Piątek, 11 lipca 2014
Nida - Kłajpeda
6. dzień
Nida - Kłajpeda, Litwa
Wyjazd z Nidy po dwudniowym odpoczynku.
Początkowo słońce, ale po dojechaniu do "Dead dune" zachmurzyło się. Nie byłyśmy pewne czy tam iść, jak jest daleko, po wczorajszych piaskach mogły nas już wydmy nie zafascynować. Aż nagle pojawili się Polacy, trzech miłych panów, którzy polecili nam iść. Byli zdziwieni jak dobrze mowie po polsku ;-).
Było zimno, cały czas jechałyśmy w kurtkach. Wiało i pizgało, nawet w lesie.
Joutakrant - mocno pod górę, przez górę piaskową. Potem obiad w przydrożnej restauracji i wizyta na Górze Czarownic. Drewniane rzeźby czarnoksiężnika, czarownic i innych z natury złych istot. Czasem jakieś pogańskim totemy, rycerze walczący ze smokami i diabłami. Przy końcu lasu na chwile zbliżyła się do nas od tyłu jakaś kobita, jakby wyjęta z któryś rzeźb, zbliżała się w naszym kierunku chwiejnym krokiem, jak żywe monstrum. My obróciłyśmy się by zawrócić a ona do nas po litewsku, że ścieżka idzie dookoła, w druga stronę. Jak zobaczyłam jej granatowe ręce, zrozumiałam, że to była tylko niegroźną jagodziarka.
Na 50 km złapal nas deszcz. Ma dodatek ten cholerny wiatr ze wschodu, który opóźnił nas niemiłosiernie.
Potem prom do Kłajpedy za 1,75 litasa. Ledwo co usiedliśmy już trzeba było wstawać bo prom tak szybko zjawił się był na Drugim brzegu :)
Nida - Kłajpeda, Litwa
Wyjazd z Nidy po dwudniowym odpoczynku.
Początkowo słońce, ale po dojechaniu do "Dead dune" zachmurzyło się. Nie byłyśmy pewne czy tam iść, jak jest daleko, po wczorajszych piaskach mogły nas już wydmy nie zafascynować. Aż nagle pojawili się Polacy, trzech miłych panów, którzy polecili nam iść. Byli zdziwieni jak dobrze mowie po polsku ;-).
Było zimno, cały czas jechałyśmy w kurtkach. Wiało i pizgało, nawet w lesie.
Joutakrant - mocno pod górę, przez górę piaskową. Potem obiad w przydrożnej restauracji i wizyta na Górze Czarownic. Drewniane rzeźby czarnoksiężnika, czarownic i innych z natury złych istot. Czasem jakieś pogańskim totemy, rycerze walczący ze smokami i diabłami. Przy końcu lasu na chwile zbliżyła się do nas od tyłu jakaś kobita, jakby wyjęta z któryś rzeźb, zbliżała się w naszym kierunku chwiejnym krokiem, jak żywe monstrum. My obróciłyśmy się by zawrócić a ona do nas po litewsku, że ścieżka idzie dookoła, w druga stronę. Jak zobaczyłam jej granatowe ręce, zrozumiałam, że to była tylko niegroźną jagodziarka.
Na 50 km złapal nas deszcz. Ma dodatek ten cholerny wiatr ze wschodu, który opóźnił nas niemiłosiernie.
Potem prom do Kłajpedy za 1,75 litasa. Ledwo co usiedliśmy już trzeba było wstawać bo prom tak szybko zjawił się był na Drugim brzegu :)
- DST 60.10km
- Teren 4.70km
- Czas 03:58
- VAVG 15.15km/h
- VMAX 38.90km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 157 ( 84%)
- HRavg 106 ( 56%)
- Kalorie 881kcal
- Podjazdy 203m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 10 lipca 2014
Nida roundt
5. dzień
Dookoła Nidy, Litwa.
Na początek odwiedziłyśmy mały luterański kościółek z organami, można było nawet wejść na wieże po drabinie, lub pociągnąć za dzwony. Poza tym cisza, ni żywego ducha.
Wszystkie plaże dookoła zostały przez nas objeżdżone a na jednej z nich zaatakowała nas masa much przypominających osy, niesłychane, nie? Wykąpałam się w Morzu Bałtyckim co trzeba zapisać w annałach, bo nigdy mi temperatura nie odpowiadała. Potem plaża nudystów. Pobawiłam się w nudystkę. Była tylko dla kobiet, połowa to tłuste kaszaloty z pozakrywanymi twarzami i opalające pachy. Brzydko zrobiłam, mam zdjęcia.
Ruska granica z okręgiem Kaliningrad. Powiało ruskim zapachem. Monica nie mogła oderwać oczu od granicznego szlabanu, choć ruskie sołdaty, stały daleko za nim. W okolicach przy granicy znajduje się zamknięty rezerwat.
Latarnia morska, niestety zamknięta dla zwiedzających ale normalnie działająca. W 1945 wiatr urwał jej czubek a resztki dalej leżą w lesie dookoła. Nawet pod jednym z nich był kesz. Info ze zdjęcia
Festiwal wędzonej ryby: najpierw morski sandacz albo perca ( nigdy o takiej rybie nie słyszałam), potem flądra a na koniec leszcz. Z lekko slodkawym chlebkiem. Nawe udało sie podejrzec krótko proces wędzenia ryb w malutkiej wędzarni.
Wieczorem mała wycieczka na wydmy, wydmy, wydmy. Przejście przez Dolinę Śmierci, gdzie było mnóstwo motyli, na koniec przez Dolinę Ciszy zakończywszy przy platformie z zegarem słonecznym.
Dookoła Nidy, Litwa.
Na początek odwiedziłyśmy mały luterański kościółek z organami, można było nawet wejść na wieże po drabinie, lub pociągnąć za dzwony. Poza tym cisza, ni żywego ducha.
Wszystkie plaże dookoła zostały przez nas objeżdżone a na jednej z nich zaatakowała nas masa much przypominających osy, niesłychane, nie? Wykąpałam się w Morzu Bałtyckim co trzeba zapisać w annałach, bo nigdy mi temperatura nie odpowiadała. Potem plaża nudystów. Pobawiłam się w nudystkę. Była tylko dla kobiet, połowa to tłuste kaszaloty z pozakrywanymi twarzami i opalające pachy. Brzydko zrobiłam, mam zdjęcia.
Ruska granica z okręgiem Kaliningrad. Powiało ruskim zapachem. Monica nie mogła oderwać oczu od granicznego szlabanu, choć ruskie sołdaty, stały daleko za nim. W okolicach przy granicy znajduje się zamknięty rezerwat.
Latarnia morska, niestety zamknięta dla zwiedzających ale normalnie działająca. W 1945 wiatr urwał jej czubek a resztki dalej leżą w lesie dookoła. Nawet pod jednym z nich był kesz. Info ze zdjęcia
Festiwal wędzonej ryby: najpierw morski sandacz albo perca ( nigdy o takiej rybie nie słyszałam), potem flądra a na koniec leszcz. Z lekko slodkawym chlebkiem. Nawe udało sie podejrzec krótko proces wędzenia ryb w malutkiej wędzarni.
Wieczorem mała wycieczka na wydmy, wydmy, wydmy. Przejście przez Dolinę Śmierci, gdzie było mnóstwo motyli, na koniec przez Dolinę Ciszy zakończywszy przy platformie z zegarem słonecznym.
- DST 17.40km
- Teren 2.50km
- Czas 01:35
- VAVG 10.99km/h
- VMAX 42.70km/h
- Temperatura 25.0°C
- Kalorie 798kcal
- Podjazdy 82m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 9 lipca 2014
Nida - Pervalka
4. Dzien
Wyjazd z Nidy tymczasowy, bo Nida jest na razie naszą bazą. w centrum nad morzem wystawa róży wiatrów przy nadmorskiej ścieżce. Piękne, wskazywały wiatr z północnego wschodu. Niestety samo morze to zielono-brunatna bełtanka.
Potem dom letni i zarazem muzeum Thomasa Manna. Tu spotkaliśmy angoli i znowu masę Niemców. Obok pierwszy kesz na dzisiaj.
W południe posiłek w lokalnej wędzarni. Wchłonęłyśmy 3 lub 4 różne ryby! Smakowitości.
Długo też zastanawiałysmy się co to za ryba pike-perch w restauracji w Preila. Co to za ryba? Okazuje się, ze to sandacz. Pod kołderka ze smażonego sera z pieczarkami!! Cudownie świeże warzywa, w całej Litwie.
Wieczorem umówiliśmy sie na kolacje z Anglikami, przemiła rodzinka starszych państwa Roslelin i John z córka Rachell. Mała, przytulna knajpka, pośród wielu innych ciasno przyklejonych innych. Odgrodzona naturalnym płotem, pośród drzew owocowych, krzewów porzeczkowej jakby dawniej była to zwykła przydomowe działka. Opowieść Johna: jedna z wielu podrożniczych.
Byli kiedyś na wycieczce w Kazachstanie i Kirgistanie, piesza ciężka wycieczka dla macho. Zdziwili sie kiedy w hotelu podeszła do nich atrakcyjna kobieta, dobre wyposażona, w pełnym makijażu i przedstawiła sie jako lokalna przewodniczka. Chłopaki od razu sie w niej zachwycili, podążali za nią wszędzie nie czując zmęczenia. Była rosyjska pięknością dla nich, nazywała się Lubov, czyli Miłość. Po 10 latach usłyszeli gdzieś w Londynie kobietę krzyczącą za nimi na ulicy: Mr. Smith, Mr. Smith !! Obrócili się i ujrzeli tę samą uroczą przewodniczkę w Londynie.
Wyjazd z Nidy tymczasowy, bo Nida jest na razie naszą bazą. w centrum nad morzem wystawa róży wiatrów przy nadmorskiej ścieżce. Piękne, wskazywały wiatr z północnego wschodu. Niestety samo morze to zielono-brunatna bełtanka.
Potem dom letni i zarazem muzeum Thomasa Manna. Tu spotkaliśmy angoli i znowu masę Niemców. Obok pierwszy kesz na dzisiaj.
W południe posiłek w lokalnej wędzarni. Wchłonęłyśmy 3 lub 4 różne ryby! Smakowitości.
Długo też zastanawiałysmy się co to za ryba pike-perch w restauracji w Preila. Co to za ryba? Okazuje się, ze to sandacz. Pod kołderka ze smażonego sera z pieczarkami!! Cudownie świeże warzywa, w całej Litwie.
Wieczorem umówiliśmy sie na kolacje z Anglikami, przemiła rodzinka starszych państwa Roslelin i John z córka Rachell. Mała, przytulna knajpka, pośród wielu innych ciasno przyklejonych innych. Odgrodzona naturalnym płotem, pośród drzew owocowych, krzewów porzeczkowej jakby dawniej była to zwykła przydomowe działka. Opowieść Johna: jedna z wielu podrożniczych.
Byli kiedyś na wycieczce w Kazachstanie i Kirgistanie, piesza ciężka wycieczka dla macho. Zdziwili sie kiedy w hotelu podeszła do nich atrakcyjna kobieta, dobre wyposażona, w pełnym makijażu i przedstawiła sie jako lokalna przewodniczka. Chłopaki od razu sie w niej zachwycili, podążali za nią wszędzie nie czując zmęczenia. Była rosyjska pięknością dla nich, nazywała się Lubov, czyli Miłość. Po 10 latach usłyszeli gdzieś w Londynie kobietę krzyczącą za nimi na ulicy: Mr. Smith, Mr. Smith !! Obrócili się i ujrzeli tę samą uroczą przewodniczkę w Londynie.
- DST 34.75km
- Teren 2.30km
- Czas 03:20
- VAVG 10.42km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 134 ( 72%)
- HRavg 96 ( 51%)
- Kalorie 510kcal
- Podjazdy 113m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 8 lipca 2014
Vente - Nida
Dzien 3
Trasa nudnawa, asfalt, lasy i pola. Poza tym wiatr w twarz, "wmordewind". W 1h i 15 min byłyśmy w Silute, ostatnim mieście przed wyspą, gdzie można było coś zjeść.
Przerwa na lunch w małej lokalnej restauracji Laumè, ze angielskiego menu, z nowoczesna muzyka litewska. Nawet pojawiła sie jedna disco polo po polsku ;).
Chłodnik barszcz z drobno pokrojonym ogórkiem, buraczkami, szczypiorkiem, jajkiem. Świeży, otrzeźwiająco, lekko słony, w towarzystwie pieczonych łódek ziemniaczanych.
Dalej ruchliwą droga na jedyną wyspę Litwy, Ruskas. Tempo szybkie, by wyjechać z tej trasy. Za mostem na rzece skręt w prawo i piękna 8 km traską z rzeką po prawi stronie. Sitowie, wierzby płaczące i mnóstwo ptactwa, z królem bocianem na końcu drogi przy latarni morskiej. Zieleń we wszelkich możliwy odcieniach.
Po drodze samotnie stojący dom, chyba w połowie tylko zamieszkany, bo druga jego połowa zaczyna się zapadać, nie licząc już sporo zawieszonej i zapadnięciem, chylącej się ku rychłemu upadkowi stodoły. Jednak wokół stodoły z szarzejącego drewna kwitły kolorowe kwiaty na całkiem wypielęgnowanych rabatach. Czyja ręka on od dbała? Stodoła waląca się, studnia zamknięta na cztery spusty, ale reszta wyglądała kwitnąco.
Potem odpoczynek przy latarni w oczekiwaniu na statek.
Chybotliwa łajba płynęła na mierzeje 1,5 godz przy pięknej pogodzie, dotarliśmy do Nidy przez mierzeję Kurylską.
Koniec wycieczki trzeba było uczcić litewskim piwem co się zwie Švyturys.
Trasa nudnawa, asfalt, lasy i pola. Poza tym wiatr w twarz, "wmordewind". W 1h i 15 min byłyśmy w Silute, ostatnim mieście przed wyspą, gdzie można było coś zjeść.
Przerwa na lunch w małej lokalnej restauracji Laumè, ze angielskiego menu, z nowoczesna muzyka litewska. Nawet pojawiła sie jedna disco polo po polsku ;).
Chłodnik barszcz z drobno pokrojonym ogórkiem, buraczkami, szczypiorkiem, jajkiem. Świeży, otrzeźwiająco, lekko słony, w towarzystwie pieczonych łódek ziemniaczanych.
Dalej ruchliwą droga na jedyną wyspę Litwy, Ruskas. Tempo szybkie, by wyjechać z tej trasy. Za mostem na rzece skręt w prawo i piękna 8 km traską z rzeką po prawi stronie. Sitowie, wierzby płaczące i mnóstwo ptactwa, z królem bocianem na końcu drogi przy latarni morskiej. Zieleń we wszelkich możliwy odcieniach.
Po drodze samotnie stojący dom, chyba w połowie tylko zamieszkany, bo druga jego połowa zaczyna się zapadać, nie licząc już sporo zawieszonej i zapadnięciem, chylącej się ku rychłemu upadkowi stodoły. Jednak wokół stodoły z szarzejącego drewna kwitły kolorowe kwiaty na całkiem wypielęgnowanych rabatach. Czyja ręka on od dbała? Stodoła waląca się, studnia zamknięta na cztery spusty, ale reszta wyglądała kwitnąco.
Potem odpoczynek przy latarni w oczekiwaniu na statek.
Chybotliwa łajba płynęła na mierzeje 1,5 godz przy pięknej pogodzie, dotarliśmy do Nidy przez mierzeję Kurylską.
Koniec wycieczki trzeba było uczcić litewskim piwem co się zwie Švyturys.
- DST 44.10km
- Teren 1.20km
- Czas 02:59
- VAVG 14.78km/h
- VMAX 35.60km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 149 ( 80%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 613kcal
- Podjazdy 45m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 7 lipca 2014
Kategoria Poza granicami..., LITWA
Kleipeda-Vente
Kleipeda – Vente
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
- DST 41.72km
- Teren 3.00km
- Czas 02:55
- VAVG 14.30km/h
- VMAX 37.68km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 641kcal
- Podjazdy 78m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 6 lipca 2014
Kategoria Poza granicami...
Kleipeda-Palanga
Na Litwę przybyłyśmy wczoraj i resztę dnia po podróży
trzeba było odsapnąć by nabrać sił na rowerowanie. Wylot był o niemiłosiernej
porze 6.00 rano, pobudka jeszcze wcześniej, więc zaraz po zakwaterowaniu i
prysznicu dałam nura w bielusieńką pościel hotelu Old Mill. Hotelik, stojący
niemal przy samym nadbrzeżu, był bombowy, zaadoptowany ze starego młyna, więc
jego architektura robi wrażenie. Obok hotelu odkryłyśmy małą atrakcję, jaką był
ręcznie sterowany ruchomy mostek, chyba będący mostem obrotowym. A dlaczego
ręcznie sterowany? – bo otwierany na bok mechanicznie, przez układ olbrzymich
kół zębatych poruszanych dźwignią przez 2 jegomości. Dźwignia stoi sobie na
środku kładki a o każdej pełnej godzinie owych 2 panów kręci nią, by przez następne
15 minut dać wolną drogę łódkom i jachtom wpływającym do mariny z kanału i
portu.
Inną małą atrakcją był „bezcielesny strażnik morza” wdrapujący się przy moście na pomost, zakapturzony, tajemniczy, trzymający latarnię, by patrzeć kto przez most przechodzi, he,he. To, że był „bezcielesny” sprawiało, że można było się wsunąć w jego metalowe odzienie i samemu wczuć się w morskiego ducha.
Przed udaniem się na krótki sen zdołałyśmy jeszcze wpaść do pobliskiej restauracji Katpedele. Ogródek fajny, ale wnętrze chyba jeszcze lepsze, dwa poziomy, wszystko w drewnie. Na osobną pochwałę zasługiwały super karty menu, z zajefajnymi profesjonalnymi zdjęciami. Meny było jak twórczy majstersztyk, wspaniały błyszczący papier z niesamowitymi zdjęciami potraw, na które jeszcze bardziej ciekła slinka. Co ważniejsze potrawy naprawdę wyglądają jak na zdjęciu. Ale nie wszystko mogło byc idealne, obsługa tak wolna, że o mały włos reanimował by nas tam z powodu śmierci głodowej.
“Kłajpeda, czyli dawny Memel, ma za sobą długą historię. Miasto założyli w 1252 roku Krzyżacy. Strategiczne położenie i niezamarzający zimą port pozwalały mu przez wieki konkurować z Gdańskiem i Królewcem. Mimo licznych najazdów aż do końca I wojny światowej miasto pozostawało w rękach niemieckich. Odbudowane po II wojnie światowej na modłę sowiecką długo jeszcze będzie nosić piętno niedawno minionej epoki. Jedynie niewielka starówka, z ruinami ceglanego zamku, szachulcowymi spichlerzami, domami rybackimi i ulubionym teatrem Ryszarda Wagnera, odzwierciedla wpływy niemieckie” – pisze Ewa Głowacka na portal Gazety.
Warto wspomniec iż mistem partnerskim Kłajpedy jest w Polsce Nidzica.
Róża wiatrów w Kłajpedzie
Następnego dnia, czyli już tego, mieliśmy sposobność odwiedzenia jednego z najpopularniejszych morskich kurortów Litwy, Palangi (albo Połągi po polsku). Jej kariera jako miejscowości letniskowej sięga początku XIX wieku. Wcześniej (XVI- XVIII w.), kiedy należała do państwa polsko-litewskiego, była sporym portem. Po zniszczeniu portu przez Szwedów przeżywała okres stagnacji i dopiero moda na wyjazdy do wód dała jej szansę zasłynięcia jako kąpielisko.
Droga do Palangi (będę używała tej nazwy bo mi została już w głowie) wiodła głównie “krajową rowerówkę nr 10", która za niedługo będzie częścią europejskiej Drogi Bałtyckiej. Rowerówka jest w dużej części wyasfaltowana, bez ruchu samochodowego i biegnie przez sosnowe lasy Giruliai, które cały czas wydawały z siebie przepiękne zapachy żywicy, borówek i poziomek. Dawniej były to tereny militarne, całkowicie zamknięte dla cywili, ale teraz wdzięczące się niemal nietkniętą naturą.
Orlando kepure
Nasze rumaki
Wkrótce dojechałysmy do pięknych klifów i jednego z ładniejszych punktów widokowych - Orlando kepurė lub Czapką Holendra, które jest jest klifem wysokim na 24,4 m w Nadmorskim Parku Regionalnym. Niestety terney ulegają intensywnej erozji i wszędzie widać oznaki, że morze powoli zjada ląd. Na plażach leżą obsunięte drzewa, a piaszczysty brzeg lasu powoli zsuwa się ku morzu. Niemniej jednak szczytu tych piaszczystych urwisk są z pewnością wspaniałym miejscem do podglądania ptaków.
W końcu dotarłyśmy do Palangi. A że dzisiaj była piękna pogoda, tłumy turystow, wczasówiczów i amatorów morskiej kąpieli zjechały i wypełzły na deptak i plaże. Ciężko było pedałować między leniwie przechadzającymi się ludźmi, zazwyczaj ubranych w kapielówi, klapki, kapelusze, ciągnących za sobą dzieci, sprzęt plażowy, ręczniki, aparaty i często gęsto objadających się lodami, kolbami kukurydzy i innymi letnimi pysznościami. Być może spora część chciała niespiesznie uczcić święto narodowe Litwy, który jest wspomnieniem dnia koronacji króla Litwy Mendoga.
Palanga, molo.
My zaś zasiadłyśmy w jednej ze znanych restauracji rybnych by posilić się darami morza. Mój wybór padł na portugalską paielę, koleżance z Norwegii zaś spodobał się filet z halibuta. W międzyczasie podziwiałysmy występ kolorwej papugi siadającej na ramionach turystów (oczywiście za odpłatnością) i jej kolegi, wielkiego pytona, co chwila zawisającego na ramionach i szyjach spragnionych atrakcji ludzi.
Naszą wycieczkę w Palanga (Połędze) zakończyłyśmy na ogrodzie botanicznym z pięknym pałacem Tyszkiewiczów, mieszczący obecnie największe na świecie muzeum bursztynu. Do zjeżdżenia tam były kilometry ścieżek z różnymi pomnikami i sielankową, piknikową atmosferą.
Pałac Tyszkiewiczów z Muzeum Bursztynu
Kleipeda (Kłajpeda)
Inną małą atrakcją był „bezcielesny strażnik morza” wdrapujący się przy moście na pomost, zakapturzony, tajemniczy, trzymający latarnię, by patrzeć kto przez most przechodzi, he,he. To, że był „bezcielesny” sprawiało, że można było się wsunąć w jego metalowe odzienie i samemu wczuć się w morskiego ducha.
Przed udaniem się na krótki sen zdołałyśmy jeszcze wpaść do pobliskiej restauracji Katpedele. Ogródek fajny, ale wnętrze chyba jeszcze lepsze, dwa poziomy, wszystko w drewnie. Na osobną pochwałę zasługiwały super karty menu, z zajefajnymi profesjonalnymi zdjęciami. Meny było jak twórczy majstersztyk, wspaniały błyszczący papier z niesamowitymi zdjęciami potraw, na które jeszcze bardziej ciekła slinka. Co ważniejsze potrawy naprawdę wyglądają jak na zdjęciu. Ale nie wszystko mogło byc idealne, obsługa tak wolna, że o mały włos reanimował by nas tam z powodu śmierci głodowej.
“Kłajpeda, czyli dawny Memel, ma za sobą długą historię. Miasto założyli w 1252 roku Krzyżacy. Strategiczne położenie i niezamarzający zimą port pozwalały mu przez wieki konkurować z Gdańskiem i Królewcem. Mimo licznych najazdów aż do końca I wojny światowej miasto pozostawało w rękach niemieckich. Odbudowane po II wojnie światowej na modłę sowiecką długo jeszcze będzie nosić piętno niedawno minionej epoki. Jedynie niewielka starówka, z ruinami ceglanego zamku, szachulcowymi spichlerzami, domami rybackimi i ulubionym teatrem Ryszarda Wagnera, odzwierciedla wpływy niemieckie” – pisze Ewa Głowacka na portal Gazety.
Warto wspomniec iż mistem partnerskim Kłajpedy jest w Polsce Nidzica.
Róża wiatrów w Kłajpedzie
Następnego dnia, czyli już tego, mieliśmy sposobność odwiedzenia jednego z najpopularniejszych morskich kurortów Litwy, Palangi (albo Połągi po polsku). Jej kariera jako miejscowości letniskowej sięga początku XIX wieku. Wcześniej (XVI- XVIII w.), kiedy należała do państwa polsko-litewskiego, była sporym portem. Po zniszczeniu portu przez Szwedów przeżywała okres stagnacji i dopiero moda na wyjazdy do wód dała jej szansę zasłynięcia jako kąpielisko.
Droga do Palangi (będę używała tej nazwy bo mi została już w głowie) wiodła głównie “krajową rowerówkę nr 10", która za niedługo będzie częścią europejskiej Drogi Bałtyckiej. Rowerówka jest w dużej części wyasfaltowana, bez ruchu samochodowego i biegnie przez sosnowe lasy Giruliai, które cały czas wydawały z siebie przepiękne zapachy żywicy, borówek i poziomek. Dawniej były to tereny militarne, całkowicie zamknięte dla cywili, ale teraz wdzięczące się niemal nietkniętą naturą.
Orlando kepure
Nasze rumaki
Wkrótce dojechałysmy do pięknych klifów i jednego z ładniejszych punktów widokowych - Orlando kepurė lub Czapką Holendra, które jest jest klifem wysokim na 24,4 m w Nadmorskim Parku Regionalnym. Niestety terney ulegają intensywnej erozji i wszędzie widać oznaki, że morze powoli zjada ląd. Na plażach leżą obsunięte drzewa, a piaszczysty brzeg lasu powoli zsuwa się ku morzu. Niemniej jednak szczytu tych piaszczystych urwisk są z pewnością wspaniałym miejscem do podglądania ptaków.
W końcu dotarłyśmy do Palangi. A że dzisiaj była piękna pogoda, tłumy turystow, wczasówiczów i amatorów morskiej kąpieli zjechały i wypełzły na deptak i plaże. Ciężko było pedałować między leniwie przechadzającymi się ludźmi, zazwyczaj ubranych w kapielówi, klapki, kapelusze, ciągnących za sobą dzieci, sprzęt plażowy, ręczniki, aparaty i często gęsto objadających się lodami, kolbami kukurydzy i innymi letnimi pysznościami. Być może spora część chciała niespiesznie uczcić święto narodowe Litwy, który jest wspomnieniem dnia koronacji króla Litwy Mendoga.
Palanga, molo.
My zaś zasiadłyśmy w jednej ze znanych restauracji rybnych by posilić się darami morza. Mój wybór padł na portugalską paielę, koleżance z Norwegii zaś spodobał się filet z halibuta. W międzyczasie podziwiałysmy występ kolorwej papugi siadającej na ramionach turystów (oczywiście za odpłatnością) i jej kolegi, wielkiego pytona, co chwila zawisającego na ramionach i szyjach spragnionych atrakcji ludzi.
Naszą wycieczkę w Palanga (Połędze) zakończyłyśmy na ogrodzie botanicznym z pięknym pałacem Tyszkiewiczów, mieszczący obecnie największe na świecie muzeum bursztynu. Do zjeżdżenia tam były kilometry ścieżek z różnymi pomnikami i sielankową, piknikową atmosferą.
Pałac Tyszkiewiczów z Muzeum Bursztynu
Kleipeda (Kłajpeda)
- DST 63.51km
- Teren 2.30km
- Czas 03:58
- VAVG 16.01km/h
- VMAX 29.98km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 160 ( 86%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 862kcal
- Podjazdy 181m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 1 lipca 2014
Kaszuby rowerowo
Rowerkiem wypożyczonym z hotelu.
Ach, mogłabym wrzucić mapkę, ale mam lenia. Jak ostatnio zresztą.
Ach, mogłabym wrzucić mapkę, ale mam lenia. Jak ostatnio zresztą.
- DST 32.70km
- Teren 12.00km
- Czas 02:40
- VAVG 12.26km/h
- VMAX 42.10km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 151 ( 81%)
- HRavg 114 ( 61%)
- Kalorie 567kcal
- Podjazdy 230m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 czerwca 2014
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Haugesund okolice
A już nawet nie pamiętam gdzie to było, gdzieś po okolicach...
- DST 13.10km
- Teren 4.70km
- Czas 00:54
- VAVG 14.56km/h
- VMAX 35.40km/h
- Temperatura 19.0°C
- HRmax 169 ( 90%)
- HRavg 128 ( 68%)
- Kalorie 345kcal
- Podjazdy 157m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 30 maja 2014
Kategoria Poza granicami...
Dookoła Bremen
Następnego dnia okazało się, że na długi weekend wszystkie rowery są już zarezerwowane. Korzystając z hotelowego WiFi musiałyśmy znaleźć jakieś inne wypożyczalnie. Wypuściłyśmy się na drugą stronę Wezery, ale i tu okazało się że nie mają wolnych rowerów. Trochę już zrezygnowane dałyśmy się namówić na odwiedzenie jeszcze jednego punktu, choć nadziei nie miałyśmy. Okazało się, że na małym zadupiu, w małym warsztaciku pewnego Włocha, było jeszcze kilka wolnych rowerów, więc nie namyślawszy się długo brałyśmy w ciemno.
Wypuściłyśmy się na traskę dookoła Bremy (lub Bremen, jak kto woli) przy wspaniałej, wiosennej pogodzie i miłym zefirkiem pod włos. Minęłyśmy śluzy, potem lotnisko a na koniec zawitałyśmy do wspaniałej White Perle, restauracji nad brzegiem rzeki, z plażą, która nie była otwarta, na wyspie miedzy starym i nowym miastem.
Dalej ścieżka rowerowa wiodła wzdłuż meandrów rzeki, pośród zielonych pól, małych lasów i w zasadzie nie był nic wartego sfotografowania. Wyjechałyśmy od południa miasta i udało nam się dotrzeć do urokliwej i trochę kiczowatej, acz uważanej za artystyczną części miasta.
To zresztą pozostałości z fascynacji airspottingiem z Batumi
A oto kilka spostrzeżeń z jazdy w Niemczech:
- Nikt nie jeździ w kaskach.
- Wszyscy jeżdżą na dużych, siermiężnych, przeważnie czarnych rowerach.
- Ścieżki rowerowe wyglądają na mapie rowerowej miasta jak masa różowej plątaniny. To znaczy, że dużo tutaj ścieżek rowerowych.
- Wszystkie rowery maja podwójny system zabezpieczeń, blokady na koła i łańcuchy bądź solidne i grube zapięcia.
Wypuściłyśmy się na traskę dookoła Bremy (lub Bremen, jak kto woli) przy wspaniałej, wiosennej pogodzie i miłym zefirkiem pod włos. Minęłyśmy śluzy, potem lotnisko a na koniec zawitałyśmy do wspaniałej White Perle, restauracji nad brzegiem rzeki, z plażą, która nie była otwarta, na wyspie miedzy starym i nowym miastem.
Dalej ścieżka rowerowa wiodła wzdłuż meandrów rzeki, pośród zielonych pól, małych lasów i w zasadzie nie był nic wartego sfotografowania. Wyjechałyśmy od południa miasta i udało nam się dotrzeć do urokliwej i trochę kiczowatej, acz uważanej za artystyczną części miasta.
To zresztą pozostałości z fascynacji airspottingiem z Batumi
A oto kilka spostrzeżeń z jazdy w Niemczech:
- Nikt nie jeździ w kaskach.
- Wszyscy jeżdżą na dużych, siermiężnych, przeważnie czarnych rowerach.
- Ścieżki rowerowe wyglądają na mapie rowerowej miasta jak masa różowej plątaniny. To znaczy, że dużo tutaj ścieżek rowerowych.
- Wszystkie rowery maja podwójny system zabezpieczeń, blokady na koła i łańcuchy bądź solidne i grube zapięcia.
- DST 30.00km
- Teren 4.60km
- Czas 01:57
- VAVG 15.38km/h
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 maja 2014
Kategoria Poza granicami...
Bremen - z krowami w tle
26.05.14
Z KROWAMI W TLE
Co prawda Niemcy nie są moim ulubionym krajem, ale nadszedł czas. Tym razem rowerowanie w Niemczech, w okolicach Bremen. Mnie się tylko kojarzyło z klubem sportowym Varder Bremen.
Zawiłe są dzieje, jak trafiłam do Bremen i nieważne z punktu widzenia dalszej opowieści. W każdym bądź razie znalazłam się w czystym i uprzatniętym mieście gdzie "ordnung must sein". Również szwajcarski hotel, gdzie nieskazitelna czystość była jeszcze bardziej widoczna, nie dał mi zapomnieć, że jestem za zachodnią granica Polski.
Jedną z ładniejszych tras rowerowych w okolicy Bremen jest "Kuh, knipp und kult", wokół Blockland. Nie władam niemieckim, który całkowicie wywietrzał mi z głowy po 4 latach nauki w liceum, wiec nie przetłumaczę nazwy trasy. Pewno mówi coś o krowach i ze trasa jest cool.
Przy dworcu kolejowym znajdowała sie wypożyczalnia rowerów, więc po jakiś tam formalnościach udało się nam wypożyczyć 2 rowery po 9,5 euro za dzień. Rowery były przerażające, duże, masywne, czarne, z powykręcanymi kierownicami. Nie przepadam za takimi, więc pomrukjąc przekleństwa pod nosem wzięłam taki jaki mi dali. Okazało się, że trzeba było podwyższyć siedzenie i w dodatku nie mogłam pedałowac do tyłu, co było powodem dalszych bluzg podczas wycieczki. Hamulce były z przodu, tyłu i jeszcze w pedałach...
Pogodzona z tym smutnym losem zasiadłam w ogromnym siodle. Dość dobrze oznaczona ścieżka rowerowa wiodła nas na północ miasta w kierunku parku Burgerpark, ogromnej połaci drzew, krzewów, ścieżek, strumieni i małych oczek wodnych, ciągnących się dobrych kilka kilometrów. Po drodze minęliśmy dwa wysokie bunkry, niestety nie udostępnione do zwiedzania, a szkoda.
Wkrótce wyjechalyśmy poza park, tym razem w okolice łąk poprzecinanych wąskim kanałami melioracyjnymi. Tak na prawdę nie wiem czy były melioracyjne, ale z pewnością utworzone sztucznie, z cała mnogością rożnych ptaków w wodnym rezerwacie Kuhgrabensee. Przejazd wzdłuż podmokłych łąk w słońcu zakończył się przy małej śluzie w Kuhsiel gdzie w droga skręcała dalej w lewo wzdłuż rzeki Wumme, po jej lewym brzegu.
Po ok.9 km jazdy zajechaliśmy do miejsca, gdzie miał sie znajdować cach. Szukałyśmy i szukałyśmy, ale bez rezultatu. W końcu zdecydowałyśmy się zjeść co nieco w malutkiej restauracji, w otoczeniu mega-kiczowatych gipsowych figurek, kwiatków i rabatek, drewnianych kół od wozu wiszących na drzwiach, girlandowatego wejścia którego pilnowały dwa podobne do siebie psy. Zajazd nazywał się "Kanu Club". Właściciel przywitał nas uprzejmie i zamówiliśmy zupę z zielonym carry i mlekiem kokosowym. Wbrew pierwszemu wrażeniu zupa była przepyszna!!
Po kilku nsatępnych kilometrach dojechałyśmy do ekologicznej hodowli krów. Można było osobiście poznać krowy, które miały dać mleko do robienia lodów, które potem można było kupić i zjeść je na miejscu, cały proces od krowy do lodów. Interesujące. Lody były genialne, ale rzut oka i niuch nosa na stodołe obok, gdzie akurat odbywało sie czyszczenie z odchodów było troszkę zniewalajace. Jednakowoż, nie osłabiło to doznań smakowych płynących prosto do kubków smakowych z lodów waniliowych i orzechowych.
Jedna z bocznych dróżek oddaliła się nad brzeg rzeki, z którego można było przepłynąć małym promem na drugi brzeg. Z drugiego brzegu machali do nas ludzie, obiadujacych w nadrzecznej restauracji po drugiej stronie, mający juz trochę w czubku.
W końcu mając ok.18 km za nami skreciłyśmy na południe, w drogę powrotna do centrum Bremen. Na niebie pociemnialo, pojawiły sie ołowiane chmury, które mogły zapowiadać ulewę. Prędkość wycieczki wzrosła więc znacznie, a mijane atrakcje znikały dużo szybciej niż wcześniej.
Były to niby to prywatne domki letniskowe, niby małe działki, wyposażone w rożnej maści sprzęt rekreacyjny, kajaki, łodzie, hamaki w ogrodach i huśtawki. Nad nimi górowały wzniesienia, będące chyba kiedyś wysypiskiem śmieci, obleganym teraz przez stada ptaków. Na ich szczytach uwiesiło się kilka turbin elektrowni wiatrowej, które niespokojnie odganiały ptaki od swych ogromnych skrzydeł. Na tle granatowego nieba robiło to duże wrażenie.
Dalsza trasa prowadziła drugą strona tego samego parku co wcześniej, deszcz na razie nas nie złapał, ale nie chciałyśmy ryzykować. Po wycieczce oddałyśmy rowery a dalszy ciąg dnia upłynął już w centrum uroczego Bremen. Szkoda, że nie przewidziałyśmy kłopotów z rowerami następnego dnia...
Z KROWAMI W TLE
Co prawda Niemcy nie są moim ulubionym krajem, ale nadszedł czas. Tym razem rowerowanie w Niemczech, w okolicach Bremen. Mnie się tylko kojarzyło z klubem sportowym Varder Bremen.
Zawiłe są dzieje, jak trafiłam do Bremen i nieważne z punktu widzenia dalszej opowieści. W każdym bądź razie znalazłam się w czystym i uprzatniętym mieście gdzie "ordnung must sein". Również szwajcarski hotel, gdzie nieskazitelna czystość była jeszcze bardziej widoczna, nie dał mi zapomnieć, że jestem za zachodnią granica Polski.
Jedną z ładniejszych tras rowerowych w okolicy Bremen jest "Kuh, knipp und kult", wokół Blockland. Nie władam niemieckim, który całkowicie wywietrzał mi z głowy po 4 latach nauki w liceum, wiec nie przetłumaczę nazwy trasy. Pewno mówi coś o krowach i ze trasa jest cool.
Przy dworcu kolejowym znajdowała sie wypożyczalnia rowerów, więc po jakiś tam formalnościach udało się nam wypożyczyć 2 rowery po 9,5 euro za dzień. Rowery były przerażające, duże, masywne, czarne, z powykręcanymi kierownicami. Nie przepadam za takimi, więc pomrukjąc przekleństwa pod nosem wzięłam taki jaki mi dali. Okazało się, że trzeba było podwyższyć siedzenie i w dodatku nie mogłam pedałowac do tyłu, co było powodem dalszych bluzg podczas wycieczki. Hamulce były z przodu, tyłu i jeszcze w pedałach...
Pogodzona z tym smutnym losem zasiadłam w ogromnym siodle. Dość dobrze oznaczona ścieżka rowerowa wiodła nas na północ miasta w kierunku parku Burgerpark, ogromnej połaci drzew, krzewów, ścieżek, strumieni i małych oczek wodnych, ciągnących się dobrych kilka kilometrów. Po drodze minęliśmy dwa wysokie bunkry, niestety nie udostępnione do zwiedzania, a szkoda.
Wkrótce wyjechalyśmy poza park, tym razem w okolice łąk poprzecinanych wąskim kanałami melioracyjnymi. Tak na prawdę nie wiem czy były melioracyjne, ale z pewnością utworzone sztucznie, z cała mnogością rożnych ptaków w wodnym rezerwacie Kuhgrabensee. Przejazd wzdłuż podmokłych łąk w słońcu zakończył się przy małej śluzie w Kuhsiel gdzie w droga skręcała dalej w lewo wzdłuż rzeki Wumme, po jej lewym brzegu.
Po ok.9 km jazdy zajechaliśmy do miejsca, gdzie miał sie znajdować cach. Szukałyśmy i szukałyśmy, ale bez rezultatu. W końcu zdecydowałyśmy się zjeść co nieco w malutkiej restauracji, w otoczeniu mega-kiczowatych gipsowych figurek, kwiatków i rabatek, drewnianych kół od wozu wiszących na drzwiach, girlandowatego wejścia którego pilnowały dwa podobne do siebie psy. Zajazd nazywał się "Kanu Club". Właściciel przywitał nas uprzejmie i zamówiliśmy zupę z zielonym carry i mlekiem kokosowym. Wbrew pierwszemu wrażeniu zupa była przepyszna!!
Po kilku nsatępnych kilometrach dojechałyśmy do ekologicznej hodowli krów. Można było osobiście poznać krowy, które miały dać mleko do robienia lodów, które potem można było kupić i zjeść je na miejscu, cały proces od krowy do lodów. Interesujące. Lody były genialne, ale rzut oka i niuch nosa na stodołe obok, gdzie akurat odbywało sie czyszczenie z odchodów było troszkę zniewalajace. Jednakowoż, nie osłabiło to doznań smakowych płynących prosto do kubków smakowych z lodów waniliowych i orzechowych.
Jedna z bocznych dróżek oddaliła się nad brzeg rzeki, z którego można było przepłynąć małym promem na drugi brzeg. Z drugiego brzegu machali do nas ludzie, obiadujacych w nadrzecznej restauracji po drugiej stronie, mający juz trochę w czubku.
W końcu mając ok.18 km za nami skreciłyśmy na południe, w drogę powrotna do centrum Bremen. Na niebie pociemnialo, pojawiły sie ołowiane chmury, które mogły zapowiadać ulewę. Prędkość wycieczki wzrosła więc znacznie, a mijane atrakcje znikały dużo szybciej niż wcześniej.
Były to niby to prywatne domki letniskowe, niby małe działki, wyposażone w rożnej maści sprzęt rekreacyjny, kajaki, łodzie, hamaki w ogrodach i huśtawki. Nad nimi górowały wzniesienia, będące chyba kiedyś wysypiskiem śmieci, obleganym teraz przez stada ptaków. Na ich szczytach uwiesiło się kilka turbin elektrowni wiatrowej, które niespokojnie odganiały ptaki od swych ogromnych skrzydeł. Na tle granatowego nieba robiło to duże wrażenie.
Dalsza trasa prowadziła drugą strona tego samego parku co wcześniej, deszcz na razie nas nie złapał, ale nie chciałyśmy ryzykować. Po wycieczce oddałyśmy rowery a dalszy ciąg dnia upłynął już w centrum uroczego Bremen. Szkoda, że nie przewidziałyśmy kłopotów z rowerami następnego dnia...
- DST 27.00km
- Teren 2.30km
- Czas 01:06
- VAVG 24.55km/h
- VMAX 34.20km/h
- Temperatura 21.0°C
- Kalorie 987kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze