 wylądowałam w jakimś hotelu, który okazał się być hotelem dla personelu drugiego co wielkości szpitala w Norwegii, szpitala Haukeland. Co prawda nie pracuję w tym szpitalu, ale babeczki w recepcji z racji moich "koneksji zawodowych" zafudnowały mi mały rabacik. I tak szczęśliwie rozgościłam się w pokoju, oglądnąwszy sobie mecz Włochy - Brazylia.
- DST 19.56km
- Czas 01:12
- VAVG 16.30km/h
- VMAX 36.50km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze