Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Poniedziałek, 13 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju, dzień 2

Dzień drugi Bratysława – Morsonmagyarovar


Bratysława nocą

Rano, po wspaniałym śniadaniu, niespiesznie wyciągamy się na rowery. Jeszcze wspominamy kolację z przepysznym wiśniowym chłodnikiem w słowackim wydaniu i przemiły pobyt w hotelu.
Dziś firma zaplanowała trochę ulgi dla czterech liter - dystans o połowę krótszy, całe szczęście, bo nie wiem jak to by się skończyło. Z dużą dozą obaw posadziłam się na rowerze, ale nie było tak źle.
Pierwszą atrakcją po nudnych kilku kilometrach miały być pozostałości z dawnej rzymskiej fortyfikacji, Cemantia, zbudowanej między I a II w. n.e, mającej pilnować pogranicza cesarstwa rzymskiego. Nie wiedzieć czemu nazwany przez jednych z geocacherów – „dziewczęcym zamkiem” (girls castle).
Niestety jedyną atrakcją był kesz kilkaset metrów przed, gdyż sama fortyfikacja, a raczej kilka kamieni ułożonych w kwadraty, nawet nie wysiliłam się pstryknąć fotki…więc nie zapodam. Ależ wykazałam się ignorancją. Zazwyczaj lubię takie miejsca, a tu…



Następnym miejscem, gdzie niespodziewanie zrobiłyśmy sobie popas było małe i niepozorne, ledwo majaczące na mapce jeziorko Rusovecke. Woda ciepła i przejrzysta, więc szkoda było się nie zamoczyć. W rosnącym skwarze chłodna kąpiel była wybitnie odświeżająca. Zresztą nie tylko my odkryłyśmy uroki tego zacisznego miejsca, gdzie niegdzie w krzakach wokół jeziorka, wyłaniali się znowu naturyści.
Odświeżone, ze strojami kąpielowym i suszącymi się na bagażnikach z tyłu popedałowałyśmy przed siebie.



Dalej kierunek na granicę węgierską. Ostatnią miejscowością było Cunovo, gdzie większość innych wycieczkowych pobratymców zatrzymała się na posiłek w przydrożnym bufecie Obratka. My zaś przejechałyśmy dalej, by minąwszy zagospodarowania i DDR-owski trabank stojący na poboczu, dojechać do dawnej granicy. Nikt by nawet nie pomyślał, iż kiedyś była tu granica między Słowacją a Węgrami, teraz stojąca tylko w polu kukurydzy tablica informacyjna zdawała się być niemym świadkiem starych czasów.
Rowerzyści, których poznaliśmy na przystanku w Wiedniu, znowu obrali inną trasę po migowych konsultacjach z miejscowymi. Jakoś nie przejęłyśmy się ich alternatywna trasą i niedługo potem jechałyśmy pośród pól kukurydzy, mnóstwa drzew orzechów włoskich. Nawet nauczyłam moją norweską koleżankę „obrabiać” orzechy i po społu zjadłyśmy kilka świeżych, obdarłszy je najpierw z gorzkiej skórki.





Będąc już na Węgrzech dało się odczuć nieco inną atmosferę wsi. Nie wiem na czym polegała różnica, ale było inaczej niż na Słowacji. Ani brudniej, ani czyściej, po prostu inaczej. W miejscowości Rajka zjadłyśmy obiad, chyba jakiś gulasz wzięłyśmy, płacą za niego bezcen. Usłużny choć z czarnymi jak smoła zębami kelner uwijał się jak w ukropie. Gadał tylko po węgiersku, albo po niemiecku. Okazało się, że o ile Słowacy trochę kumali po angielsku o tyle Węgrzy – ni w ząb. Tylko niemiecki i niemiecki. Oczywiście poszłam po rozum do głowy i z głębokich depozytów pamięci wyciągnęłam jakieś ostaki wiedzy historycznej (historia to mój znienawidzony przedmiot przez całą moją edukację). Przecież były kiedyś Austro-Węgry, oświeciło mnie!!


Najmniejsza stacja świata

Po pożywnym obiedzie, w niedalekim Bezenye, zobaczyłyśmy zjazd na szutrówkę. Najpierw jednak znalazłam obiekt do zdjęcia. Była to stojąca, podupadająca i najmniejsza stacja kolejowa jaką w życiu widziałam. Mieściła jedną posępną izbę, będącą kiedyś zapewne poczekalnią, kasą i toaletą w jednym. Mniejsza od mojego najmniejszego pokoju w domu. Przepięknie „udekorowane” ściany w swastyki. Kubeł niemal na pierwszym planie. Obok stacyjki zwykły ceglany dom, próbowałyśmy nawet zgadnąć czy ktoś w nim mieszka, ale suszące sia na parkanie gacie, dały nam znak, że raczej jakieś życie się tam czai.

Na szutrówce, ochoczo, by zrobić sobie odmianę od asfaltu, rozpędziłyśmy się, by za niedługo klnąc w myślach. Wyboje, dziury, kamienie, głazy, itp. przeciwności skutecznie zabiły przyjemność jazdy. Jedynie krajobrazy i trochę cienia po drodze mogły trochę ją uprzyjemnić. W końcu jadnak dotarłam do Mosonmagyarovar, ponoć znaczące – wrota na Węgry.


Droga udręka chociaż nie widać


Centrum Mosonmagyarovar

Nocleg zaplanowano nam w hoteliku-kurorcie z ciepłymi wodami termalnymi. W sumie czułam się jak w małym sanatorium, między hotelowymi pokojami rozrzucone były rozmaite gabinety masażu, lekarzy konsulentów, itp. My jednak wybrałyśmy miasto!! Wody termalne czynne do 20.00, więc nie było sensu się tam taplać, czasu było za mało. Zamiast tego mały spacer po uliczkach, po centrum, przegryźć małe co nieco i spróbować węgierskiego tokaja!!
Kelnerom dostało się trochę napiwków, bo jak przeliczyłyśmy na norweskie korony to były grosze, a dla nich 50% zamówienia!!





  • DST 49.56km
  • Teren 10.00km
  • Czas 04:03
  • VAVG 12.24km/h
  • VMAX 37.60km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 146m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa ejsza
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl