Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Niedziela, 12 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju, dzień 1

Dzień pierwszy

Wiedeń – Bratysława

No nie wysiliłam się w tym roku, poszłam na łatwiznę i wynalazłam wycieczkę przez firmę.
Nie wiem jak branża takowa ma się w Polsce, ale w Norwegii funkcjonuje masa firm oferujących zorganizowane grupowe i indywidualne wycieczki rowerowe, dla leniuchów organizatoryjnych, względnie dla takowych żółtodziobów. Może trochę się zaliczam do jednych i drugich.

Merlot
Generalnie funkcjonują one tak, że załatwiają noclegi, wyżywienie, transport większego bagażu, opis trasy z mapkami, opcjonalnie przelot na miejsce i z powrotem, wypożyczenie rowerów, i ubezpieczenie. Tak więc wygodniccy mogą zabrać całą walizkę z wygodami, na trasę wyruszają tylko z tym co potrzebne na rowerze. Zamiast koczować na campingach, z przypiętymi łańcuchami do drzewa rowerami i przypadkowym jedzeniem, kwateruje się delikwentów w całkiem wypasionych hotelach, ze śniadankiem i ewentualnie obiadem po powrocie. Bagaże rano są zabierane i transportowane do następnego hotelu w mieścinie docelowej. Hotele i hotelarze są co najmniej przychylnie nastawieni do rowerzystów, zawsze jest miejsce by bezpiecznie schować rower.



My przyleciałyśmy do Wiednia dzień przed by rankiem dna następnego spokojnie wyruszyć w trasę. Trochę więc pokręciłyśmy się z kumpelą po centrum, obowiązkowo zaliczając katedrę św. Stefana. Ponadto czas urozmaiciłam sobie odwiedzinami w Gulaschmuseum. Co prawda gulaszu tam nie zjadłam, gdyż z powodu braku miejsc i tloku udało mi się tylko przycupnąć przy małym stoliku.


Gulaschmuseum


Kościół św. Piotra

Czekanie na zapracowana obsługę sprawiłoby, że umarłabym z głodu, ale na małą wiedeńską się załapałam.
Następnym punktem programu było odwiedzenie muzeum Freuda, w jego dawnym mieszkaniu w kamienicy, obejmującym w zasadzie dwa mieszkania po obu stronach piętra. W jednym z nich miał swój gabinet, w drugim mieszkał z rodziną. Niestety jego sławnej kozetki tam nie odnajdziemy, nie wiedzieć czemu.


Muzeum Freuda, Bergasse 19

Kole 10.15 następnego dnia zapakowane w stroje rowerowe i kaskami pod pachami wzięłyśmy metro w kierunku Nussdorf, gdzie przy knajpie o nazwie „Kapitan Otto” mieścił się punkt wydawania i wypożyczania rowerów. Wcześniej w hotelu dostałyśmy wszystko co było nam potrzebne do nawigacji, a więc dokładne mapki, a raczej książkę z opisem trasy, ciekawych miejsc do zobaczenia, miejscami do jedzenia, rasami alternatywnymi i oczywiście mapy.
Na miejscu pojawiła się też grupka innych amatorów, dwie pary wczesnych emerytów, dwóch młodych osiłków i my. Wydawanie rowerów dopiero się jednak zaczęło, po nas zaczęli przybywać inni, kiedy my byliśmy już w trasie. Później okazało się, że było po nas jeszcze sporo „dwukółkowych zapaleńców”. Oczywiście nie jechaliśmy w żadnej grupie, każdy sobie, we własnym tempie. Holendrzy, austriacy, rodzinka francuzów w nastoletnią, nieco wychudzoną, córką.


Szukam kesza!!

Rowery można było oczywiście zabrać własne, ale podróż z rowerami samolotem jakoś mnie nie pociągała. Dostałyśmy więc trekkingowe damki z dużymi kołami co na początku sprawiło kłopoty ze sterownością dla mnie przyzwyczajonej do górala. Siodło poszerzonych rozmiarów wywołało niemal atak śmiechu, ale cóż, „jak się nie ma co cię chce, to się lubi co się ma”.

Jak się później okazało przejażdżka na takim siodełku w spodenkach w „wkładką” nie była najprzyjemniejsza. Pod koniec dnia dupa mnie bolała jak nigdy, o obtarciach w wiadomych miejscach nie wspominając.


Dunaj

Początek trasy to ścieżka rowerowa wzdłuż kanału Dunaju, z mętną seledynową wodą (gdzież ten modry, błękitny Dunaj ????!!!). Wiedeń zwiedzony dzień wcześniej, więc nie musiałyśmy objeżdżać go rowerami, jak sugerował rowerowy przewodnik. Jeszcze tylko trzeba było wytrzyma tłumy spacerowiczów w parku Prater.
Dalej trzeba było się przeprawić na drugą, lewą stronę Dunaju i już, już… z dala od zgiełku samochodowego można było się rozkoszować naturszczyzną. Niemal dosłownie, bo na odcinku niemal 7 kilometrów, wzdłuż rzecznych krzaków i drzew, oczom naszym ukazywały się rosnące rzesze nudystów. Niektórzy na tyle śmiali, by rozstawiać leżaki na poboczu ścieżki rowerowej, by rowerowi turyści mieli co podziwiać. Niczym nie skrępowani grillowali, opalali się, wędkowali, dyskutowali, nacierali brązowe ciała i świecili gołymi pośladkami.


Wałami, wałami!!

Potem już wałami wzdłuż Dunaju. Początkowo słońce, rażąca w oczy zieleń, przyjemna temperaturka tylko cieszyły, ale z czasem monotonia jazdy dawała się we znaki. Pozostało nam więc spozierać na mijanych i wyprzedzających, odgadywać czy są z tej samej firmy, w jakim języku gadają, ewentualnie gdzie by się zatrzymać na zdjęcie, jedzenie lub keszowanie (geocaching).


Mnóstwo po drodze, słodkie !!

Pierwszy popas można było zaliczyć w Schonau (nad Donau), ale my pojechałyśmy dalej, zostawiać w tyle pierwszych głodnych. Wkrótce ukazały się drobne rozlewiska, pełne ptaków wodnych i amatorów ich fotografowania także. Nam się trochę spieszyło, więc po pstryknięciu zaledwie kilku fotek czas było pedałować dalej do Orth – niewielkiej miejscowości trochę z boku naszej trasy, w centrum Parku Narodowego Donau-Auen.
W miejscowej małej restauracji, gdzie niemal wszyscy rowerzyści się zatrzymują spałaszowałyśmy obiad - mnie się dostał sum!!!


Miejsce parkngowe dla klientów restauracji

W 1170 roku wieś zakupił Hartneid von Orthe i wybudował w niej kościół wraz z zamkiem I tam też można było go zwiedzić. Zamek był kiedyś zamkiem myśliwskim i należał do rodziny Habsburgów, teraz jest symbliczną bramą do Parku Narodowego, tłumacząc na polski: Parku Narodowego Naddunajskich Łęgów.
Wśród innych atrakcji Oth mała wzmianka należy się jedynemu młynowi nad Dunajem poruszanym siłą dunajskiej wody. Jakby się uprzeć można byłoby załąpac się na spływ typowo dunajską łódką z 1530, ale rowery czekały nas nas.



Dalej droga prosta jak drut, momentami nudna i mdląca jak wody Dunaju. Dawały się też we znaki umęczone pośladki. Ale niezłomnie parłyśmy do przodu. Nieco urozmaicenia przyniósł w końcu kolejny most nad Dunajem, gdzie otchłań wody pod mostem przyprawił mnie o zawót głowy – niestety należę do wodnych panikarzy. Nawet zlałam z siodełka wiana obawami, że jak przewrócę się na rowerze to fiknę koziołka w nurty Dunaju. Przelazłam prowadząc rower, tak na wszelki wypadek!!


Bratysława w oddali

Za mostem czekał nas tylko jednej przystanek w Heinburgu. Na zwiedzanie zamku nie starczyło już nam czasu, krótki I obiecany sobie deser w małej kawiarence w centrum wystarczył, by podreperować siły, by dalej i szybciej dotrzeć do Bratysławy.
W końcu przed zachodem słońca oczom ukazały się w odddali zabudowania słowackiej stolicy. Na początek przy wjeździe zaliczone tylko bliskie spotkanie z posągiem Stalina – nie wiedzieć czemu jeszcze tam stoi. Jeszcze tylko znalezienie hotelu i… laba, luz, wieczorny spacerek po mieście i lampka wina w jednej z restauracji.


Uliczka Bratysławy

  • DST 83.77km
  • Teren 21.00km
  • VMAX 33.80km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 499m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Świetna wycieczka i fajnie zorganizowany wyjazd.
WrocNam
- 17:51 wtorek, 28 sierpnia 2012 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa mmyta
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl