Poniedziałek, 23 czerwca 2008
Kategoria CHORWACJA
Chorwackie wyzwania - dzień 3
Chorwackie wyzwania - dzień 3
Vrsar - Rovnij
Mapka trasy Vrsar - Rovnij
Dzisiaj postanowiłam porzucić lekką trasę i wybrać się na z definicji trudniejsze "Chorwackie wyzwania". Jak się później okazało taki zielak jak ja mógł da spokojnie radę - trasa była tylko trochę dłuższa.
Pierwsze kilometry były wspólne, aczkolwiek pierwsza na start wyruszyła ekipa "Chorwackich wyzwań", czyli standardowo: Sebastianek, Artur z Justyną, Dorotka, ja, Maciej-przewodnik i Marcin. Bartek pojechał z resztą.
Wyjeżdżając z campingu ok. 2 kilometry kluczyliśmy jeszcze przez miasto, następnie zahaczyliśmy o vrsarską marinę z mnóstwem jachtów, by po chwili opuścić Vrsar i skierować się na południowy-wschód.
* Porzucamy Vrsar...*
Początkowo jechaliśmy piękną, płaską szutrową drogą, wiodącą przez pola uprawne po naszej prawej ręce. Wkrótce też śmignęliśmy niezauważenie koło pasa startowego dla pobliskiego lotniska.
Z czasem, wchodząc w lesiste tereny kręta nic stała się jeszcze przyjemniejszą, ocienioną drogą przez las. Niewątpliwie w skwarze, który nas męczył była to nieopisana ulga. Zdaje się, że wówczas wjechaliśmy na teren parku krajobrazowego lub narodowego, gdyż co jakiś czas mijaliśmy tabliczki informujące że znajdujemy się w Parku Przyrody.
* Na miejscu, szykujemy się do ataku aparatami *
Limski Fjord
W jednym z mało charakterystycznych miejsc odbiliśmy w niepozorną, stromo schodzącą w dół ścieżkę, która zawiodła nas wprost na mały, naturalny taras widokowy na Limski Fjord. Szczerze mówiąc, z geograficznego punktu widzenia nie jest to fiord, a wąsko wrzynająca się na ok. 10 km zatoka morska otoczona przez strome brzegi. Stąd przypomina fiordy, które są tworami lodowca w przeciwieństwie do podziwianego.
Stojąc przy drewnianej barierce gapiliśmy się w ten przepiękny widoczek z otwartymi ustami, chłonąc wzrokiem błękit wody, nieba i soczystą zieleń lasów dookoła. Dookoła wspinały sie wapienne pagórki porośnięte smukłymi cyprysami, piniami i sosnami. Prz jego drugim krańcu zbocza stawały sie coraz wyższe dochodząc do wysokości ok. 100 m. Czyste wody "fiordu" skrywały zapewne w swych głębinach tony hodowanych tu ostryg, krewetek, muli, krabów i temu podobnych owoców morza. Wedle dostępnej i wygrzebanej przeze mnie wiedzy do tego cudownego miejsca płyną wszystkie okoliczne ryby na tarło - ot, takie miejsce rybich schadzek.
*Błękitu ciąg dalszy *
Po kilkunastuminutowym postoju, gdy usłyszeliśmy głosy i brzęk sprzętu pozostałej części grupy kamienistą ścieżką pod górę powróciliśmy na naszą główna trasę Niestety po drodze Michał zaliczył glebę - kozła przez kierownicę. Przez chwilę zdawało się zawisł w powietrzu po czym gruchną na ziemię. Na szczęście nasz pilot wyszedł z opresji bez szwanku - podniósł się, otrzepał, po czym wsiadł na rower i ruszył z kopyta.
W miejscu gdzie Limski Fjord kończył swą wycieczkę w głąb lądu zrobiliśmy sobie postój na małą kąpiel, którą to okazję skwapliwie wykorzystała Dorota. Co prawda w tym akurat miejscu, gdzie woda praktycznie stała nie było tak przezroczysto jak poprzednio, ale nie przeszkodziło to amatorom kąpieli. Woda była nieco bardziej zielona i zagloniona, ale za to obfitowała w kraby chodzące bokiem, duże ryby i ławice małych rybek. Za to nieco dalej, przy małym placyku rozstawiło sie kilka straganów z miejscowymi dobrociami - oliwą przeróżnej maści i kolorów, marynowanymi w alkoholu, occie warzywkami - papryką, kukurydzą, oliwkami i ziołami.Nie zabrakło również kolorowych pamiątek, chustek, biżuterii i świecidełek.
* Smakowitości *
I znowu usłyszawszy nadjeżdżających kolegów i koleżanki, Maciek dał znak powolnego końca czasu wolnego i czas powrotu na trasę. Od tego miejsca nasze drogi definitywnie się rozeszły i już do końca wycieczki nie było nam dane zobaczy się z grupą "Dookoła Istrii" :). My popedałowaliśmy w kierunku małego miasteczka, które kilkaset lat temu "postanowiło" wymrzeć. Niektórzy określają go jako miasto, w którym w roku 1631 stanął czas...
A wszystko to za sprawą zawleczonej tam dżumy - mieszkańcy w obawie przed zarazą uciekli do okolicznych osad, m.in do Kanafaru.
Dvigrad
Do Dvigradu prowadziła do niego szutrowa droga, pokryta żółtym i czerwonym pyłem, wijąca się między zagajnikami. Minęliśmy nad naszymi głowami monstrualnych rozmiarów wiadukt drogowy a leżąc chwilę w trawie z głową w niebo słyszeliśmy huk kół przejeżdżających samochodów... Słońce wciąż smażyło. Wtem oczom, na wzgórzu ukazał się widok górujących nad miastem dwóch wież.
* Dvigrad *
Obecne pozostałości Dvigradu przedstawiają charakterystyczną średniowieczną urbanistyczną kulturę: miasto otoczone było murami i wieżami stojącymi przy samej bramie wjazdowej, ale zachowane zostały także rozległe mury 220 budynków z kierunkiem ulic i przejściami między domami. Na głównym wzniesieniu znajdują się ruiny kościoła św. Zofii z XII w., a kościelna ambona z XIV w. Znajduje się w kościele parafialnym w Kanfarze. W okolicy znajduje się więcej sakralnych zabytków, a kościółek przy cmentarzu szczyci się cyklem fresków miejscowego autora z XV wieku.
My zaczęliśmy spacer, a jakże by inaczej, od bramy głównej. Chadzając w cieniu zbielałych murów znajdowaliśmy chwilę odpoczynku, chłonąc atmosferę dawnego miasteczka. Zastanawialiśmy się nawet, czy gdzieś za rogiem nie czają się na turystów prątki dżumy - Yersinia pestis (z łaciny). Okazało się, że wróciliśmy cali i zdrowi, bogatsi o niezapomniane wrażenia. Ja tymczasem przy jednej ze ścian ukryłam skrzyneczkę geocachingową z małymi skarbami, "zapytałam" GPS-a o współrzędne które skrzętnie zanotowałam. Po powrocie na specjalnej stronie podałam namiary na nią i... niech szukają !!! Kto znajdzie ten zrobi wpis, że też tam był!
Z Dvigradu czekała nas asfaltówka pod górę. Ruszyliśmy mozolnie i kolejne setki metrów w upale dawały się we znaki. Ja ślimaczym tempie ciągnęłam się jakoś do przodu, cho momentami już miałam dość. Przez kawałek drogi postanowiłam "posiedzieć" na ogonie Justynie, która prawie bez wysiłku na twarzy wjeżdżała pod górę. Po kilkunastu minutach dałam za wygraną i jej plecy wkrótce zniknęły mi gdzieś do przodu. Bijące od asfaltu gorąco zmuszało mnie od czasu do czasu do polewania się wodą, która i tak w bidonie osiągała temperaturę bliską 30 stopni. Podjazd liczył gdzieś ze 3 kilosy...
Kanafar
Dojechaliśmy w końcu do Kanafaru, gdzie pod sklepem spożywczym wyprostowaliśmy nogi. Zakupiliśmy brakujący ekwipunek i zapasy świeżej, lodowatej wody. Ja spałaszowałam na miejscu grejpfruta, zimny kefir i jakiegoś batona, popijając wodą. Arturo z Sebkiem wchłonęli natomiast po puszce piwa, Dorotka kończyła opakowanie płatków Nestle z cynamonem, do których zresztą dzień wcześniej zapałałam "miłością" (jak sie okazało tylko na wyprawie - w domu już mi tak nie wchodziły...). Obok sklepu wypatrzyliśmy również pomnik dwóch, bliżej nieokreślonych brył z bulwami przypominającymi kacze nosy - stąd ochrzciliśmy ów pomnik "Pomnikiem braci Kaczyńskich" (co by nie zapomnieć o ojczyźnie chyba).
Z Kanafaru, niestety asfaltową drogą sporo uczęszczaną przez samochody, ruszyliśmy do Rovinjsko Selo i dalej aż do Rovinja. Przed Rovinijem minęliśmy małą plaże z tajemniczo ustawionymi kamieniami - jedne na drugim, czubeczek w czubeczek. Zafascynowani tym fenomenem zeszliśmy nawet sprawdzić czy nie są sklejone, ale okazało się, że stoją bez żadnego lepiszcza.
* Kto tak je poustawiał?
W Rovinju nie zatrzymywaliśmy się na dłużej ze względu na zaplanowane odwiedziny miasteczka w godzinach wieczornych.. Popędziliśmy brzegiem plaży do naszego campingu, mijając po drodze plażę nudystów. Najlepszy był stary, nagi i wypłowiały kowboj w skórzanym kapeluszu - doszliśmy do wniosku, że po takich plażach chadzają akurat ci ludzie, którzy nie mają nic do pokazania. Ale brawa za odwagę i brak kompleksów!!!
*Panorama Rovinja *
Rovnij
Po przerwie na rozbicie obozowiska i zjedzeniu przepysznego spaghettti wg tajemnej receptury Bartka (tajemnica nie było że to makaron al dante, oliwa, zioła prowansalskie, sól a dodatkiem był sos z tuńczyka od Marcina). Następnie przyszła kolej na kąpiel w zadbanych i czystych sanitariatach, które mieliśmy prawie po nosem. Po orzeźwieniu się i odpoczynku pojechaliśmy na dwie raty busem do Rovinja, by tam spędzi resztę wieczoru.
Oczekując na drugą część naszej ekipy popędziłam na poszukiwanie sklepu z wodą, obejście nadbrzeża, jak zwykle wypełnionego niezliczona ilością kutrów i jachtów różnej maści. Nie obyło się również bez fotografowania zachodu słońca, chowającego się tym razem za konturami starych zabudowań.
* Znowu te zachody słońca...*
Gwar sporej masy turystów, przeplatających się z piskliwym wrzaskiem mew i muzyką na żywo w oddali czynił nastrój genialnym. Nasze kroki skierowały sie ku wąskim, pełnym czaru uliczkom między starymi kamienicami. Jak wszędzie w okolicach kamieniczki i stare domy posiadały okna z drewnianymi okiennicami, zazwyczaj zielonymi, pootwieranymi na oścież. Na murach między ścinami domostw porozwieszane było pranie, zza niektórych drzwi odchodziły głosy rodzinnej krzątaniny, odgłosy kibiców piłki nożnej przed telewizorami, czasami jednak zza uchylonych okien i bram spozierała bieda. Z drugiej strony roiło sie od kolorowych knajpek z muzyką, z ciągnącymi się zapachami owoców morza i ryb z grilla - słowem bogactwo bodźców drażniło niemal wszystkie zmysły.
Samo miasto to perła chorwackiego wybrzeża - tak przynajmniej mówią przewodniki turystyczne. Rovinj był wielokrotnie najeżdżany, plądrowany, nękany przez rozbójników i piratów oraz swych najeźdźców i plagi chorób. Gdy w końcu zaznało spokoju w XVIII zasypano wąski przesmyk odgradzający miasto na małej wyspie z lądem. Najwyższym punktem miasta jest kościół niejakiej św. Eufemii z dużą dzwonnicą, u podnóża której nawet chwilę staliśmy. Owa święta jak głosi legenda (dośc niespójna zresztą) była męczennica - podczas panowania Deklecjana w 304 r n.e została rzucona na pożarcie lwom a gdy te jej do końca nie zjadły, wrzucono ją na koło do łamania kości - nota bene musiała by twardą sztuką ;).
Resztki "potorturowe" jako relikwie przewieziono do Konstantynopola, by po iluś tam latach o nich zapomnieć. Jednak one przypomniały o sobie i w niejasny, cudowny sposób morze wyrzuciło je w pobliżu właśnie Rovinja. Wtedy już zapakowano je w sarkofag i do tej pory spoczywają we wspomnianym kościele.
* Turyści z tyłu a bieda swoje *
Ale wracając do naszych wrażeń...
Usiedliśmy sobie w jednej z knajpek by się uroczyście posilić. Kelner od razu do nas po rosyjsku: gawarite pa ruski, da? A my: NIE! Szlag mnie trafiał - po czym niby oni poznawali, że my ruski? Od czasu do czasu zdarzało się, że od razu krzyczeli: Pollaco, Pollaco!! A niby po czym, że my Polacy. Ja już się nawet nie odzywałam. Cholewcia, Niemców fakt, poznać można bo z reguły wiekowi, strzaskani na mahoń, z pomarszczoną jak pigwa skórą. Ale nas? No cóż, ubiór, zachowanie?
W końcu na stół wjechały zamówione dania - przede mną pojawiły się kalmarowe krążki w cieście, niezbyt ich było dużo. W tym jeden z nich zniknął niespodziewanie w paszczy Agnieszki, która zwykła była próbować tutejszych specjałów z cudzych talerzy - trzeba było sie pogodzi. W zamian ukradłam jej jednego obleśnego małża.
* Ach te knajpy...:) *
Po nocnym prawie obżarstwie wróciliśmy busem na pole campingowe, by wpaść w objęcia Morfeusza w naszych namiotach.
Vrsar - Rovnij
Mapka trasy Vrsar - Rovnij
Dzisiaj postanowiłam porzucić lekką trasę i wybrać się na z definicji trudniejsze "Chorwackie wyzwania". Jak się później okazało taki zielak jak ja mógł da spokojnie radę - trasa była tylko trochę dłuższa.
Pierwsze kilometry były wspólne, aczkolwiek pierwsza na start wyruszyła ekipa "Chorwackich wyzwań", czyli standardowo: Sebastianek, Artur z Justyną, Dorotka, ja, Maciej-przewodnik i Marcin. Bartek pojechał z resztą.
Wyjeżdżając z campingu ok. 2 kilometry kluczyliśmy jeszcze przez miasto, następnie zahaczyliśmy o vrsarską marinę z mnóstwem jachtów, by po chwili opuścić Vrsar i skierować się na południowy-wschód.
* Porzucamy Vrsar...*
Początkowo jechaliśmy piękną, płaską szutrową drogą, wiodącą przez pola uprawne po naszej prawej ręce. Wkrótce też śmignęliśmy niezauważenie koło pasa startowego dla pobliskiego lotniska.
Z czasem, wchodząc w lesiste tereny kręta nic stała się jeszcze przyjemniejszą, ocienioną drogą przez las. Niewątpliwie w skwarze, który nas męczył była to nieopisana ulga. Zdaje się, że wówczas wjechaliśmy na teren parku krajobrazowego lub narodowego, gdyż co jakiś czas mijaliśmy tabliczki informujące że znajdujemy się w Parku Przyrody.
* Na miejscu, szykujemy się do ataku aparatami *
Limski Fjord
W jednym z mało charakterystycznych miejsc odbiliśmy w niepozorną, stromo schodzącą w dół ścieżkę, która zawiodła nas wprost na mały, naturalny taras widokowy na Limski Fjord. Szczerze mówiąc, z geograficznego punktu widzenia nie jest to fiord, a wąsko wrzynająca się na ok. 10 km zatoka morska otoczona przez strome brzegi. Stąd przypomina fiordy, które są tworami lodowca w przeciwieństwie do podziwianego.
Stojąc przy drewnianej barierce gapiliśmy się w ten przepiękny widoczek z otwartymi ustami, chłonąc wzrokiem błękit wody, nieba i soczystą zieleń lasów dookoła. Dookoła wspinały sie wapienne pagórki porośnięte smukłymi cyprysami, piniami i sosnami. Prz jego drugim krańcu zbocza stawały sie coraz wyższe dochodząc do wysokości ok. 100 m. Czyste wody "fiordu" skrywały zapewne w swych głębinach tony hodowanych tu ostryg, krewetek, muli, krabów i temu podobnych owoców morza. Wedle dostępnej i wygrzebanej przeze mnie wiedzy do tego cudownego miejsca płyną wszystkie okoliczne ryby na tarło - ot, takie miejsce rybich schadzek.
*Błękitu ciąg dalszy *
Po kilkunastuminutowym postoju, gdy usłyszeliśmy głosy i brzęk sprzętu pozostałej części grupy kamienistą ścieżką pod górę powróciliśmy na naszą główna trasę Niestety po drodze Michał zaliczył glebę - kozła przez kierownicę. Przez chwilę zdawało się zawisł w powietrzu po czym gruchną na ziemię. Na szczęście nasz pilot wyszedł z opresji bez szwanku - podniósł się, otrzepał, po czym wsiadł na rower i ruszył z kopyta.
W miejscu gdzie Limski Fjord kończył swą wycieczkę w głąb lądu zrobiliśmy sobie postój na małą kąpiel, którą to okazję skwapliwie wykorzystała Dorota. Co prawda w tym akurat miejscu, gdzie woda praktycznie stała nie było tak przezroczysto jak poprzednio, ale nie przeszkodziło to amatorom kąpieli. Woda była nieco bardziej zielona i zagloniona, ale za to obfitowała w kraby chodzące bokiem, duże ryby i ławice małych rybek. Za to nieco dalej, przy małym placyku rozstawiło sie kilka straganów z miejscowymi dobrociami - oliwą przeróżnej maści i kolorów, marynowanymi w alkoholu, occie warzywkami - papryką, kukurydzą, oliwkami i ziołami.Nie zabrakło również kolorowych pamiątek, chustek, biżuterii i świecidełek.
* Smakowitości *
I znowu usłyszawszy nadjeżdżających kolegów i koleżanki, Maciek dał znak powolnego końca czasu wolnego i czas powrotu na trasę. Od tego miejsca nasze drogi definitywnie się rozeszły i już do końca wycieczki nie było nam dane zobaczy się z grupą "Dookoła Istrii" :). My popedałowaliśmy w kierunku małego miasteczka, które kilkaset lat temu "postanowiło" wymrzeć. Niektórzy określają go jako miasto, w którym w roku 1631 stanął czas...
A wszystko to za sprawą zawleczonej tam dżumy - mieszkańcy w obawie przed zarazą uciekli do okolicznych osad, m.in do Kanafaru.
Dvigrad
Do Dvigradu prowadziła do niego szutrowa droga, pokryta żółtym i czerwonym pyłem, wijąca się między zagajnikami. Minęliśmy nad naszymi głowami monstrualnych rozmiarów wiadukt drogowy a leżąc chwilę w trawie z głową w niebo słyszeliśmy huk kół przejeżdżających samochodów... Słońce wciąż smażyło. Wtem oczom, na wzgórzu ukazał się widok górujących nad miastem dwóch wież.
* Dvigrad *
Obecne pozostałości Dvigradu przedstawiają charakterystyczną średniowieczną urbanistyczną kulturę: miasto otoczone było murami i wieżami stojącymi przy samej bramie wjazdowej, ale zachowane zostały także rozległe mury 220 budynków z kierunkiem ulic i przejściami między domami. Na głównym wzniesieniu znajdują się ruiny kościoła św. Zofii z XII w., a kościelna ambona z XIV w. Znajduje się w kościele parafialnym w Kanfarze. W okolicy znajduje się więcej sakralnych zabytków, a kościółek przy cmentarzu szczyci się cyklem fresków miejscowego autora z XV wieku.
My zaczęliśmy spacer, a jakże by inaczej, od bramy głównej. Chadzając w cieniu zbielałych murów znajdowaliśmy chwilę odpoczynku, chłonąc atmosferę dawnego miasteczka. Zastanawialiśmy się nawet, czy gdzieś za rogiem nie czają się na turystów prątki dżumy - Yersinia pestis (z łaciny). Okazało się, że wróciliśmy cali i zdrowi, bogatsi o niezapomniane wrażenia. Ja tymczasem przy jednej ze ścian ukryłam skrzyneczkę geocachingową z małymi skarbami, "zapytałam" GPS-a o współrzędne które skrzętnie zanotowałam. Po powrocie na specjalnej stronie podałam namiary na nią i... niech szukają !!! Kto znajdzie ten zrobi wpis, że też tam był!
Z Dvigradu czekała nas asfaltówka pod górę. Ruszyliśmy mozolnie i kolejne setki metrów w upale dawały się we znaki. Ja ślimaczym tempie ciągnęłam się jakoś do przodu, cho momentami już miałam dość. Przez kawałek drogi postanowiłam "posiedzieć" na ogonie Justynie, która prawie bez wysiłku na twarzy wjeżdżała pod górę. Po kilkunastu minutach dałam za wygraną i jej plecy wkrótce zniknęły mi gdzieś do przodu. Bijące od asfaltu gorąco zmuszało mnie od czasu do czasu do polewania się wodą, która i tak w bidonie osiągała temperaturę bliską 30 stopni. Podjazd liczył gdzieś ze 3 kilosy...
Kanafar
Dojechaliśmy w końcu do Kanafaru, gdzie pod sklepem spożywczym wyprostowaliśmy nogi. Zakupiliśmy brakujący ekwipunek i zapasy świeżej, lodowatej wody. Ja spałaszowałam na miejscu grejpfruta, zimny kefir i jakiegoś batona, popijając wodą. Arturo z Sebkiem wchłonęli natomiast po puszce piwa, Dorotka kończyła opakowanie płatków Nestle z cynamonem, do których zresztą dzień wcześniej zapałałam "miłością" (jak sie okazało tylko na wyprawie - w domu już mi tak nie wchodziły...). Obok sklepu wypatrzyliśmy również pomnik dwóch, bliżej nieokreślonych brył z bulwami przypominającymi kacze nosy - stąd ochrzciliśmy ów pomnik "Pomnikiem braci Kaczyńskich" (co by nie zapomnieć o ojczyźnie chyba).
Z Kanafaru, niestety asfaltową drogą sporo uczęszczaną przez samochody, ruszyliśmy do Rovinjsko Selo i dalej aż do Rovinja. Przed Rovinijem minęliśmy małą plaże z tajemniczo ustawionymi kamieniami - jedne na drugim, czubeczek w czubeczek. Zafascynowani tym fenomenem zeszliśmy nawet sprawdzić czy nie są sklejone, ale okazało się, że stoją bez żadnego lepiszcza.
* Kto tak je poustawiał?
W Rovinju nie zatrzymywaliśmy się na dłużej ze względu na zaplanowane odwiedziny miasteczka w godzinach wieczornych.. Popędziliśmy brzegiem plaży do naszego campingu, mijając po drodze plażę nudystów. Najlepszy był stary, nagi i wypłowiały kowboj w skórzanym kapeluszu - doszliśmy do wniosku, że po takich plażach chadzają akurat ci ludzie, którzy nie mają nic do pokazania. Ale brawa za odwagę i brak kompleksów!!!
*Panorama Rovinja *
Rovnij
Po przerwie na rozbicie obozowiska i zjedzeniu przepysznego spaghettti wg tajemnej receptury Bartka (tajemnica nie było że to makaron al dante, oliwa, zioła prowansalskie, sól a dodatkiem był sos z tuńczyka od Marcina). Następnie przyszła kolej na kąpiel w zadbanych i czystych sanitariatach, które mieliśmy prawie po nosem. Po orzeźwieniu się i odpoczynku pojechaliśmy na dwie raty busem do Rovinja, by tam spędzi resztę wieczoru.
Oczekując na drugą część naszej ekipy popędziłam na poszukiwanie sklepu z wodą, obejście nadbrzeża, jak zwykle wypełnionego niezliczona ilością kutrów i jachtów różnej maści. Nie obyło się również bez fotografowania zachodu słońca, chowającego się tym razem za konturami starych zabudowań.
* Znowu te zachody słońca...*
Gwar sporej masy turystów, przeplatających się z piskliwym wrzaskiem mew i muzyką na żywo w oddali czynił nastrój genialnym. Nasze kroki skierowały sie ku wąskim, pełnym czaru uliczkom między starymi kamienicami. Jak wszędzie w okolicach kamieniczki i stare domy posiadały okna z drewnianymi okiennicami, zazwyczaj zielonymi, pootwieranymi na oścież. Na murach między ścinami domostw porozwieszane było pranie, zza niektórych drzwi odchodziły głosy rodzinnej krzątaniny, odgłosy kibiców piłki nożnej przed telewizorami, czasami jednak zza uchylonych okien i bram spozierała bieda. Z drugiej strony roiło sie od kolorowych knajpek z muzyką, z ciągnącymi się zapachami owoców morza i ryb z grilla - słowem bogactwo bodźców drażniło niemal wszystkie zmysły.
Samo miasto to perła chorwackiego wybrzeża - tak przynajmniej mówią przewodniki turystyczne. Rovinj był wielokrotnie najeżdżany, plądrowany, nękany przez rozbójników i piratów oraz swych najeźdźców i plagi chorób. Gdy w końcu zaznało spokoju w XVIII zasypano wąski przesmyk odgradzający miasto na małej wyspie z lądem. Najwyższym punktem miasta jest kościół niejakiej św. Eufemii z dużą dzwonnicą, u podnóża której nawet chwilę staliśmy. Owa święta jak głosi legenda (dośc niespójna zresztą) była męczennica - podczas panowania Deklecjana w 304 r n.e została rzucona na pożarcie lwom a gdy te jej do końca nie zjadły, wrzucono ją na koło do łamania kości - nota bene musiała by twardą sztuką ;).
Resztki "potorturowe" jako relikwie przewieziono do Konstantynopola, by po iluś tam latach o nich zapomnieć. Jednak one przypomniały o sobie i w niejasny, cudowny sposób morze wyrzuciło je w pobliżu właśnie Rovinja. Wtedy już zapakowano je w sarkofag i do tej pory spoczywają we wspomnianym kościele.
* Turyści z tyłu a bieda swoje *
Ale wracając do naszych wrażeń...
Usiedliśmy sobie w jednej z knajpek by się uroczyście posilić. Kelner od razu do nas po rosyjsku: gawarite pa ruski, da? A my: NIE! Szlag mnie trafiał - po czym niby oni poznawali, że my ruski? Od czasu do czasu zdarzało się, że od razu krzyczeli: Pollaco, Pollaco!! A niby po czym, że my Polacy. Ja już się nawet nie odzywałam. Cholewcia, Niemców fakt, poznać można bo z reguły wiekowi, strzaskani na mahoń, z pomarszczoną jak pigwa skórą. Ale nas? No cóż, ubiór, zachowanie?
W końcu na stół wjechały zamówione dania - przede mną pojawiły się kalmarowe krążki w cieście, niezbyt ich było dużo. W tym jeden z nich zniknął niespodziewanie w paszczy Agnieszki, która zwykła była próbować tutejszych specjałów z cudzych talerzy - trzeba było sie pogodzi. W zamian ukradłam jej jednego obleśnego małża.
* Ach te knajpy...:) *
Po nocnym prawie obżarstwie wróciliśmy busem na pole campingowe, by wpaść w objęcia Morfeusza w naszych namiotach.
- DST 59.64km
- Teren 51.00km
- Czas 03:49
- VAVG 15.63km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj