Sobota, 2 listopada 2013
Kategoria Skrzynki pocztowe w Norwegii, Z cytatami
Zaduszkowo
Z cytatem :) z "Paskowej góry" J. Bator.
"Pierwszego papierosa zapalała tuż po przebudzeniu na szerokim drewnianym łóżku, które należało do Niemców, pod obrazem z Jezusem pasterzem o uróżowanych policzkach i karminowych ustach, który należał do Niemców, bo skoro Gott mit Uns, to jego syn pewnie też,mimo iż wygląda na transwestytę".
I skrzyneczka jeszcze!!
"Pierwszego papierosa zapalała tuż po przebudzeniu na szerokim drewnianym łóżku, które należało do Niemców, pod obrazem z Jezusem pasterzem o uróżowanych policzkach i karminowych ustach, który należał do Niemców, bo skoro Gott mit Uns, to jego syn pewnie też,mimo iż wygląda na transwestytę".
I skrzyneczka jeszcze!!
- DST 17.02km
- Teren 1.03km
- Czas 01:02
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 31.80km/h
- Temperatura 7.0°C
- Kalorie 245kcal
- Podjazdy 231m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 7 października 2013
Kategoria Do i z pracy, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Dom-praca-dom
Po drodze z pracusi kółeczko do sklepu.
- DST 10.41km
- Teren 1.30km
- Czas 00:38
- VAVG 16.44km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 258kcal
- Podjazdy 75m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 1 października 2013
Kategoria Skrzynki pocztowe w Norwegii, Nie warte uwagi ;)
Sjøhuset
Ale sie zapuściałam, to znaczy bloga... Ostatnio miała być druga część Batumi i okolic. Ale jeszcze paredziesiąt kilometrów do dopisania mam!! A dzisiaj tylko pracy.
Ale za to dodaję kolejną, malowaną skrzynkę pocztową z Norwegii :)
Ale za to dodaję kolejną, malowaną skrzynkę pocztową z Norwegii :)
- DST 9.00km
- Teren 1.20km
- Czas 00:27
- VAVG 20.00km/h
- VMAX 31.80km/h
- Temperatura 12.0°C
- Kalorie 164kcal
- Podjazdy 23m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 września 2013
Kategoria Do i z pracy, Skrzynki pocztowe w Norwegii, Z cytatami
Dom-praca-dom
A nic ciekawego jak zwykle zresztą w drodze do roboty...
Ostatnio stałam się fanką cytatów z różnych pożeranych książek, a oto jeden z "Piskowej Góry" J. Bator:
"Kiełbaski? Pytał wuj Franciszek i podtykał mu pod nos kawałek suchej pachnącej jałowcem [...] Gdy Stefan otwierał usta jak najszerzej, by dużo się zmieściło [...] gdy już czuł smak śliskiej od tłuszczu kiełbasy, grube jak konar ramię cofało się. Nie dla psa kiełbasy, tylko gówno bez okrasy! Od takiego śmiechu drżały szyby obsrane przez muchy i wyły psy, od takiego śmiechu wypadały z gniazd bociany, zakalec robił się w chlebie i ścinało mleko".
I skrzyneczkę mogę zapodać.
Ostatnio stałam się fanką cytatów z różnych pożeranych książek, a oto jeden z "Piskowej Góry" J. Bator:
"Kiełbaski? Pytał wuj Franciszek i podtykał mu pod nos kawałek suchej pachnącej jałowcem [...] Gdy Stefan otwierał usta jak najszerzej, by dużo się zmieściło [...] gdy już czuł smak śliskiej od tłuszczu kiełbasy, grube jak konar ramię cofało się. Nie dla psa kiełbasy, tylko gówno bez okrasy! Od takiego śmiechu drżały szyby obsrane przez muchy i wyły psy, od takiego śmiechu wypadały z gniazd bociany, zakalec robił się w chlebie i ścinało mleko".
I skrzyneczkę mogę zapodać.
- DST 9.01km
- Teren 1.10km
- Czas 00:32
- VAVG 16.89km/h
- VMAX 34.40km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 185kcal
- Podjazdy 62m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Dom-praca-dom
Standardzik!
Ostatnio, zamiast roweru, pochłaniały mnie inne rarytasy, bardziej kulturalne, festiwal jazzowy i filmowy w Haugesund.
Ostatnio, zamiast roweru, pochłaniały mnie inne rarytasy, bardziej kulturalne, festiwal jazzowy i filmowy w Haugesund.
- DST 9.82km
- Teren 1.20km
- Czas 00:33
- VAVG 17.85km/h
- VMAX 34.60km/h
- Temperatura 22.0°C
- Kalorie 230kcal
- Podjazdy 43m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 sierpnia 2013
Kategoria Skrzynki pocztowe w Norwegii
Dom-praca-dom
Nie warte wzmianki :)
Ale skrzyneczkę zapuszczam!!
Ale skrzyneczkę zapuszczam!!
- DST 9.00km
- Teren 1.20km
- Czas 00:31
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 200kcal
- Podjazdy 23m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 lipca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Poza granicami...
Batumi 2
Chwilowo brak natchnienia, dojdzie może później :)
Ale z pewnością powinny znaleźć się wzmianki o Parku Narodowym Mtirala, kościele św. Mikołaja, wieży alfabetu gruzińskiego, wizyty w Ogrodzie Botanicznym i pokazu delfinów.
Zajawki na zdjęciach :)
Ale z pewnością powinny znaleźć się wzmianki o Parku Narodowym Mtirala, kościele św. Mikołaja, wieży alfabetu gruzińskiego, wizyty w Ogrodzie Botanicznym i pokazu delfinów.
Zajawki na zdjęciach :)
- DST 32.40km
- Teren 1.20km
- Czas 02:00
- VAVG 16.20km/h
- VMAX 34.10km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 418kcal
- Podjazdy 371m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Poza granicami...
Airspotting na rowerach
Airspotting na rowerach!!
Bohaterki: ja, blogger, moja siostra i Monica, norweska koleżanka.
Już pierwszego dnia w Batumi, bo przyleciałyśmy około południa, wiedziałyśmy co będziemy robic. Pod nosem przy hotelu ujrzałyśmy bowiem stację wypożyczania zielonych, miejskich rowerów. Dosyć szybko się zorientowałyśmy, gdzie należy się udać, by nabyć kartę do automatów.
Stacja wypożyczania rowerów
Każda karta kosztuje na polskie mniej więcej 40 zł, to koszt rejestracji i wydania plastiku. Później można już było tylko dopełniać dowolną sumą. 2 złocisze za przejechaną godzinę to chyba niedrogo… więc na początek miałyśmy 20 godzin na karcie. A że urlopik nie miał składać tylko i wyłącznie z jeżdżenia, było to dla nas wystarczająca ilość czasu.
Bulwar w Batumi wieczorem
Wieczorem, gdy w końcu udało się obsłużyć automaty i ujarzmić trochę „przydużawe” rowery, pojechałyśmy bulwarem, ponoć jednym z najdłuższych, nadmorskich bulwarów na świecie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do całkowicie siedzącej pozycji na rowerze, potem zaczął mnie denerwować skrzypiący pedał i za niskie siodełko. Ale to tylko do następnej stacji, zawsze można było wymienić felerny sprzęt, choć jak na miejskie rowery były one w całkiem dobrym stanie. Z koszyczkiem z przodu!! Ależ się telepał!!
Z rowerem na plaży
Codziennie gdzieś nas pchało, a że jazda rowerem na tamtejszych drogach do najbezpieczniejszych się nie zaliczała, pozostawał nam bulwar jak długi i szeroki. Po dwóch dniach lekkiego kręcenia między restauracjami i drobnymi atrakcjami, „wywiało” nas przed siebie. Dojechałyśmy do lotniska…
Po naszej prawej stronie huczało Morze Czarne na wyciągnięcie ręki, po lewej od zasieków lotniskowych dzieliła nas mało ruchliwa droga. Od brzegu do płota jakieś może 100 m. Cisza i spokój, tylko pojedyncze samochody mknące gdzieś w kierunku granicy tureckiej i z wolna spacerujące krowy z pastuchem na rowerze, a jakże.
Na ten czas z pamięci wydobyłyśmy krótkie filmiki o samolotach lądujących niemal nad głowami turystów, leniwie opalających się na plaży. Jednocześnie we wszystkich naszych trzech głowach zaświtała myśl, że fajnie byłoby zobaczyć jakiś lądujący samolot. Pewno frajda, choć „spotterkami” nie jesteśmy.
Nagle, jak na zawołanie, siostra wypatrzyła na niebie jakieś jasne światła, wyraźnie rzucające się w oczy na tle ciemniejszego nieba i zawisłych deszczowych chmur. Zbliżał się… my nie za bardzo wiedziałyśmy co robić, biec?, stać? uciekać? Jak nisko będzie leciał, cholera!! Siostra z Monica uciekły z piskiem na bok, ile sił w nogach, mnie zamurowało i tylko zdołałam położyć się na płytach bulwaru.
No i przeleciał z hukiem silników nade mną… Myślałam, że na mnie spadnie niemal, a gorące powietrze z olbrzymich motorów owiało mnie przy ziemi. Serce waliło jak oszalałe, gdy zbliżał się pokazując swoje podbrzusze z wysuniętym podwoziem. Obejrzałam się za siebie, może 200 m dalej koła dotknęły pasa startowego, a ja jak tylko się podnisołam poczułam, że nogi mam jak z waty… Niesamowite wrażenie!!!
Monica z siostrą podbiegły zaaferowane, piszczały co sił w gardle, mnie mowę odjęło… Chwilę później skakałyśmy jak wariatki, gdyby ktoś nas widział (a całe szczęście nikt), zapakował by nas w kaftany i do psychiatryka.
Lądowanie
Od tego dnia stałyśmy się prawdziwymi fankami samolotów startujących i lądujących na lotnisku w Batumi. W internecie znalazłyśmy rozkład lotów i plany na najbliższe dni!! Kompletnie straciłyśmy rozum!! Wszystkie czynności, jak jedzenie, kąpanie się w morzu czy basenie, były tak zaplanowane by zdążyć na start lub lądowanie.
Następnego dnia miały lecieć 4 samoloty, na jeden się już spóźniłyśmy, z niewiadomych powodów, ale była wciąż szansa. Rowery odpoczywały sobie na podpórkach. Godzina zbliżała się, ale jakoś żaden samolot nie chciał ani lądować, ani przylecieć. Sterczałyśmy tak jeszcze z trójką podobnych zapaleńców z Rosji, którzy w oczekiwaniu nurzali się w falach Morza Czarnego. Po 45 minutach straciłyśmy nadzieję, czas wypożyczonych rowerów umykał i nie wiedziałyśmy co dalej robić.
W końcu wypatrzyłam samolot kołujący powoli w kierunku pasa startowego, miał lecieć do Moskwy, Being 373. Przednie reflektory w końcu ustawiły się na wprost nas i samolot nabierał prędkości. Aparaty z teleobiektywem i komórki były już gotowe. Jeszcze tylko udało nam się szybko krzyknąć w kierunku Rosjan i wszyscy wlepiliśmy gały, te zwykłe i szklane na samolot.
Ryk silników zbliżał się w szybkim tempie, rozgrzane powietrze z samolotu rozmywało górski krajobraz za lotniskiem. W końcu 300 m przed nami maszyna oderwała się od ziemi i ruszyła w górę i przed siebie. Nie tak spektakularne jak lądowanie, ale też zapierające dech w piersiach.
Zdjęcie zrobione nam przez Rosjan
Reszty lądowań i startów opisywać nie będę, ekscytacja była ze wszech miar wielka i cały czas mało nam było. W sumie na spottingu spędziłyśmy trochę czasu a jedynym transportem były wierne nam rowery!!
Bohaterki: ja, blogger, moja siostra i Monica, norweska koleżanka.
Już pierwszego dnia w Batumi, bo przyleciałyśmy około południa, wiedziałyśmy co będziemy robic. Pod nosem przy hotelu ujrzałyśmy bowiem stację wypożyczania zielonych, miejskich rowerów. Dosyć szybko się zorientowałyśmy, gdzie należy się udać, by nabyć kartę do automatów.
Stacja wypożyczania rowerów
Każda karta kosztuje na polskie mniej więcej 40 zł, to koszt rejestracji i wydania plastiku. Później można już było tylko dopełniać dowolną sumą. 2 złocisze za przejechaną godzinę to chyba niedrogo… więc na początek miałyśmy 20 godzin na karcie. A że urlopik nie miał składać tylko i wyłącznie z jeżdżenia, było to dla nas wystarczająca ilość czasu.
Bulwar w Batumi wieczorem
Wieczorem, gdy w końcu udało się obsłużyć automaty i ujarzmić trochę „przydużawe” rowery, pojechałyśmy bulwarem, ponoć jednym z najdłuższych, nadmorskich bulwarów na świecie. Jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do całkowicie siedzącej pozycji na rowerze, potem zaczął mnie denerwować skrzypiący pedał i za niskie siodełko. Ale to tylko do następnej stacji, zawsze można było wymienić felerny sprzęt, choć jak na miejskie rowery były one w całkiem dobrym stanie. Z koszyczkiem z przodu!! Ależ się telepał!!
Z rowerem na plaży
Codziennie gdzieś nas pchało, a że jazda rowerem na tamtejszych drogach do najbezpieczniejszych się nie zaliczała, pozostawał nam bulwar jak długi i szeroki. Po dwóch dniach lekkiego kręcenia między restauracjami i drobnymi atrakcjami, „wywiało” nas przed siebie. Dojechałyśmy do lotniska…
Po naszej prawej stronie huczało Morze Czarne na wyciągnięcie ręki, po lewej od zasieków lotniskowych dzieliła nas mało ruchliwa droga. Od brzegu do płota jakieś może 100 m. Cisza i spokój, tylko pojedyncze samochody mknące gdzieś w kierunku granicy tureckiej i z wolna spacerujące krowy z pastuchem na rowerze, a jakże.
Na ten czas z pamięci wydobyłyśmy krótkie filmiki o samolotach lądujących niemal nad głowami turystów, leniwie opalających się na plaży. Jednocześnie we wszystkich naszych trzech głowach zaświtała myśl, że fajnie byłoby zobaczyć jakiś lądujący samolot. Pewno frajda, choć „spotterkami” nie jesteśmy.
Nagle, jak na zawołanie, siostra wypatrzyła na niebie jakieś jasne światła, wyraźnie rzucające się w oczy na tle ciemniejszego nieba i zawisłych deszczowych chmur. Zbliżał się… my nie za bardzo wiedziałyśmy co robić, biec?, stać? uciekać? Jak nisko będzie leciał, cholera!! Siostra z Monica uciekły z piskiem na bok, ile sił w nogach, mnie zamurowało i tylko zdołałam położyć się na płytach bulwaru.
No i przeleciał z hukiem silników nade mną… Myślałam, że na mnie spadnie niemal, a gorące powietrze z olbrzymich motorów owiało mnie przy ziemi. Serce waliło jak oszalałe, gdy zbliżał się pokazując swoje podbrzusze z wysuniętym podwoziem. Obejrzałam się za siebie, może 200 m dalej koła dotknęły pasa startowego, a ja jak tylko się podnisołam poczułam, że nogi mam jak z waty… Niesamowite wrażenie!!!
Monica z siostrą podbiegły zaaferowane, piszczały co sił w gardle, mnie mowę odjęło… Chwilę później skakałyśmy jak wariatki, gdyby ktoś nas widział (a całe szczęście nikt), zapakował by nas w kaftany i do psychiatryka.
Lądowanie
Od tego dnia stałyśmy się prawdziwymi fankami samolotów startujących i lądujących na lotnisku w Batumi. W internecie znalazłyśmy rozkład lotów i plany na najbliższe dni!! Kompletnie straciłyśmy rozum!! Wszystkie czynności, jak jedzenie, kąpanie się w morzu czy basenie, były tak zaplanowane by zdążyć na start lub lądowanie.
Następnego dnia miały lecieć 4 samoloty, na jeden się już spóźniłyśmy, z niewiadomych powodów, ale była wciąż szansa. Rowery odpoczywały sobie na podpórkach. Godzina zbliżała się, ale jakoś żaden samolot nie chciał ani lądować, ani przylecieć. Sterczałyśmy tak jeszcze z trójką podobnych zapaleńców z Rosji, którzy w oczekiwaniu nurzali się w falach Morza Czarnego. Po 45 minutach straciłyśmy nadzieję, czas wypożyczonych rowerów umykał i nie wiedziałyśmy co dalej robić.
W końcu wypatrzyłam samolot kołujący powoli w kierunku pasa startowego, miał lecieć do Moskwy, Being 373. Przednie reflektory w końcu ustawiły się na wprost nas i samolot nabierał prędkości. Aparaty z teleobiektywem i komórki były już gotowe. Jeszcze tylko udało nam się szybko krzyknąć w kierunku Rosjan i wszyscy wlepiliśmy gały, te zwykłe i szklane na samolot.
Ryk silników zbliżał się w szybkim tempie, rozgrzane powietrze z samolotu rozmywało górski krajobraz za lotniskiem. W końcu 300 m przed nami maszyna oderwała się od ziemi i ruszyła w górę i przed siebie. Nie tak spektakularne jak lądowanie, ale też zapierające dech w piersiach.
Zdjęcie zrobione nam przez Rosjan
Reszty lądowań i startów opisywać nie będę, ekscytacja była ze wszech miar wielka i cały czas mało nam było. W sumie na spottingu spędziłyśmy trochę czasu a jedynym transportem były wierne nam rowery!!
- DST 33.40km
- Czas 01:48
- VAVG 18.56km/h
- VMAX 23.40km/h
- Temperatura 27.0°C
- Kalorie 1235kcal
- Podjazdy 10m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 czerwca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Małopolska po raz pierwszy!!!
Po małym rowerowaniu na Dolnym Śląsku, wybrałam się na Małopolskę i Śląskie. Jeszcze mnie nigdy tam na rowerze nie było.
Monica, norweska krew
W zasadzie to pojechałam odebrać norweską kumpelę z lotniska a najbliższych parę dni miałyśmy spędzić w Krakowie i okolicach. Monica kocha Polskę!!!
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Poziom 511 w Ogrodzieńcu, w malowniczych okolicznościach przyrody!! Za „winklem” niemal miałyśmy zamek w Podzamczu, o którym legendy mówią, iż pojawia się tam na murach o północy „biała dama” . Nam nie udało się jej zobaczyć, bo byłyśmy zajęte kolacją i sączeniem wina.
Ale następnego dnia wybrałyśmy się na rowery. Wybór rowerów w przyhotelowej wypożyczalni był wyśmienity, trekkingowe, górskie, wszelakich rozmiarów. Wszystko nam spasowało.
Hotel Poziom 511, Podzamcze
Zdjęcie ze strony portalu Hotel Poziom 511, mam nadzieję, że się nie pogniewają, za umieszczenie, ale to przecież darmowa reklama :)
A traska przedstawiała się następująco:
Wiodła przez pola lasy, łąki sycąc oczy przepięknymi widokami. Rowerowa trasa była dość dobrze oznaczona, krzyżująca się z innymi, pewno niemniej uroczymi ścieżkami.
Dotarłyśmy do Pilicy. Zaraz na początku oczom naszym ukazał się podupadający zespół pałacowy. Od tyłu… brama zamknięta, obok mały cmentarzyk z kilkoma grobami poległych żołnierzy, poświęcony obrońcom ziem.
Zamek w Pilicy ma dziś kształt klasycystycznego pałacu otoczonego potężnymi fortyfikacjami bastionowymi. Niestety jest w stanie mocno zdewastowanym, ale jeszcze się trzyma, podobnie jak wozownia, przylegająca do pałacu - wygląda jakby miała się lada dzień zawalić. Przeciwległy budynek to oficyna dworska, zamieniona obecnie na kamienicę mieszkalną.
Bramy wejściowej pałacu strzegą sfinksy. W środku znajdowało się 40 pokoi, w czterech skrzydłach otaczających dziedziniec, do którego nie ma dostępu. Z wnętrz należy wspomnieć o kilku pięknych niegdyś salach: sala rycerska z dębową podłogą na I piętrze, sala kredensowa z drewnianym sufitem, jadalnię z sufitem kasetonowym. Obiekt jest własnością prywatną i przed wejściem do parku ustawione są znaki ostrzegawcze. Jednak my weszliśmy i nikt nie robił żadnego problemu. Oczywiście do wnętrza wejścia nie ma. Pałac należy koniecznie obejść dookoła, aby przyjrzeć się umocnieniom, będącym jednym z cenniejszych zabytków polskich fortyfikacji. Szczególnie od strony północno-zachodniej widać efektowne mury i bastion.
Zamkowe sfinksy
W sumie pałac otaczało sześć bastionów a wszystkie połączono podziemnymi korytarzami. Dwa zostały niestety zniwelowane. Otaczająca całe założenie fosa była zasilana wodą doprowadzaną rurami z odległości 10 km! Także park dookoła pałacu wart jest uwagi. Jako piękny przykład sztuki ogrodniczej, w 1949 r. został uznany za zabytek przyrody. Można w nim zobaczyć m.in. lipę królowej Elżbiety (żony W. Jagiełły) o 6-metrowym obwodzie.
Wozownia
W 1989 r. obiekt przeszedł w ręce Barbary Johnson Piaseckiej, która postanowiła w końcu odnowić zamek, jednakże pojawinie się potomków dawnych właścicieli - Arkuszewskich, którzy domagają się jego zwrotu, przerwało prace. Rozpoczął się proces, który prawdopodbnie trwa nadal, a zamek niszczeje. Pani Piasecka chciała utowrzyć z pałacu swoją rezydencję z udostępnioną do zwiedzanaia galerią malarstwa.
A o wszystkim opowiedziała nam spotkana papierosku dziewczyna. Tylko zapytałyśmy o wejście, a ona poleciała z name na rowerze, by wszystko opowiedzieć. Tak więc dzieki niej dowiedziałyśmy się o historii zamku. Jej dziadek nawet był jednym ze służących.
Dalsza droga upłynęła nam pod znakiem ekhibocjonistów. Co chwila zza krzaków wychylał się jakiś napalony amator, pokazujący swoje wdzięki. No cóż… Polska pokazała się z “uroczej” strony. Przed jednym to musiałyśmy nawet uciekać, ale że on tez był na rowerze, to wyglądało to jak na wyścigu kolarksim. Kiedy tylko nas minął, usadawiał się na nowo by pokazywac “rodowe klejnoty”. Musiałyśmy więc wypuścić go w pole, całe szczęście w końcu się udało.
Niestety całą wycieczkę popsuły wszędobyslkie komary!! O ile mnie zazwyczaj nie biorą I zostawiały mnie w spokoju, o tyle zasmakowały w norweskiej krwi I Monica przeklinałą je po norwesku jesze dobre kilka dni później!!
Monica, norweska krew
W zasadzie to pojechałam odebrać norweską kumpelę z lotniska a najbliższych parę dni miałyśmy spędzić w Krakowie i okolicach. Monica kocha Polskę!!!
Zakwaterowałyśmy się w hotelu Poziom 511 w Ogrodzieńcu, w malowniczych okolicznościach przyrody!! Za „winklem” niemal miałyśmy zamek w Podzamczu, o którym legendy mówią, iż pojawia się tam na murach o północy „biała dama” . Nam nie udało się jej zobaczyć, bo byłyśmy zajęte kolacją i sączeniem wina.
Ale następnego dnia wybrałyśmy się na rowery. Wybór rowerów w przyhotelowej wypożyczalni był wyśmienity, trekkingowe, górskie, wszelakich rozmiarów. Wszystko nam spasowało.
Hotel Poziom 511, Podzamcze
Zdjęcie ze strony portalu Hotel Poziom 511, mam nadzieję, że się nie pogniewają, za umieszczenie, ale to przecież darmowa reklama :)
A traska przedstawiała się następująco:
Wiodła przez pola lasy, łąki sycąc oczy przepięknymi widokami. Rowerowa trasa była dość dobrze oznaczona, krzyżująca się z innymi, pewno niemniej uroczymi ścieżkami.
Dotarłyśmy do Pilicy. Zaraz na początku oczom naszym ukazał się podupadający zespół pałacowy. Od tyłu… brama zamknięta, obok mały cmentarzyk z kilkoma grobami poległych żołnierzy, poświęcony obrońcom ziem.
Zamek w Pilicy ma dziś kształt klasycystycznego pałacu otoczonego potężnymi fortyfikacjami bastionowymi. Niestety jest w stanie mocno zdewastowanym, ale jeszcze się trzyma, podobnie jak wozownia, przylegająca do pałacu - wygląda jakby miała się lada dzień zawalić. Przeciwległy budynek to oficyna dworska, zamieniona obecnie na kamienicę mieszkalną.
Bramy wejściowej pałacu strzegą sfinksy. W środku znajdowało się 40 pokoi, w czterech skrzydłach otaczających dziedziniec, do którego nie ma dostępu. Z wnętrz należy wspomnieć o kilku pięknych niegdyś salach: sala rycerska z dębową podłogą na I piętrze, sala kredensowa z drewnianym sufitem, jadalnię z sufitem kasetonowym. Obiekt jest własnością prywatną i przed wejściem do parku ustawione są znaki ostrzegawcze. Jednak my weszliśmy i nikt nie robił żadnego problemu. Oczywiście do wnętrza wejścia nie ma. Pałac należy koniecznie obejść dookoła, aby przyjrzeć się umocnieniom, będącym jednym z cenniejszych zabytków polskich fortyfikacji. Szczególnie od strony północno-zachodniej widać efektowne mury i bastion.
Zamkowe sfinksy
W sumie pałac otaczało sześć bastionów a wszystkie połączono podziemnymi korytarzami. Dwa zostały niestety zniwelowane. Otaczająca całe założenie fosa była zasilana wodą doprowadzaną rurami z odległości 10 km! Także park dookoła pałacu wart jest uwagi. Jako piękny przykład sztuki ogrodniczej, w 1949 r. został uznany za zabytek przyrody. Można w nim zobaczyć m.in. lipę królowej Elżbiety (żony W. Jagiełły) o 6-metrowym obwodzie.
Wozownia
W 1989 r. obiekt przeszedł w ręce Barbary Johnson Piaseckiej, która postanowiła w końcu odnowić zamek, jednakże pojawinie się potomków dawnych właścicieli - Arkuszewskich, którzy domagają się jego zwrotu, przerwało prace. Rozpoczął się proces, który prawdopodbnie trwa nadal, a zamek niszczeje. Pani Piasecka chciała utowrzyć z pałacu swoją rezydencję z udostępnioną do zwiedzanaia galerią malarstwa.
A o wszystkim opowiedziała nam spotkana papierosku dziewczyna. Tylko zapytałyśmy o wejście, a ona poleciała z name na rowerze, by wszystko opowiedzieć. Tak więc dzieki niej dowiedziałyśmy się o historii zamku. Jej dziadek nawet był jednym ze służących.
Dalsza droga upłynęła nam pod znakiem ekhibocjonistów. Co chwila zza krzaków wychylał się jakiś napalony amator, pokazujący swoje wdzięki. No cóż… Polska pokazała się z “uroczej” strony. Przed jednym to musiałyśmy nawet uciekać, ale że on tez był na rowerze, to wyglądało to jak na wyścigu kolarksim. Kiedy tylko nas minął, usadawiał się na nowo by pokazywac “rodowe klejnoty”. Musiałyśmy więc wypuścić go w pole, całe szczęście w końcu się udało.
Niestety całą wycieczkę popsuły wszędobyslkie komary!! O ile mnie zazwyczaj nie biorą I zostawiały mnie w spokoju, o tyle zasmakowały w norweskiej krwi I Monica przeklinałą je po norwesku jesze dobre kilka dni później!!
- DST 38.63km
- Teren 24.56km
- Czas 03:37
- VAVG 10.68km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 1215kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 czerwca 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Szlakiem bocianich gniazd
Żmigród – Żmigród, szlakiem bocianich gniazd
Zmigródek – kompleks pałacowo ogrodowy Halzfeldtów. Zaraz przed wyjazdem na wycieczkę obejrzałyśmy ruiny pałacu z zachowana fasadą, która jako jedyna stoi odmalowana, kontrastując z surowymi postrzępionymi murami tyłów zamku. Zaraz przy wjeździe pan nas zbeształ za to, ze wjechałyśmy rowerami, posłusznie więc zeszłyśmy.
Ze Żmigródka czerwonym szlakiem rowerowym, który był najgorszą, błotnistą i ceglastą częścią trasy. Jazda nie należała do najprzyjemniejszych, niestety. Dalej asfaltem dojechałyśmy do Zielonego domu, a dalej do Czarnego lasu aleją daglezjową. Pewno nazwę wzięła od daglezji, przyznam że o takim drzewie jeszcze nie słyszałam. W Czarnej Wsi postałyśmy trochę by się pożywić i napić z plecakowych zapasów, ale nie za długo, bo komary obsiadały nas pod krzyżem. Myślę, że zamiast modlitwy ofiara złożona z naszej krwi, była milsza Bogu i komarom. Od Czarnej Wsi odbiłyśmy w prawo w Drogę Gałkowską, wiodąca lasem.
Po drodze natknęłyśmy się na chudą do bólu wieże, nie wiadomo do czego służąca, na szczycie której już ktoś coś obserwował. U wejścia spotkałyśmy jeszcze parę rowerzystów, którzy usiłowali dostać się na wieżę. Otwierali drzwi kluczem, jak się okazało samochodowym. Dowiedziałyśmy się, że na górze jest jakaś pani, która rowerzyści poprosili o pozwolenie na wejście. Rzuciłąm im więc klucze, a były to klucze do jej samochodu. Za chwilę obok mojej głowy, gdzie z kilkudziesięciu metrów wylądowały te właściwe.
Nam się nie chciało tam wchodzić, więc pożyczyłyśmy im wszystkim miłej wycieczki i pojechałyśmy dalej.
Przez las Wilkowski do Wilkowa – miła wioseczka, dalej Olsza, w której weszłyśmy do genialnego sklepu, spożywczo-przemysłowego. Genialny bo miał klimatyzację z prawdziwego zdarzenia. Zakupy przedłużałyśmy więc jak tylko długo mogłyśmy, ja nawet kupiłam loda, by mieć wymówkę i postać tam jeszcze dłużej. Takiej ochłody w tej spiekocie potrzebowałyśmy.
Za Olszą w prawo do Grabówki i dalej wzdłuż Stawu Duża Grabówka do Rudy Sułowskiej z przepięknym łowiskiem wędkarskim i smażalnią ryb. Od Rudy Sułowskiej droga wiodła przepiękną miłą asfaltówką między stawami, gdzie ptaki porozsiadały się na wodzie i przybrzeżnej trzciny. Błękit wody, zieleń otaczających lasów, lekki wiaterek, wszystko co trzeba na wycieczce rowerowej. Zaraz za malowniczą drogą trasa prowadziła leśnym duktem przecinającym w pewnym miejscu „Dukt Geringa”. Zapachy lasu, sosen, borówek raczyły nasze zmysły… Pękające pod kołami rowerów małe szyszki też były atrakcją.
Stawy w okolicach Milicza
Radziądz – w tej małej wioseczce otarłyśmy się o zamknięty barokowy kościół p.w św. Karola Boromeusza. Drogą dębową dostałyśmy się już dalej na znany nam, upiorny trakt do Żmigródka.
Och, jakie sympatyczne
Zmigródek – kompleks pałacowo ogrodowy Halzfeldtów. Zaraz przed wyjazdem na wycieczkę obejrzałyśmy ruiny pałacu z zachowana fasadą, która jako jedyna stoi odmalowana, kontrastując z surowymi postrzępionymi murami tyłów zamku. Zaraz przy wjeździe pan nas zbeształ za to, ze wjechałyśmy rowerami, posłusznie więc zeszłyśmy.
Ze Żmigródka czerwonym szlakiem rowerowym, który był najgorszą, błotnistą i ceglastą częścią trasy. Jazda nie należała do najprzyjemniejszych, niestety. Dalej asfaltem dojechałyśmy do Zielonego domu, a dalej do Czarnego lasu aleją daglezjową. Pewno nazwę wzięła od daglezji, przyznam że o takim drzewie jeszcze nie słyszałam. W Czarnej Wsi postałyśmy trochę by się pożywić i napić z plecakowych zapasów, ale nie za długo, bo komary obsiadały nas pod krzyżem. Myślę, że zamiast modlitwy ofiara złożona z naszej krwi, była milsza Bogu i komarom. Od Czarnej Wsi odbiłyśmy w prawo w Drogę Gałkowską, wiodąca lasem.
Po drodze natknęłyśmy się na chudą do bólu wieże, nie wiadomo do czego służąca, na szczycie której już ktoś coś obserwował. U wejścia spotkałyśmy jeszcze parę rowerzystów, którzy usiłowali dostać się na wieżę. Otwierali drzwi kluczem, jak się okazało samochodowym. Dowiedziałyśmy się, że na górze jest jakaś pani, która rowerzyści poprosili o pozwolenie na wejście. Rzuciłąm im więc klucze, a były to klucze do jej samochodu. Za chwilę obok mojej głowy, gdzie z kilkudziesięciu metrów wylądowały te właściwe.
Nam się nie chciało tam wchodzić, więc pożyczyłyśmy im wszystkim miłej wycieczki i pojechałyśmy dalej.
Przez las Wilkowski do Wilkowa – miła wioseczka, dalej Olsza, w której weszłyśmy do genialnego sklepu, spożywczo-przemysłowego. Genialny bo miał klimatyzację z prawdziwego zdarzenia. Zakupy przedłużałyśmy więc jak tylko długo mogłyśmy, ja nawet kupiłam loda, by mieć wymówkę i postać tam jeszcze dłużej. Takiej ochłody w tej spiekocie potrzebowałyśmy.
Za Olszą w prawo do Grabówki i dalej wzdłuż Stawu Duża Grabówka do Rudy Sułowskiej z przepięknym łowiskiem wędkarskim i smażalnią ryb. Od Rudy Sułowskiej droga wiodła przepiękną miłą asfaltówką między stawami, gdzie ptaki porozsiadały się na wodzie i przybrzeżnej trzciny. Błękit wody, zieleń otaczających lasów, lekki wiaterek, wszystko co trzeba na wycieczce rowerowej. Zaraz za malowniczą drogą trasa prowadziła leśnym duktem przecinającym w pewnym miejscu „Dukt Geringa”. Zapachy lasu, sosen, borówek raczyły nasze zmysły… Pękające pod kołami rowerów małe szyszki też były atrakcją.
Stawy w okolicach Milicza
Radziądz – w tej małej wioseczce otarłyśmy się o zamknięty barokowy kościół p.w św. Karola Boromeusza. Drogą dębową dostałyśmy się już dalej na znany nam, upiorny trakt do Żmigródka.
Och, jakie sympatyczne
- DST 51.20km
- Teren 12.30km
- Czas 03:22
- VAVG 15.21km/h
- VMAX 28.80km/h
- Temperatura 30.0°C
- Kalorie 1994kcal
- Podjazdy 140m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze