Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2013
Dystans całkowity: | 153.82 km (w terenie 30.70 km; 19.96%) |
Czas w ruchu: | 09:34 |
Średnia prędkość: | 16.08 km/h |
Maksymalna prędkość: | 41.50 km/h |
Suma podjazdów: | 822 m |
Maks. tętno maksymalne: | 159 (85 %) |
Maks. tętno średnie: | 128 (117 %) |
Suma kalorii: | 4013 kcal |
Liczba aktywności: | 12 |
Średnio na aktywność: | 12.82 km i 0h 47m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 30 kwietnia 2013
Kategoria Wypady Dolny Śląsk
Stare śmieci
W ostatnim kwietniowym wpisie nie mogę nie wspomnieć o tymi, iż po powrocie z egzotycznej Dominikany, skusiło mnie bardzo na objeżdżenie „starych śmieci” i powspominanie okolic, gdzie kiedyś jeździłam.
Pożyczyłam rower od przyjaciółki i poszalałam w okolicach nowej obwodnicy Wrocławia, która przebiega teraz nad terenami, gdzie zwykłam była jeździć. Wąska asfaltówka na Blizanowice wiedzie teraz pod olbrzymim wiaduktem, od czasu kiedy mnie tam nie było (dobre 3 lata) powstało jakieś małe łowisko „Mała Szwecja” a pola wzdłuż drogi wcześniej obsiane rzepakiem, świecą teraz pustkami.
Sama wioseczka, hmm, jakby tu powiedzieć, zmieniła się i nie zmieniła. Chyba mają ciut odnowioną drogę wiodącą po przekątnej, ustawiono „nadworny” stół to tenisa stołowego, przy niektórych domach wyładniały przydomowe ogródki, a reszta… stare po PGR-owskie budynki jeszcze bardziej chylą się ku upadkowi. Jak ktoś Blizanowice dobrze nazwał to „relikt z epoki PGR-ów”.
“W Blizanowicach mieszka dzisiaj kilkanaście rodzin. Są to głównie dawni pracownicy stacji badawczej Instytutu Zootechniki z Krakowa. Zakład wybudował tutaj kilka bloków, które potem zostały wykupione przez lokatorów. Przedstawiciele młodszego pokolenia dojeżdżają do pracy i szkoły kursującym dwa razy na dzień autobusem do Wrocławia.
Po powrocie do domu nie mogą jednak cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Główną przeszkodą są tiry kursujące regularnie ze znajdującej się we wsi suszarni. Stan i tak marnej drogi regularnie się przez to pogarsza, a latem dodatkowo daje się we znaki pył wzbijany na drodze."
Taki oto opis Blizanowic znalazłam czyimś blogu…
Zajechałam dalej do Trestna, gdzie założyłam swoją pierwszą skrzynkę geocachingową w małej kapliczce na starym poniemieckim cmentarzu. Oczywiście weszłam, obejrzałam kilka grobów, zauważając że kilka niemieckich płyt nagrobnych zostały usunięte a nieboszczyki tam pochowane stały się teraz anonimowe.
Potem już tylko wałami, wzdłuż drzew z pniami chronionymi płotkiem z desek na czas budowy obwodnicy. Przejeżdżając wzdłuż Odry usłyszałam jakąś „bębenkową imprezę” za krzakami a po drugiej stronie odkryłam mały lasek z dziwnie sterczącymi na środku czterema wysoko uciętymi pniakami. Dziwnie to wyglądało więc podeszłam bliżej. Na pniach wisiały zafoliowane kartki, które obwieszczały obecność w dobrze nadgryzionych pniach jakiegoś cennego gatunku robactwa… kozioroga dębosza.
Nic o nim nie wiedziałam, więc poczytałam. Gatunek ten występuje tylko na dębach szypułkowych i bezszypułkowych. Preferuje dobrze nasłonecznione, ponad 100-letnie drzewa, rosnące pojedynczo lub w niewielkich skupiskach. Lubi też stare, dobrze prześwietlone dąbrowy. Spotkać go można tylko na żywych drzewach / to ostatnie zdanie mnie troche zdziwiło, bo drzewa były wybitnie nieżywe!!
Dom kozioroga dębosza
Dalej czytawszy: “Kozioróg dębosz w Polsce i krajach sąsiednich objęty jest ochroną gatunkową. Żeruje między innymi na drzewach będących pomnikami przyrody, również na Bartku, który też jest pod ochroną. Od kilkudziesięciu lat obserwuje się stały spadek populacji tego chrząszcza. Najliczniejsza populacja tego gatunku w Polsce występuje na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy”
I tak oto się troche wyedukowałam.
Pożyczyłam rower od przyjaciółki i poszalałam w okolicach nowej obwodnicy Wrocławia, która przebiega teraz nad terenami, gdzie zwykłam była jeździć. Wąska asfaltówka na Blizanowice wiedzie teraz pod olbrzymim wiaduktem, od czasu kiedy mnie tam nie było (dobre 3 lata) powstało jakieś małe łowisko „Mała Szwecja” a pola wzdłuż drogi wcześniej obsiane rzepakiem, świecą teraz pustkami.
Sama wioseczka, hmm, jakby tu powiedzieć, zmieniła się i nie zmieniła. Chyba mają ciut odnowioną drogę wiodącą po przekątnej, ustawiono „nadworny” stół to tenisa stołowego, przy niektórych domach wyładniały przydomowe ogródki, a reszta… stare po PGR-owskie budynki jeszcze bardziej chylą się ku upadkowi. Jak ktoś Blizanowice dobrze nazwał to „relikt z epoki PGR-ów”.
“W Blizanowicach mieszka dzisiaj kilkanaście rodzin. Są to głównie dawni pracownicy stacji badawczej Instytutu Zootechniki z Krakowa. Zakład wybudował tutaj kilka bloków, które potem zostały wykupione przez lokatorów. Przedstawiciele młodszego pokolenia dojeżdżają do pracy i szkoły kursującym dwa razy na dzień autobusem do Wrocławia.
Po powrocie do domu nie mogą jednak cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Główną przeszkodą są tiry kursujące regularnie ze znajdującej się we wsi suszarni. Stan i tak marnej drogi regularnie się przez to pogarsza, a latem dodatkowo daje się we znaki pył wzbijany na drodze."
Taki oto opis Blizanowic znalazłam czyimś blogu…
Zajechałam dalej do Trestna, gdzie założyłam swoją pierwszą skrzynkę geocachingową w małej kapliczce na starym poniemieckim cmentarzu. Oczywiście weszłam, obejrzałam kilka grobów, zauważając że kilka niemieckich płyt nagrobnych zostały usunięte a nieboszczyki tam pochowane stały się teraz anonimowe.
Potem już tylko wałami, wzdłuż drzew z pniami chronionymi płotkiem z desek na czas budowy obwodnicy. Przejeżdżając wzdłuż Odry usłyszałam jakąś „bębenkową imprezę” za krzakami a po drugiej stronie odkryłam mały lasek z dziwnie sterczącymi na środku czterema wysoko uciętymi pniakami. Dziwnie to wyglądało więc podeszłam bliżej. Na pniach wisiały zafoliowane kartki, które obwieszczały obecność w dobrze nadgryzionych pniach jakiegoś cennego gatunku robactwa… kozioroga dębosza.
Nic o nim nie wiedziałam, więc poczytałam. Gatunek ten występuje tylko na dębach szypułkowych i bezszypułkowych. Preferuje dobrze nasłonecznione, ponad 100-letnie drzewa, rosnące pojedynczo lub w niewielkich skupiskach. Lubi też stare, dobrze prześwietlone dąbrowy. Spotkać go można tylko na żywych drzewach / to ostatnie zdanie mnie troche zdziwiło, bo drzewa były wybitnie nieżywe!!
Dom kozioroga dębosza
Dalej czytawszy: “Kozioróg dębosz w Polsce i krajach sąsiednich objęty jest ochroną gatunkową. Żeruje między innymi na drzewach będących pomnikami przyrody, również na Bartku, który też jest pod ochroną. Od kilkudziesięciu lat obserwuje się stały spadek populacji tego chrząszcza. Najliczniejsza populacja tego gatunku w Polsce występuje na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy”
I tak oto się troche wyedukowałam.
- DST 9.49km
- Teren 1.10km
- Czas 00:33
- VAVG 17.25km/h
- VMAX 28.80km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 155 ( 83%)
- HRavg 119 ( 63%)
- Kalorie 221kcal
- Podjazdy 84m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bike Butique
Bike Butique
Zgodnie z obietnicą kończę już z Dominikaną, może jeszcze raz kiedyś wyskoczę z kilkoma słowami i zdjęciami, jak nie znajdę natchnienia na inny wpis.
Dzisiaj miało być bardziej swojsko, europejsko znaczy się, po drodze z Dominikany do Polski. Przystanek Frankfurt nad Menem.
Między jednym samolotem a drugim rozwinęła się czasowa przepaść, więc trzeba było wyskoczyć do miasta. Najciekawszym punktem krótkiego zwiedzania okazał się stylowy rowerowy butik, do którego zaglądnęłam przypadkowo, zachęcona reklamą na ulicy.
Nie może zabraknąc linka do butiku - tutaj trzeba zaglądnąć
Specjalnie nie jestem fanką jakiejś specjalnej mody i propagatorem nowych trendów rowerowych też nie jestem, ale tylu fajnych rowerów innych niż górale jeszcze nie widziałam i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Od razu chciałam zostać posiadaczką wszystkich, począwszy od miejskich składaków w małymi kołami po cięższe i masywne modele rowerów Porsche.
Brompton bike
Na półkach oglądałam najbardziej wymyślne i stylowe nakrycia kasków rowerowych w postaci kwiecistych kapeluszy z dużym rondem, przeciwdeszczowych ochraniaczy na kaski, męskich czapek z daszkiem, wędkarskich kapeluszy i masy innych. Same kaski tez oryginalne.
Porsche bike
Oprócz tego masa innego osprzętu, tego technicznego i tego „do szpanu”, uchwyty na komórki, w tym skórzane (sama nabyłam), skórzane zawieszki na butelki wina i „trzymacze” na puszki z piwem. Na tych skórzanych można sobie zamówić swój własny teks. Koszyki i wymyślne bagażniki, lampki, lampeczki i reflektory. Przeciwdeszczowe ochraniacze na wysokie damskie butki, skórzane i eleganckie torby i solidne niemieckie sakwy. Po prostu obłęd w oczach!!
Gdyby nie to, że bagaż miałam już odprawiony wykupiłabym chyba cały sklep!!
Zgodnie z obietnicą kończę już z Dominikaną, może jeszcze raz kiedyś wyskoczę z kilkoma słowami i zdjęciami, jak nie znajdę natchnienia na inny wpis.
Dzisiaj miało być bardziej swojsko, europejsko znaczy się, po drodze z Dominikany do Polski. Przystanek Frankfurt nad Menem.
Między jednym samolotem a drugim rozwinęła się czasowa przepaść, więc trzeba było wyskoczyć do miasta. Najciekawszym punktem krótkiego zwiedzania okazał się stylowy rowerowy butik, do którego zaglądnęłam przypadkowo, zachęcona reklamą na ulicy.
Nie może zabraknąc linka do butiku - tutaj trzeba zaglądnąć
Specjalnie nie jestem fanką jakiejś specjalnej mody i propagatorem nowych trendów rowerowych też nie jestem, ale tylu fajnych rowerów innych niż górale jeszcze nie widziałam i muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem. Od razu chciałam zostać posiadaczką wszystkich, począwszy od miejskich składaków w małymi kołami po cięższe i masywne modele rowerów Porsche.
Brompton bike
Na półkach oglądałam najbardziej wymyślne i stylowe nakrycia kasków rowerowych w postaci kwiecistych kapeluszy z dużym rondem, przeciwdeszczowych ochraniaczy na kaski, męskich czapek z daszkiem, wędkarskich kapeluszy i masy innych. Same kaski tez oryginalne.
Porsche bike
Oprócz tego masa innego osprzętu, tego technicznego i tego „do szpanu”, uchwyty na komórki, w tym skórzane (sama nabyłam), skórzane zawieszki na butelki wina i „trzymacze” na puszki z piwem. Na tych skórzanych można sobie zamówić swój własny teks. Koszyki i wymyślne bagażniki, lampki, lampeczki i reflektory. Przeciwdeszczowe ochraniacze na wysokie damskie butki, skórzane i eleganckie torby i solidne niemieckie sakwy. Po prostu obłęd w oczach!!
Gdyby nie to, że bagaż miałam już odprawiony wykupiłabym chyba cały sklep!!
- DST 9.04km
- Teren 1.20km
- Czas 00:32
- VAVG 16.95km/h
- VMAX 36.70km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 153 ( 82%)
- Kalorie 218kcal
- Podjazdy 60m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Koniarze
Spotkanie ostatnie – koniarze
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
- DST 9.49km
- Teren 1.20km
- Czas 00:40
- VAVG 14.24km/h
- VMAX 28.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 300kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 kwietnia 2013
Ananasy i frykasy
Już postanawiałam skończyć z relacja z Dominikany, co za dużo to niezdrowo, jednak nadal pozostawały jakieś rzeczy, które chciałam sobie zostawić na małe wspominanie...i dziś znowu Dominikana... Może jutro przestanę ;).
Tak w ogóle to naprawdę na rowerze jeżdżę i wpisy kilometrowe robię prawdziwe, to nie ściema. I chyba dlatego, że ostatnio udaję się na dwóch kólkach do pracy "w tę i wewtę" w deszczowo-wietrzne dni, to ciągnie mnie do ciepłych wspomnieć z Karaibów.
Spotkanie 4 – zapadła wioseczka z małą miss
Zatrzymaliśmy się w połowie drogi między jakimiś dwoma bardziej zorganizowanymi i większymi skupiskami ludzi, na odludziu, czyli nigdzie albo też niemal wszędzie. Nic specjalnego, obok budka z małym straganem jakich wiele po drodze, Nic szczególnego.
Turystyczna gawiedź wysypała się z autobusu i poczłapała za przewodnikiem ze skórzanym kapeluszem na głowie. Skręciliśmy w małą drogę wąską na jeden samochód i wnet zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Jak zwykle miejscowi wyszli nam naprzeciw zaciekawieni któż to znowu będzie zakłócał im święty spokój. Ale chyba nie do końca byli zaskoczeni, bo jedna z miejscowych kobit zaczęła coś pichcić na małym podwórzu, wśród gdaczących i pętających się wśród palm kur.
Na niewielkim, drewnianym podeście pod zadaszeniem, jakby małym przeddomowym gankiem ustawiła aluminiowe gary, z których unosiła się para. Mieszała coś chochlą, poprawiał wiszące z zadaszenia liście, pewno by zrobić nastrój.
Kuchnia pod strzechą
Tymczasem przewodnik udając, że go żadne przygotowania nie obchodzą poszedł z nami w egzotyczny zagajnik na tyłach rozklekotanej chałupy. A więc pokazał nam sterty leżących opadłych i zbrązowiałych orzechów kokosowych, które i tak już wyschły. Nie było więc mowy by nam jakiś rozłupał i dał do skosztowania orzeźwiającego mleka kokosowego. Dalej pokazał nam drzewa kakaowca, a tutaj mogliśmy już skosztować ziaren otoczonych miękkim, puszystym i cytrusowo-orzeźwiającym miąższem. Po rozgryzieniu można było się dostać do lekko gorzkawego i fioletowego wnętrza, które po wysuszeniu i opaleniu jest źródłem właśnie kakao.
Kakaowiec
Kakaowiec od środka
Dalej, omijając wszędobylskie kury, opadłe palmowe liście, doszliśmy do miejsca, w którym rosły ananasy. I to bynajmniej nie na drzewach jak większość może myśli, ale wyrastające z normalnie uziemionego kaktusopodobnego zielska. Na dowód, że ananasy nie rosną na drzewie, mam zdjęcie.
Ananasy z "drzewa"
Na koniec miłego pobytu gospodyni zaprosiła nas na mały poczęstunek. Zgotowała dla nas brązową herbatę, podając ją w przepołowionych skorupach jakiejś rośliny. Potem starła kilka dużych ziaren prażonego kakaowca na proszek, który my chętnie zlizywaliśmy sobie z dłoni. Na odchodne w wiosce pojawiła się lokalna nieletnia piękność.
Modnisia
Dziewczynka, może w wieku lat 8, zrobiła furorę swoją wyjściową (ale w Europie niewyjściową) fryzurą. Na głowi miała duże, kolorowe loki, na głowie siatka, a sama była tak dumna z wyglądu, że aż oczy jej się śmiały!
Potem „stadko” małych dziewczynek otoczyło nas z naręczem zerwanych kwiatów, abyśmy wszyscy, niemal bez wyjątku, wpięli sobie we włosy, okulary, szale, chusty i czapeczki.
Kilka dni później okazało się, że dominikańskie kobiety nie myją sobie same włosów, robią to jedynie u fryzjera. Oczywiści ubolewają, że mają tak skręcone włosy, więc robią wszystko by je naprostować. Wilgoć i mycie czynią je bowiem jeszcze bardziej skręcone, stąd awersja do ich mycia. W domu nakładają na głowę właśnie te duże loki, by je rozprostować, nacierają je różnymi specyfikami by trzymały się kształtu nadanego przez olbrzymie wałki. I tak staje się zadość kanonowi tutejszego piękna.
Tak w ogóle to naprawdę na rowerze jeżdżę i wpisy kilometrowe robię prawdziwe, to nie ściema. I chyba dlatego, że ostatnio udaję się na dwóch kólkach do pracy "w tę i wewtę" w deszczowo-wietrzne dni, to ciągnie mnie do ciepłych wspomnieć z Karaibów.
Spotkanie 4 – zapadła wioseczka z małą miss
Zatrzymaliśmy się w połowie drogi między jakimiś dwoma bardziej zorganizowanymi i większymi skupiskami ludzi, na odludziu, czyli nigdzie albo też niemal wszędzie. Nic specjalnego, obok budka z małym straganem jakich wiele po drodze, Nic szczególnego.
Turystyczna gawiedź wysypała się z autobusu i poczłapała za przewodnikiem ze skórzanym kapeluszem na głowie. Skręciliśmy w małą drogę wąską na jeden samochód i wnet zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Jak zwykle miejscowi wyszli nam naprzeciw zaciekawieni któż to znowu będzie zakłócał im święty spokój. Ale chyba nie do końca byli zaskoczeni, bo jedna z miejscowych kobit zaczęła coś pichcić na małym podwórzu, wśród gdaczących i pętających się wśród palm kur.
Na niewielkim, drewnianym podeście pod zadaszeniem, jakby małym przeddomowym gankiem ustawiła aluminiowe gary, z których unosiła się para. Mieszała coś chochlą, poprawiał wiszące z zadaszenia liście, pewno by zrobić nastrój.
Kuchnia pod strzechą
Tymczasem przewodnik udając, że go żadne przygotowania nie obchodzą poszedł z nami w egzotyczny zagajnik na tyłach rozklekotanej chałupy. A więc pokazał nam sterty leżących opadłych i zbrązowiałych orzechów kokosowych, które i tak już wyschły. Nie było więc mowy by nam jakiś rozłupał i dał do skosztowania orzeźwiającego mleka kokosowego. Dalej pokazał nam drzewa kakaowca, a tutaj mogliśmy już skosztować ziaren otoczonych miękkim, puszystym i cytrusowo-orzeźwiającym miąższem. Po rozgryzieniu można było się dostać do lekko gorzkawego i fioletowego wnętrza, które po wysuszeniu i opaleniu jest źródłem właśnie kakao.
Kakaowiec
Kakaowiec od środka
Dalej, omijając wszędobylskie kury, opadłe palmowe liście, doszliśmy do miejsca, w którym rosły ananasy. I to bynajmniej nie na drzewach jak większość może myśli, ale wyrastające z normalnie uziemionego kaktusopodobnego zielska. Na dowód, że ananasy nie rosną na drzewie, mam zdjęcie.
Ananasy z "drzewa"
Na koniec miłego pobytu gospodyni zaprosiła nas na mały poczęstunek. Zgotowała dla nas brązową herbatę, podając ją w przepołowionych skorupach jakiejś rośliny. Potem starła kilka dużych ziaren prażonego kakaowca na proszek, który my chętnie zlizywaliśmy sobie z dłoni. Na odchodne w wiosce pojawiła się lokalna nieletnia piękność.
Modnisia
Dziewczynka, może w wieku lat 8, zrobiła furorę swoją wyjściową (ale w Europie niewyjściową) fryzurą. Na głowi miała duże, kolorowe loki, na głowie siatka, a sama była tak dumna z wyglądu, że aż oczy jej się śmiały!
Potem „stadko” małych dziewczynek otoczyło nas z naręczem zerwanych kwiatów, abyśmy wszyscy, niemal bez wyjątku, wpięli sobie we włosy, okulary, szale, chusty i czapeczki.
Kilka dni później okazało się, że dominikańskie kobiety nie myją sobie same włosów, robią to jedynie u fryzjera. Oczywiści ubolewają, że mają tak skręcone włosy, więc robią wszystko by je naprostować. Wilgoć i mycie czynią je bowiem jeszcze bardziej skręcone, stąd awersja do ich mycia. W domu nakładają na głowę właśnie te duże loki, by je rozprostować, nacierają je różnymi specyfikami by trzymały się kształtu nadanego przez olbrzymie wałki. I tak staje się zadość kanonowi tutejszego piękna.
- DST 10.63km
- Teren 1.10km
- Czas 00:40
- VAVG 15.95km/h
- VMAX 29.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 159 ( 85%)
- HRavg 113 ( 60%)
- Kalorie 321kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ciąg dalszy Dominikany
Spotkanie 3 – lokalna szkoła
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
- DST 13.91km
- Teren 1.20km
- Czas 00:52
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 512kcal
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 kwietnia 2013
Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków
Długo dumałam o czym ma traktować ten wpis. Choć kilometry wyjeżdżone w Polsce zamiast na Dominikanie, to postanowiłam jeszcze na chwilę wpaść wspomnieniami do tej karaibskiej krainy.
Dziś będzie okraszony zdjęciami pod tytułem: „Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków”.
Całe szczęście udało mi się wyrwać parę razy z tego luksusowego więzienia, gdzie rum lał się strumieniami w gardła smażących się i wiecznie jedzących wczasowiczów. Prawdziwej Dominikany nie można poznać w „resorcie”, więc wybuliłam trochę dolców na zobaczenie czegoś więcej.
W czasie pobytu tam, o dziwo, znalazłam nawet czas na poczytywanie sobie dwóch wspaniałych książek Erica Weinera, dziennikarza radiowego, podróżnika i pisarza, który nawet napomknął o Dominikanie jako o kraju, gdzie mają ponoć najniższy wskaźnik poczucia szczęścia.
Ale ja odczułam coś przeciwnego, Dominikańczyków, którzy zawsze się uśmiechają, śpiewają, nawet w pracy (kelnerzy lawirujący między stolikami, obsługa lotniska), nie przejmują się pracą, robiąc wszystko w swoim niespiesznym tempie.
Spotkanie 1
„Buggy szaleństwo” po błotnistych bezdrożach zatrzymało się w małej wiosce, gdzie w barakach mieszkali ludzie pracujący na pobliskich polach ryżowych. Dla nich przejazd turystów to istna atrakcja, bo jest szansa na załapanie butelki wody lub kilku „zielonych”. Kilkoro więc wyległo ze swoich chatek. Najpierw z ogrodu wychylił się „showman”, bo jako pierwszy zaczął paradować przed obiektywem, ustawiając się w różne pozy i zachęcając do robienia zdjęć.
Niewątpliwe zwietrzył interes. Potem z drugiej strony wychyliły się nieśmiało matka z córką. Staruszka, jako być może bardziej doświadczona, podchodziła do płota raźniej, jakby nieco mniej się nas obawiając. Widząc, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni pochodziły bliżej i bliżej, milcząco przypatrując się miejscowemu przewodnikowi trującemu coś po angielsku do kanadyjskiej pary, która z nami jechała. Po chwili „showman” postanowił zaprowadzić mnie do najmłodszej, skąpo ubranej kobiety i niemal zmusił ją do pozowania ze sobą. Pokiwała głową z niezadowoleniem, ale w końcu ustawiła się w modelowej pozie.
Obdarowani butelkami zimnej i świeżej wody oraz kilkoma wartościowymi papierkami zaczęli nam pokazywać kury, jakieś zielsko w ogrodzie przypominające konopie, „showman” przytroczył sobie nawet maczetę do pasa. Za chwile wyszły jeszcze dwa małe kurczaki, biegające między kołami naszych pojazdów. Nie wiadomo skąd „showman” zmaterializował w swojej dłoni garść ziaren kukurydzy i zaczął małe kuraki kusić wizją obfitego jedzenia.
Postój w końcu się zakończył, a my pomachaliśmy im na pożegnanie i wzburzając tumany kurzu zostawiliśmy wioseczkę za nami.
Spotkanie 2
Targ w Higuey
Rezydentka pewnego biura podróży, która tylko raz zagościła w hotelu by się z nami spotkać, przestrzegła nas, że targ jest do przejścia, ale pod jednym warunkiem - trzeba zatkać nos, bo cuchnie.
No cóż, ekstremalne przeżycia, to jest to. Po odwiedzeniu lokalnego sanktuarium, wielce maryjnego, wysiedliśmy przy ulicy prowadzącej na targ. Mnogość bytów ludzkich, sprzedających wszystko oszałamiała. Weszliśmy w ten ludzki tygiel, idąc ścieżkami między straganami. Wszędzie owoce, ananasy, papaje, banany, mango, kokosy, papryki większe, mniejsze, zielone, wydłużone, poskręcane, ziemniaki, pataty, ziarna jakiś nieznanych zbóż, bobki fasoli, grochu i innych tutejszych specjałów.
W końcu weszliśmy w kwartał mięsny: wiszące tusze mięsne, oskórowane, czerwone, niemal ociekające krwią. Na straganach, na widoku przechodzących klientów odbywał się istny festiwal umiejętności rzeźniczych. Jeden z miejscowych specjalistów „golenia” świńskich głów i nóżek, urządzał pokaz na miejscu wyławiając z krwisto czerwonej wody szczeciniaste części świńskie, golił je z zamiłowaniem na twarzy.
Dalej zobaczyłam podwieszone podroby, za języki, z całymi tchawicami i przyczepionymi doń płuckami, czasem nawet z sercem.
Jak dla mnie to nic nie śmierdziało, a różnorodność towarów, ferera barw, głosów, nawoływań i pokrzykiwać potęgowała tylko egzotyczne doznania. Nic to, że muchy łaziły po mięsie.
Nawet pokojówka może mieć chwilę zadumy nad sztuką...
Dziś będzie okraszony zdjęciami pod tytułem: „Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków”.
Całe szczęście udało mi się wyrwać parę razy z tego luksusowego więzienia, gdzie rum lał się strumieniami w gardła smażących się i wiecznie jedzących wczasowiczów. Prawdziwej Dominikany nie można poznać w „resorcie”, więc wybuliłam trochę dolców na zobaczenie czegoś więcej.
W czasie pobytu tam, o dziwo, znalazłam nawet czas na poczytywanie sobie dwóch wspaniałych książek Erica Weinera, dziennikarza radiowego, podróżnika i pisarza, który nawet napomknął o Dominikanie jako o kraju, gdzie mają ponoć najniższy wskaźnik poczucia szczęścia.
Ale ja odczułam coś przeciwnego, Dominikańczyków, którzy zawsze się uśmiechają, śpiewają, nawet w pracy (kelnerzy lawirujący między stolikami, obsługa lotniska), nie przejmują się pracą, robiąc wszystko w swoim niespiesznym tempie.
Spotkanie 1
„Buggy szaleństwo” po błotnistych bezdrożach zatrzymało się w małej wiosce, gdzie w barakach mieszkali ludzie pracujący na pobliskich polach ryżowych. Dla nich przejazd turystów to istna atrakcja, bo jest szansa na załapanie butelki wody lub kilku „zielonych”. Kilkoro więc wyległo ze swoich chatek. Najpierw z ogrodu wychylił się „showman”, bo jako pierwszy zaczął paradować przed obiektywem, ustawiając się w różne pozy i zachęcając do robienia zdjęć.
Niewątpliwe zwietrzył interes. Potem z drugiej strony wychyliły się nieśmiało matka z córką. Staruszka, jako być może bardziej doświadczona, podchodziła do płota raźniej, jakby nieco mniej się nas obawiając. Widząc, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni pochodziły bliżej i bliżej, milcząco przypatrując się miejscowemu przewodnikowi trującemu coś po angielsku do kanadyjskiej pary, która z nami jechała. Po chwili „showman” postanowił zaprowadzić mnie do najmłodszej, skąpo ubranej kobiety i niemal zmusił ją do pozowania ze sobą. Pokiwała głową z niezadowoleniem, ale w końcu ustawiła się w modelowej pozie.
Obdarowani butelkami zimnej i świeżej wody oraz kilkoma wartościowymi papierkami zaczęli nam pokazywać kury, jakieś zielsko w ogrodzie przypominające konopie, „showman” przytroczył sobie nawet maczetę do pasa. Za chwile wyszły jeszcze dwa małe kurczaki, biegające między kołami naszych pojazdów. Nie wiadomo skąd „showman” zmaterializował w swojej dłoni garść ziaren kukurydzy i zaczął małe kuraki kusić wizją obfitego jedzenia.
Postój w końcu się zakończył, a my pomachaliśmy im na pożegnanie i wzburzając tumany kurzu zostawiliśmy wioseczkę za nami.
Spotkanie 2
Targ w Higuey
Rezydentka pewnego biura podróży, która tylko raz zagościła w hotelu by się z nami spotkać, przestrzegła nas, że targ jest do przejścia, ale pod jednym warunkiem - trzeba zatkać nos, bo cuchnie.
No cóż, ekstremalne przeżycia, to jest to. Po odwiedzeniu lokalnego sanktuarium, wielce maryjnego, wysiedliśmy przy ulicy prowadzącej na targ. Mnogość bytów ludzkich, sprzedających wszystko oszałamiała. Weszliśmy w ten ludzki tygiel, idąc ścieżkami między straganami. Wszędzie owoce, ananasy, papaje, banany, mango, kokosy, papryki większe, mniejsze, zielone, wydłużone, poskręcane, ziemniaki, pataty, ziarna jakiś nieznanych zbóż, bobki fasoli, grochu i innych tutejszych specjałów.
W końcu weszliśmy w kwartał mięsny: wiszące tusze mięsne, oskórowane, czerwone, niemal ociekające krwią. Na straganach, na widoku przechodzących klientów odbywał się istny festiwal umiejętności rzeźniczych. Jeden z miejscowych specjalistów „golenia” świńskich głów i nóżek, urządzał pokaz na miejscu wyławiając z krwisto czerwonej wody szczeciniaste części świńskie, golił je z zamiłowaniem na twarzy.
Dalej zobaczyłam podwieszone podroby, za języki, z całymi tchawicami i przyczepionymi doń płuckami, czasem nawet z sercem.
Jak dla mnie to nic nie śmierdziało, a różnorodność towarów, ferera barw, głosów, nawoływań i pokrzykiwać potęgowała tylko egzotyczne doznania. Nic to, że muchy łaziły po mięsie.
Nawet pokojówka może mieć chwilę zadumy nad sztuką...
- DST 17.30km
- Teren 7.90km
- Czas 01:10
- VAVG 14.83km/h
- VMAX 41.50km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 148 ( 79%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 346kcal
- Podjazdy 13m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ech, Dominikana...
Taaa, miała być relacja z Dominikany, ale na krótko przed wyjazdem przejrzałam na mapie okolice i rozczarowałam się. W zasadzie mapa nie dawała nawet cienia szansy, że gdzieś tam można było pojeździć. Przeglądnęłam też fora i tam przeczytawszy komentarze typu: „Jeździć rowerem po Dominikanie? Zapomnij! Gdzie, po tamtejszych drogach? Samobójstwo!” Tak więc zapomniałam… Czasem nawet w spokojnej na drogach Norwegii boję się co ruchliwszych krajówek, a co dopiero na Dominikanie.
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
- DST 14.50km
- Teren 3.50km
- Czas 01:00
- VAVG 14.50km/h
- VMAX 24.90km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 135 ( 72%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 302kcal
- Podjazdy 12m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Retrospekcja
A dzisiaj garść wspomnień…
Przejrzałam bloga i co się okazało? Z kart historii rowerowej.
1 kwietnia 2008 pojechałam na rowerze po raz pierwszy do pracy, w te i nazad zrobiło się ponad 24 km. A teraz zaledwie 9… mam w dwie strony...ależ ja byłam natchniona.
3 kwietnia 2009 zainaugurowałam sezon rowerowy już na obczyźnie, w Norwegii. Moja pierwsza wycieczka odbyła się w okolice lasu Moskenheim. Trzeba będzie wydobyć jeszcze jakieś nie obublikowane zdjęcia.
5 kwietnia roku sławnego 2008, a była to sobota 5 lat temu, wybrałam się na pierwszą wyprawę geocachingową.
5 kwietnia 2009, w Norwegii, zaliczyłam kawałek szlaku Morza Północnego. Jejku, jakie ja nedzne zdjęcia robiłam!!
To zdjęcie z 5 kwietnia 2009, po odnowieniu :). Trawka już zielona była
To też z 5 kwietnia 2008, odświeżone
Ale tak serio, jakby tych zdjęć nie poprawiać to większość była denna, skasowałam ponad połowę tych, które napstrykałam.
A teraz dwa tygodnie przerwy w Bikestatsie, zagramaniczne wojaże!!! Witaj Dominikano :)
Przejrzałam bloga i co się okazało? Z kart historii rowerowej.
1 kwietnia 2008 pojechałam na rowerze po raz pierwszy do pracy, w te i nazad zrobiło się ponad 24 km. A teraz zaledwie 9… mam w dwie strony...ależ ja byłam natchniona.
3 kwietnia 2009 zainaugurowałam sezon rowerowy już na obczyźnie, w Norwegii. Moja pierwsza wycieczka odbyła się w okolice lasu Moskenheim. Trzeba będzie wydobyć jeszcze jakieś nie obublikowane zdjęcia.
5 kwietnia roku sławnego 2008, a była to sobota 5 lat temu, wybrałam się na pierwszą wyprawę geocachingową.
5 kwietnia 2009, w Norwegii, zaliczyłam kawałek szlaku Morza Północnego. Jejku, jakie ja nedzne zdjęcia robiłam!!
To zdjęcie z 5 kwietnia 2009, po odnowieniu :). Trawka już zielona była
To też z 5 kwietnia 2008, odświeżone
Ale tak serio, jakby tych zdjęć nie poprawiać to większość była denna, skasowałam ponad połowę tych, które napstrykałam.
A teraz dwa tygodnie przerwy w Bikestatsie, zagramaniczne wojaże!!! Witaj Dominikano :)
- DST 20.20km
- Teren 3.90km
- Czas 01:04
- VAVG 18.94km/h
- VMAX 35.50km/h
- Temperatura 6.0°C
- HRmax 157 ( 84%)
- HRavg 128 ( 68%)
- Kalorie 703kcal
- Podjazdy 101m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Zima w dolinie Muminków
Zima w dolinie Mumnków…
Jak się czyta te wszystkie wpisy tutaj, słucha narzekania rodziny na to, że zimno, ogląda widomości z ojczyzny za granicą, o tym śniegu, minusach na słupku, zawiejach i zamieciach, o wielkanocnych balwankach zamias barankach, to włos się jeży…
I na myśl przychodzi tylko Buka…
„Bukę widział tylko jeden raz jedyny raz” było to owej sierpniowej nocy dawno temu. Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.
Muminek zastanawiał się przez chwilę, czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi”.
A tak a propos, 24% moich znajomych nie ruszyło się na rower tego roku…
Wczorajszy kotek
Taaa, a tutaj kwiatek z polskim akcentem. Objaśnienie po polsku, obok norweskiego. Jakby któryś z Polaków nie rozumiał do czego służy kontener.
Jak się czyta te wszystkie wpisy tutaj, słucha narzekania rodziny na to, że zimno, ogląda widomości z ojczyzny za granicą, o tym śniegu, minusach na słupku, zawiejach i zamieciach, o wielkanocnych balwankach zamias barankach, to włos się jeży…
I na myśl przychodzi tylko Buka…
„Bukę widział tylko jeden raz jedyny raz” było to owej sierpniowej nocy dawno temu. Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.
Muminek zastanawiał się przez chwilę, czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi”.
A tak a propos, 24% moich znajomych nie ruszyło się na rower tego roku…
Wczorajszy kotek
Taaa, a tutaj kwiatek z polskim akcentem. Objaśnienie po polsku, obok norweskiego. Jakby któryś z Polaków nie rozumiał do czego służy kontener.
- DST 11.00km
- Teren 2.00km
- Czas 00:34
- VAVG 19.41km/h
- VMAX 29.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 124 ( 66%)
- Kalorie 251kcal
- Podjazdy 54m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 3 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Tajemnicza hytta
Ach ten świat jest niesamowity!!
Wczoraj jeszcze pisałam o tajemniczej i opuszczonej hyttcie, o której rzekomo „wszechwiedzący” internet nic nie wie, a dzisiaj niespodzianka. No może nie do końca, ale coś co mnie naprawdę zaskoczyło.
A więc hytta leży na nieruchomości oznaczonej adresem Årabrotvegen 119, a dzisiaj przychodzi do mnie pacjent, który mieszka na Årabrotvegen 91!! Nie mogłam doczekać kiedy skończę go badać, aż w końcu wypaliłam z pytaniem czy wie coś o tej hyttcie.
- Aaa, taakk, stoi tam na wzniesieniu. Niestety dawno tam nikogo nie było, porzucona zapewne jakaś. Ja się tu przeprowadziłem do żony, bo ja nie jestem stąd, ale zapytam się jej.
Po czym wymieniliśmy adresy mailowe i… pozostaje czekać na ciąg dalszy opowieści o hyttcie. Może ma jakąś ciekawą historię, może ktoś został w niej zabity… zgwałcony, a może latali nago dookoła hytty.
Dzisiaj zapodaję tylko zdjęcie kotka co mnie wczoraj spotkał. Jak się tylko zatrzymałam na chwilę, wysunął się nie wiem skąd i z pełną ufnością, spragniony pieszczot zaczął mnie ”napastować” i dopraszać się o drapanko. Tak się skubany uczepił pazurkami spodni, że zwisał i w końcu musiałam go niemal ”strzepywać” z nogi.
Wczoraj jeszcze pisałam o tajemniczej i opuszczonej hyttcie, o której rzekomo „wszechwiedzący” internet nic nie wie, a dzisiaj niespodzianka. No może nie do końca, ale coś co mnie naprawdę zaskoczyło.
A więc hytta leży na nieruchomości oznaczonej adresem Årabrotvegen 119, a dzisiaj przychodzi do mnie pacjent, który mieszka na Årabrotvegen 91!! Nie mogłam doczekać kiedy skończę go badać, aż w końcu wypaliłam z pytaniem czy wie coś o tej hyttcie.
- Aaa, taakk, stoi tam na wzniesieniu. Niestety dawno tam nikogo nie było, porzucona zapewne jakaś. Ja się tu przeprowadziłem do żony, bo ja nie jestem stąd, ale zapytam się jej.
Po czym wymieniliśmy adresy mailowe i… pozostaje czekać na ciąg dalszy opowieści o hyttcie. Może ma jakąś ciekawą historię, może ktoś został w niej zabity… zgwałcony, a może latali nago dookoła hytty.
Dzisiaj zapodaję tylko zdjęcie kotka co mnie wczoraj spotkał. Jak się tylko zatrzymałam na chwilę, wysunął się nie wiem skąd i z pełną ufnością, spragniony pieszczot zaczął mnie ”napastować” i dopraszać się o drapanko. Tak się skubany uczepił pazurkami spodni, że zwisał i w końcu musiałam go niemal ”strzepywać” z nogi.
- DST 9.23km
- Teren 1.80km
- Czas 00:32
- VAVG 17.31km/h
- VMAX 30.10km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 149 ( 80%)
- HRavg 123 ( 66%)
- Kalorie 158kcal
- Podjazdy 59m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze