Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2013
Dystans całkowity: | 343.66 km (w terenie 99.80 km; 29.04%) |
Czas w ruchu: | 21:13 |
Średnia prędkość: | 16.20 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.20 km/h |
Suma podjazdów: | 2228 m |
Maks. tętno maksymalne: | 166 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 130 (69 %) |
Suma kalorii: | 9007 kcal |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 26.44 km i 1h 37m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 28 maja 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Ciepło, ciepło, coraz cieplej
Tylko transport do pracy, z pracy i do sklepu.
Ale za to znowu cieplej i cieplej. Jutro grillowanie po pracy już nakręcone!!
Ale za to znowu cieplej i cieplej. Jutro grillowanie po pracy już nakręcone!!
- DST 11.70km
- Teren 1.20km
- Czas 00:32
- VAVG 21.94km/h
- VMAX 32.60km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 264kcal
- Podjazdy 63m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 maja 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
A nic takiego
Standardowa trasa do szpitala. Ileż moża wrzucać zdjęć. Przerwa!!!
- DST 12.10km
- Teren 1.10km
- Czas 00:31
- VAVG 23.42km/h
- VMAX 35.60km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 274kcal
- Podjazdy 67m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 maja 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Do pracy
Nic ciekawego, tylko do i z pracy!
- DST 9.00km
- Teren 1.10km
- Czas 00:29
- VAVG 18.62km/h
- VMAX 34.70km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 265kcal
- Podjazdy 61m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 20 maja 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Jak lekko się jedzie...:)
Po szaleństwach na Bornholmie, zauważyłam jak forma mi wzrosła. Teraz do pracy to był pikuś, gnałam prawie niezmęczona do roboty!!
- DST 9.00km
- Teren 0.90km
- Czas 00:29
- VAVG 18.62km/h
- VMAX 44.70km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 261kcal
- Podjazdy 59m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm, dzień 4
Człowiek się wieczorem rozluźniał przy Eurowizji w hotelu a tu nagle jak lunęło z nieba… Zrobiło się nieciekawie, już się zastanawiałam czy jutro pogoda też dopisze…
Obudziłam się, otworzyłam oko, nadstawiłam ucho… cisza, deszczu nie słychać, ale pochmurno i pewno chłodniej niż wczoraj. Przypuszczenia się potwierdziły, ale mnie jednak nie odstraszyły.
Zaraz po śniadaniu postanowiłam przejechać się jeszcze w kierunku Hesle, tylko po samym lesie.
Las jaki jest każdy widzi… Wczoraj jadąc większość trasy przez las nie znalazłam nic interesującego do sfocenia, ale dzisiaj było inaczej. Nie wiem nawet dlaczego, może dlatego, że po deszczu las nabrał innego wymiaru. Być może…
Po deszczu w lesie pachniało wszędzie i inaczej niż przed dwoma dniami. Lekka mgiełka unosiła się gdzieniegdzie nad poszyciem. W głuchej ciszy można jedynie było usłyszeć odgłosy kropel deszczu spadających z liści i czysto brzmiące głosy ptaków. Klimatycznie i tajemniczo.
A co kilkaset metrów las zmieniał swój wygląd. Momentami jak obudzony świeżo z zimowej drętwoty, z małymi, chudymi drzewkami dopiero co wypuszczającymi liście, by za chwilę zmienić się niemal w puszczę. Za chwilę jednak przewagę brały drzewa iglaste i gdyby tylko jesień była, mogłabym zobaczyć wszędzie grzyby.
Jak nigdy stawałam co chwilę by zrobić zdjęcie. Oblicza lasu zmieniały się jak w kalejdoskopie a ja chłonęłam tę naturę wszystkimi zmysłami.
Dojechałam w końcu do „Jeziorka Rubinowego”, którego nie dane mi było zobaczyć wcześniej, ale okazało się nie warte zachodu z wyjątkiem jednego kesza, który zaraz wpisałam na listę znalezionych.
Na krótkim odcinku asfaltówki spotkałam czwórkę emerytów jadących na rowerowy piknik. Chyba mieli już trochę w czubie z samego rana, bo darli się głośniej niż żaby w przydrożnym bajorze. Ale czarna, mokra droga usłana płatkami kwitnących drzew, niezapomniana.
Droga usłana kwiatami
Dojechałam jeszcze do morza, by tam powdychać nadmorskiego jodu i zobaczyć jeszcze jedne zalane wyrobisko. Piaszczyste klify i łódki, też miały swój urok!!
W drodze powrotnej musiałam się trochę spieszyć by zdążyć oddać rower do wypożyczalni i wymeldować z hotelu. Po drodze, już w samym miasteczku uroki małych duńskich domków znowu zawojowały moją duszę. Niemal przy każdym rower.
Taka sobie mżawka była cały czas...
No cóż, czas się na Bornholmie skończył, ale reszta wyspy będzie czekała na kolejną moją wizytę, nie odpuszczę, przyjadę tu jeszcze bo jest warto!!!
Obudziłam się, otworzyłam oko, nadstawiłam ucho… cisza, deszczu nie słychać, ale pochmurno i pewno chłodniej niż wczoraj. Przypuszczenia się potwierdziły, ale mnie jednak nie odstraszyły.
Zaraz po śniadaniu postanowiłam przejechać się jeszcze w kierunku Hesle, tylko po samym lesie.
Las jaki jest każdy widzi… Wczoraj jadąc większość trasy przez las nie znalazłam nic interesującego do sfocenia, ale dzisiaj było inaczej. Nie wiem nawet dlaczego, może dlatego, że po deszczu las nabrał innego wymiaru. Być może…
Po deszczu w lesie pachniało wszędzie i inaczej niż przed dwoma dniami. Lekka mgiełka unosiła się gdzieniegdzie nad poszyciem. W głuchej ciszy można jedynie było usłyszeć odgłosy kropel deszczu spadających z liści i czysto brzmiące głosy ptaków. Klimatycznie i tajemniczo.
A co kilkaset metrów las zmieniał swój wygląd. Momentami jak obudzony świeżo z zimowej drętwoty, z małymi, chudymi drzewkami dopiero co wypuszczającymi liście, by za chwilę zmienić się niemal w puszczę. Za chwilę jednak przewagę brały drzewa iglaste i gdyby tylko jesień była, mogłabym zobaczyć wszędzie grzyby.
Jak nigdy stawałam co chwilę by zrobić zdjęcie. Oblicza lasu zmieniały się jak w kalejdoskopie a ja chłonęłam tę naturę wszystkimi zmysłami.
Dojechałam w końcu do „Jeziorka Rubinowego”, którego nie dane mi było zobaczyć wcześniej, ale okazało się nie warte zachodu z wyjątkiem jednego kesza, który zaraz wpisałam na listę znalezionych.
Na krótkim odcinku asfaltówki spotkałam czwórkę emerytów jadących na rowerowy piknik. Chyba mieli już trochę w czubie z samego rana, bo darli się głośniej niż żaby w przydrożnym bajorze. Ale czarna, mokra droga usłana płatkami kwitnących drzew, niezapomniana.
Droga usłana kwiatami
Dojechałam jeszcze do morza, by tam powdychać nadmorskiego jodu i zobaczyć jeszcze jedne zalane wyrobisko. Piaszczyste klify i łódki, też miały swój urok!!
W drodze powrotnej musiałam się trochę spieszyć by zdążyć oddać rower do wypożyczalni i wymeldować z hotelu. Po drodze, już w samym miasteczku uroki małych duńskich domków znowu zawojowały moją duszę. Niemal przy każdym rower.
Taka sobie mżawka była cały czas...
No cóż, czas się na Bornholmie skończył, ale reszta wyspy będzie czekała na kolejną moją wizytę, nie odpuszczę, przyjadę tu jeszcze bo jest warto!!!
- DST 23.11km
- Teren 15.60km
- Czas 01:37
- VAVG 14.29km/h
- VMAX 63.20km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 121 ( 65%)
- Kalorie 1068kcal
- Podjazdy 82m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm, dzień 3
Oj, dzisiaj będzie jeszcze dłuższa relacja... Mam nadzieję, że nikt kto będzie czytał się nie zanudzi na śmierć...
Allinge – w końcu dojechałam do północnego krańca wysepki, do Allinge, małego portu, kontynuującego tradycję wędzenia śledzi. Nawet całkiem przypadkowo trafiłam do wędzarnia śledzi i restauracji w jednym. Bufet rybny z możliwymi wielokrotnym i dokładkami był genialny, ryby wyśmienite z różnymi sosami, cebulką, sosami, smażone, wędzone, marynowane. Palce lizać!!
Wędzarnia i restauracja
Restauracja z klimatycznym tarasem
Początkowo były to miasteczka typowo rybackie, jeszcze w średniowieczu w Allinge wybudowano małą przystań rybacką, którą z czasem rozbudowano. Wokół portu który powstał zaczęli osiedlać się pierwsi mieszkańcy. W wieku XIX w okolicy utworzono kamieniołomy - Moseløkken - w których wydobywano granit. Działa tam muzeum, w którym można m.in. obejrzeć narzędzia służące do wydobywania i obróbki granitu oraz proces wydobywczy.
Po nabraniu nowych sił popedałowałam północnym wybrzeżem w kierunku wschodnim, dalej oczywiście ścieżką rowerową. Ścieżka biegła jednak wzdłuż trasy samochodowej i widoki nieco zrobiły się nudnawe.
Dojechałam do Tejn, w której to mieścinie chyba nic ciekawego nie było, przejechałam więc nie rzuciwszy bliżej okiem.
Po kilku kilometrach w kierunku na Gudhjem pojawia się w końcu szyld z informacja o nowej atrakcji.
To dolina szczelinowa Døndalen – dolina szczelinowa z najwyższym w Danii (sic!) 20 metrowym wodospadem. Czad, nie!! Oczywiście żartuję z tym czadem... Jak dla mnie to nie wodospad. Ale jazda przez dolinę to jak przez dżungle. Dolina jest długa na ok. 1 km, a roślinnośc tam naprawdę wygląda jak egzotyczna, będąca zasługą specyficznego mikroklimatu.
Cholewcia, tu mial byc filmik, ale nic nie dziala!!!!!!
Większości opisanych tam gatunków nie potrafię w ogóle skojarzyć. A więc można tam ponoć znaleźć anemony białe, żółte i niebieskie, można znaleźć storczyki, bagienne orchidee i listerię jajowatą. Wśród drzew są wymieniane grab, brzoza brodawkowata, jesion, wiąz, leszczyna oraz kilka odmian jarzębiny. W 1916 roku, Aksel Jensen, miejscowy rolnik postanowił jeszcze bardziej urozmaicić florę i posadził ok. 150 innych gatunków drzew z całego świata, m.in. chiński dąb korkowy, kalifornijska drzewo mamucie i świerk himalajski.
Po pełnym wrażeń pobycie w duńskiej „dżungli”, ogłuszona nadal intensywnym świergoleniem ptaków przemieściłam się 2 lub 3 kilometry dalej by podziwiać nadbałtyckie klify zwane Hellidomskipperne.
Na polski wyjdą „Święte Skały” i na pewno należą do najbardziej malowniczej części bornholmskiej natury.
Zjazd do Helligdomsklipperne
Nabrzeże Helligdomsklipperne najlepiej jednak oglądać z pokładu łodzi turystycznej, ale dzisiaj nie było mi dane. Podczas rejsu można podziwiać ukryte w skałach groty oraz skalne klify, z któ®cyh każdy ma swoje własne imię, np. Suchy Piec, Mokry Piec czy Świetlista Skała. Tam też ukryta jest tajemnicza grota skalna Czarny Kocioł o głębokości 55 m. Tam też żyje sobie rzadki, bornhomski pająk!!!
To czego nie zdążyłam jeszcze zobaczyć to Muzeum Sztuki Bornholmskiej, stojące przy wjeździe na klify. Ciekawe rozwiązania architektoniczne budynku muzeum w połączeniu z malowniczym krajobrazem jest ponoć doskonałym tłem dla dzieł. Trochę korciło mnie, by zajrzeć i zakosztować tej sztuki, ale czas mnie trochę naglił. Chciałam bowiem zdążyć na sushi ucztę w hotelu. Ale ponoć warte jest odwiedzenia.
Skoro się dalej spieszyłam, wzięłam ostry zakręt na południe, zmieniając rowerową „10” na rowerową trasę numer „23”. Fajniutka, płaściutka, jechało się szybko z czego byłam zadowolona. Po drodze zrobiłam sobie tylko mały przystanek w Nyker, gdzie stoi jeden z czterech kościołów rotundowych. Potem zjazd na południe i kró†ki przystanek w Nyker by podziwiać kościół rotundowy z małym cmentarzykiem. Po drodze uciekała w bok ścieżka na bagna Spelling Mose (opis w przewodniku) ale mi nie starczyło czasu. Bagno, pewno jak bagno, ale żyje tam mnóstwo gatunków ptaków.
Kościół rotundowy w Nyker
A na koniec sushi bar w pobliskim hotelu. Gości pełno, nie widziałam aż takiej ilości, prawie stolika dla mnie zabrakło!!
Romantyczny spcerek na zakończenie dnia
18.05.13
Bornholm dzień 3
Oj długo się zastanawiałam jaka trasę obrać, wczoraj było poludnie-północ, dzisiaj jakby nie patrzeć wypadało objechać zachód-wschód. Tylko nie wiedziałam, jak to będzie z moja forma dzisiaj. Przez noc cztery litery mogły wypocząć, ale rożnie bywa. Na “cudzym” I nie swoim siodełku to jest raczej kiepsko. No I się nie pomyliłam, jak tylko wsiadłam, zawyłam z bólu!! “Daleko dzisiaj nie zajadę” – powiedziałam do siebie…po kilometrze było już lepiej, bol rozprzestrzenił się na inne regiony, słabnąc nieco w miejscach styk u z siodełkiem. Obrałam trasę nr 22 (standardowe oznaczenia: Rønne-Årsdale), ale w mojej modyfikacji do Nexø (wiem, wiem, kto nie był to go nazwy miejscowości go nie interesują, bo nie ma się zielonego pojęcia, gdzie lezą). Nie wiem co mnie podkusiło w “dupnym” stanie, bo okazało się, ze trasa pagórkowata, a ja chciałam najlżej jak można.
Slaus’s Steiner – Kamienie Slausa, kamieniarza z Uglegård (Sowiej Zagrody w wolnym tłumaczeniu) urodzonego w 1930 r. Fajne rzeźby w kamieniu, od zwierząt, poprzez baśniowe stwory, historie o uciekających pannach z zamku I siebie samego. Miejsce jest zbiorem jego różnych prac, ustawionych w miłym , cichym I zielonym zakątku, z wodnym oczkiem w centrum. Fajne miejsce do odpoczynku po drodze do Nylars.
Nylars – okrągły kościół, jeden z czterech na wyspie. Porankiem przed 10.00 był jeszcze zamknięty dla zwiedzających, ale ja przywykłam do zamkniętych kościołów w Norwegii, wiec to mnie nie “zabiło”. Na małym cmentarzyku zastałam tylko panią grabiącą żwirowe ścieżki między grobami, tak by układ kamyków był niczym nie zakłócony.
Wnętrze kościoła
Kościół jak się okazało ma 3 piętra, ale od środka widać tylko jedno z podwyższeniem na chór i organy, natomiast wejście wyżej, do ukrytych komnat znajduje się murach zewnętrznych. Grubość murów szacuje się na ok. 1,5 – 2 m, bo wcześniej takie kościółki pełniły także funkcję obronną.
Oczywiście w Nylars kapnęłam się też, że jadę nie ta trasa, zamiast 22,wzielam 23. Ale szybko zmieniłam kierunek I popedałowałam bardziej na północ w kierunku lasu Almindingen leżących na najwyższych wzgórzach na Bornholmie, kto wie może nawet w Danii.
Leśne bagnisko, brrr...
Przez las Almindingen – największy kompleks leśny na Bornholmie, w samym centrum wyspy. Najwspanialsza cześć wycieczki , nawet nie robiłam zdjęć, las jak wygląda każdy wie, a jaka tam atmosfera tez. Powalająca zmysły mieszanka świeżych gałązek jagód, sosnowej żywicy, kory, wymieszana ze śpiewem ptaków, stukających w pnie dzięciołów, po prostu sielanka. Miałam zajrzeć w Ekkodal, ale wyprawa tam okazała się porażka. Była to tylko piesza ścieżka, a ja się tam wtaszczyłam z rowerem. Początkowo fajnie się jechało, mniejsze kamienie, konary, korzenie, fajna terenowa zaprawa. Potem z górki po ubiegłorocznych liściach, które nie zdążyły zbutwieć I ślizgi po kamieniach pod spodem, Darowałam sobie te ambicjonalne podejścia, chwyciłam rower za “rogi” I szłam uparcie do doliny. A tu nawet jej nie widać. Więcej było noszenia roweru w dol. I goreć, wiec postanowiłam wrócić. Wyłączyłam nawet Garmina, by mi baterii nie zżerało, stad niedoszacowanie moich trudów.
I byłabym zapomniała... po drodze w tym ogromnym lesie spotkałam rowerzystów udających się na mały wyścig rowerowy. Zajechałam, zobaczyłam 45 zawodników, porozmawiałam z grubszą, wąsatą panią rowerzystką startującą z "pool position" i nagrałam uroczysty start!!
Nexø – mała miejscowość, do której zawijają promy z Polski. Warte do odwiedzenia “Delikatesarnia”, blisko portu, z pysznymi kanapkami z bagietek ze smakowitymi wędlinami, sosami, prażona cebulka. W ramach obrony przed Polakami szturmującymi tutejsza toaletę, obwieszono objaśnienia po polsku, ze trzeba by klientem restauracyjki by korzystać z ubikacji, w innym wypadku, objaśnienie gdzie znajduje się publiczna toaleta.
Pyszne sandwiche!!
Park motyli – przepiękne, spokojne miejsce, gdzie każdy może być sam na sam z motylami, dużymi kolorowymi, z Ameryki, Afryki , ptakami latającymi nad głowa I skrzeczącymi doniosłe. Mi udało się, za sprawa jednej Brytyjki, zobaczyć motyli seks i je same uwieszone razem na gałązce, sczepione odwłokami oddane miłosnemu aktowi, mającemu dać początek narodzinom koszmarnej gąsienicy, a potem kolejnego pięknego motyla!!
Nie pytać o gatunek, bo nie wiem
Zresztą w drugim końcu motylarni znajdowała się kameralna szklana gablotka z poczwarkami w różnych stadiach rozwoju.
Kokony jedwabnika!!
Åkirkeby – kolejny kościołek, myślałam ze zamknięty, ale o dziwo był otwarty. Nawet zobaczyłam “ksiadzyne”, albo księdza w kobiecej postaci, ze śmiesznym kołnierzem wokół szyi.
Niezapomniane ornament na wejściu na ambonę, nawet menora stała, nie wiem dlaczego, chociaż nic przeciw Żydom nie mam.
W mieścinie zrobiłam małe zakupy na wieczór, małe winko I piwko, by mieć jakaś radość z transmitowanej tutaj w publicznej telewizji Eurowizji!!! Dla moich przyjaciół z Norwegii to wielkie wydarzenie.
Allinge – w końcu dojechałam do północnego krańca wysepki, do Allinge, małego portu, kontynuującego tradycję wędzenia śledzi. Nawet całkiem przypadkowo trafiłam do wędzarnia śledzi i restauracji w jednym. Bufet rybny z możliwymi wielokrotnym i dokładkami był genialny, ryby wyśmienite z różnymi sosami, cebulką, sosami, smażone, wędzone, marynowane. Palce lizać!!
Wędzarnia i restauracja
Restauracja z klimatycznym tarasem
Początkowo były to miasteczka typowo rybackie, jeszcze w średniowieczu w Allinge wybudowano małą przystań rybacką, którą z czasem rozbudowano. Wokół portu który powstał zaczęli osiedlać się pierwsi mieszkańcy. W wieku XIX w okolicy utworzono kamieniołomy - Moseløkken - w których wydobywano granit. Działa tam muzeum, w którym można m.in. obejrzeć narzędzia służące do wydobywania i obróbki granitu oraz proces wydobywczy.
Po nabraniu nowych sił popedałowałam północnym wybrzeżem w kierunku wschodnim, dalej oczywiście ścieżką rowerową. Ścieżka biegła jednak wzdłuż trasy samochodowej i widoki nieco zrobiły się nudnawe.
Dojechałam do Tejn, w której to mieścinie chyba nic ciekawego nie było, przejechałam więc nie rzuciwszy bliżej okiem.
Po kilku kilometrach w kierunku na Gudhjem pojawia się w końcu szyld z informacja o nowej atrakcji.
To dolina szczelinowa Døndalen – dolina szczelinowa z najwyższym w Danii (sic!) 20 metrowym wodospadem. Czad, nie!! Oczywiście żartuję z tym czadem... Jak dla mnie to nie wodospad. Ale jazda przez dolinę to jak przez dżungle. Dolina jest długa na ok. 1 km, a roślinnośc tam naprawdę wygląda jak egzotyczna, będąca zasługą specyficznego mikroklimatu.
Cholewcia, tu mial byc filmik, ale nic nie dziala!!!!!!
Większości opisanych tam gatunków nie potrafię w ogóle skojarzyć. A więc można tam ponoć znaleźć anemony białe, żółte i niebieskie, można znaleźć storczyki, bagienne orchidee i listerię jajowatą. Wśród drzew są wymieniane grab, brzoza brodawkowata, jesion, wiąz, leszczyna oraz kilka odmian jarzębiny. W 1916 roku, Aksel Jensen, miejscowy rolnik postanowił jeszcze bardziej urozmaicić florę i posadził ok. 150 innych gatunków drzew z całego świata, m.in. chiński dąb korkowy, kalifornijska drzewo mamucie i świerk himalajski.
Po pełnym wrażeń pobycie w duńskiej „dżungli”, ogłuszona nadal intensywnym świergoleniem ptaków przemieściłam się 2 lub 3 kilometry dalej by podziwiać nadbałtyckie klify zwane Hellidomskipperne.
Na polski wyjdą „Święte Skały” i na pewno należą do najbardziej malowniczej części bornholmskiej natury.
Zjazd do Helligdomsklipperne
Nabrzeże Helligdomsklipperne najlepiej jednak oglądać z pokładu łodzi turystycznej, ale dzisiaj nie było mi dane. Podczas rejsu można podziwiać ukryte w skałach groty oraz skalne klify, z któ®cyh każdy ma swoje własne imię, np. Suchy Piec, Mokry Piec czy Świetlista Skała. Tam też ukryta jest tajemnicza grota skalna Czarny Kocioł o głębokości 55 m. Tam też żyje sobie rzadki, bornhomski pająk!!!
To czego nie zdążyłam jeszcze zobaczyć to Muzeum Sztuki Bornholmskiej, stojące przy wjeździe na klify. Ciekawe rozwiązania architektoniczne budynku muzeum w połączeniu z malowniczym krajobrazem jest ponoć doskonałym tłem dla dzieł. Trochę korciło mnie, by zajrzeć i zakosztować tej sztuki, ale czas mnie trochę naglił. Chciałam bowiem zdążyć na sushi ucztę w hotelu. Ale ponoć warte jest odwiedzenia.
Skoro się dalej spieszyłam, wzięłam ostry zakręt na południe, zmieniając rowerową „10” na rowerową trasę numer „23”. Fajniutka, płaściutka, jechało się szybko z czego byłam zadowolona. Po drodze zrobiłam sobie tylko mały przystanek w Nyker, gdzie stoi jeden z czterech kościołów rotundowych. Potem zjazd na południe i kró†ki przystanek w Nyker by podziwiać kościół rotundowy z małym cmentarzykiem. Po drodze uciekała w bok ścieżka na bagna Spelling Mose (opis w przewodniku) ale mi nie starczyło czasu. Bagno, pewno jak bagno, ale żyje tam mnóstwo gatunków ptaków.
Kościół rotundowy w Nyker
A na koniec sushi bar w pobliskim hotelu. Gości pełno, nie widziałam aż takiej ilości, prawie stolika dla mnie zabrakło!!
Romantyczny spcerek na zakończenie dnia
18.05.13
Bornholm dzień 3
Oj długo się zastanawiałam jaka trasę obrać, wczoraj było poludnie-północ, dzisiaj jakby nie patrzeć wypadało objechać zachód-wschód. Tylko nie wiedziałam, jak to będzie z moja forma dzisiaj. Przez noc cztery litery mogły wypocząć, ale rożnie bywa. Na “cudzym” I nie swoim siodełku to jest raczej kiepsko. No I się nie pomyliłam, jak tylko wsiadłam, zawyłam z bólu!! “Daleko dzisiaj nie zajadę” – powiedziałam do siebie…po kilometrze było już lepiej, bol rozprzestrzenił się na inne regiony, słabnąc nieco w miejscach styk u z siodełkiem. Obrałam trasę nr 22 (standardowe oznaczenia: Rønne-Årsdale), ale w mojej modyfikacji do Nexø (wiem, wiem, kto nie był to go nazwy miejscowości go nie interesują, bo nie ma się zielonego pojęcia, gdzie lezą). Nie wiem co mnie podkusiło w “dupnym” stanie, bo okazało się, ze trasa pagórkowata, a ja chciałam najlżej jak można.
Slaus’s Steiner – Kamienie Slausa, kamieniarza z Uglegård (Sowiej Zagrody w wolnym tłumaczeniu) urodzonego w 1930 r. Fajne rzeźby w kamieniu, od zwierząt, poprzez baśniowe stwory, historie o uciekających pannach z zamku I siebie samego. Miejsce jest zbiorem jego różnych prac, ustawionych w miłym , cichym I zielonym zakątku, z wodnym oczkiem w centrum. Fajne miejsce do odpoczynku po drodze do Nylars.
Nylars – okrągły kościół, jeden z czterech na wyspie. Porankiem przed 10.00 był jeszcze zamknięty dla zwiedzających, ale ja przywykłam do zamkniętych kościołów w Norwegii, wiec to mnie nie “zabiło”. Na małym cmentarzyku zastałam tylko panią grabiącą żwirowe ścieżki między grobami, tak by układ kamyków był niczym nie zakłócony.
Wnętrze kościoła
Kościół jak się okazało ma 3 piętra, ale od środka widać tylko jedno z podwyższeniem na chór i organy, natomiast wejście wyżej, do ukrytych komnat znajduje się murach zewnętrznych. Grubość murów szacuje się na ok. 1,5 – 2 m, bo wcześniej takie kościółki pełniły także funkcję obronną.
Oczywiście w Nylars kapnęłam się też, że jadę nie ta trasa, zamiast 22,wzielam 23. Ale szybko zmieniłam kierunek I popedałowałam bardziej na północ w kierunku lasu Almindingen leżących na najwyższych wzgórzach na Bornholmie, kto wie może nawet w Danii.
Leśne bagnisko, brrr...
Przez las Almindingen – największy kompleks leśny na Bornholmie, w samym centrum wyspy. Najwspanialsza cześć wycieczki , nawet nie robiłam zdjęć, las jak wygląda każdy wie, a jaka tam atmosfera tez. Powalająca zmysły mieszanka świeżych gałązek jagód, sosnowej żywicy, kory, wymieszana ze śpiewem ptaków, stukających w pnie dzięciołów, po prostu sielanka. Miałam zajrzeć w Ekkodal, ale wyprawa tam okazała się porażka. Była to tylko piesza ścieżka, a ja się tam wtaszczyłam z rowerem. Początkowo fajnie się jechało, mniejsze kamienie, konary, korzenie, fajna terenowa zaprawa. Potem z górki po ubiegłorocznych liściach, które nie zdążyły zbutwieć I ślizgi po kamieniach pod spodem, Darowałam sobie te ambicjonalne podejścia, chwyciłam rower za “rogi” I szłam uparcie do doliny. A tu nawet jej nie widać. Więcej było noszenia roweru w dol. I goreć, wiec postanowiłam wrócić. Wyłączyłam nawet Garmina, by mi baterii nie zżerało, stad niedoszacowanie moich trudów.
I byłabym zapomniała... po drodze w tym ogromnym lesie spotkałam rowerzystów udających się na mały wyścig rowerowy. Zajechałam, zobaczyłam 45 zawodników, porozmawiałam z grubszą, wąsatą panią rowerzystką startującą z "pool position" i nagrałam uroczysty start!!
Nexø – mała miejscowość, do której zawijają promy z Polski. Warte do odwiedzenia “Delikatesarnia”, blisko portu, z pysznymi kanapkami z bagietek ze smakowitymi wędlinami, sosami, prażona cebulka. W ramach obrony przed Polakami szturmującymi tutejsza toaletę, obwieszono objaśnienia po polsku, ze trzeba by klientem restauracyjki by korzystać z ubikacji, w innym wypadku, objaśnienie gdzie znajduje się publiczna toaleta.
Pyszne sandwiche!!
Park motyli – przepiękne, spokojne miejsce, gdzie każdy może być sam na sam z motylami, dużymi kolorowymi, z Ameryki, Afryki , ptakami latającymi nad głowa I skrzeczącymi doniosłe. Mi udało się, za sprawa jednej Brytyjki, zobaczyć motyli seks i je same uwieszone razem na gałązce, sczepione odwłokami oddane miłosnemu aktowi, mającemu dać początek narodzinom koszmarnej gąsienicy, a potem kolejnego pięknego motyla!!
Nie pytać o gatunek, bo nie wiem
Zresztą w drugim końcu motylarni znajdowała się kameralna szklana gablotka z poczwarkami w różnych stadiach rozwoju.
Kokony jedwabnika!!
Åkirkeby – kolejny kościołek, myślałam ze zamknięty, ale o dziwo był otwarty. Nawet zobaczyłam “ksiadzyne”, albo księdza w kobiecej postaci, ze śmiesznym kołnierzem wokół szyi.
Niezapomniane ornament na wejściu na ambonę, nawet menora stała, nie wiem dlaczego, chociaż nic przeciw Żydom nie mam.
W mieścinie zrobiłam małe zakupy na wieczór, małe winko I piwko, by mieć jakaś radość z transmitowanej tutaj w publicznej telewizji Eurowizji!!! Dla moich przyjaciół z Norwegii to wielkie wydarzenie.
- DST 78.20km
- Teren 30.30km
- Czas 04:41
- VAVG 16.70km/h
- VMAX 38.60km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 123 ( 66%)
- Kalorie 1593kcal
- Podjazdy 432m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 17 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm, dzień 2
Najpierw udałam się do Hasle cały czas traska nr 10 na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża. Pogoda wręcz wymarzona, słoneczko, lekki wiaterek, lepszej pogody nie mogłam sobie zamówić.
2 kilometry za miastem rowerowa ścieżka zaprowadza w las. Mimo, że dobrze oznaczona, to jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zboczyła w równoległy leśny dukt, biegnący bliżej morza i nie zgubiła trasy. Droga prowadziła to przez lasy to liściaste, to sosnowe, ścieżkami usłanymi szyszkami, miedzy którymi lawirowałam slalomem.
Od zachodu miałam ciągnące się piękne piaszczyste plaże, z wydmami i mnóstwem skrzeczącego ptactwa. Od głównej, dosyć szerokiej na przynajmniej 2 metry ścieżki odchodziły w mniej lub bardziej regularnych odstępach, mniejsze ścieżynki wydeptane tylko ludzkimi stopami. Zachęcona prześwitującym widokiem morza, zapuściłam się w jedną nich, zostawiwszy rower na uboczu. I co odkryłam? Ano ścieżynka prowadzał I owszem na plaże I wydmy, a na jednym z drzewek zaintrygowała mnie malutka skrzyneczka zawieszona na pniu. Trochę dziwne te ptaki, a raczej budka, bo była zawieszona nisko. Luknelam do środka, odkrywając masę kondomów!!I tu sprawa się wyjaśniła, zanim ścieżka doprowadziła nad morze, zawirowała pośród niskich iglastych I gęsto rosnących krzaków, tworzących zaciszne miejsce wymoszczone białym, morskim piaskiem. Naturalne łoże, rzecz jasna.
Budka dla ptaków?
A tu niespodzianka!!
* W lesie Blykobe czeka jeszcze kilka niespodzianek. Pierwsza z nich od północy jest jeziorko, zwane “Szafirowym”. Jedno z czterech w tych okolicach, będących pozostałością wyrobisk gliny i węgla z czasów I i II wojny światowej. “Safirsjøen” zostało zalane w 1968, a las sosnowy wokół niego pozostaje ponoć “wiecznie” zielony nawet zimą.
Po drodze mijam kolejne jezioro, ale tylko na mapie, bo nie mogłam znaleźć ścieżki (“Jeziorko Pirytowe”). W okolicy odkrywam jednak jakieś resztki jakiegoś żelaznego ustrojstwa a potem szybko dojeżdżam do pozostałości z dawnej fabryki klinkieru. Gdzies dalej w lesie ktyje się jeszcze „Jeziorko Szmaragdowe” i „rubinowe”, ale nie chciałam już tracić czasu na sprawdzanie ich prawdziwego koloru.
*Wędzarnia w Hesle – stara wędzarnia śledzi, czynna do dzisiaj, zaopatrzyłam się tam w szampańskiego loda, popatrzylam na proces wędzenia, w końcu zostałam przepędzona przez jakąś wycieczkę niemieckich emerytów, którzy zaburzyli sielankowy spokój tego miejsca.
Według jednego z internetowych przewodników po wyspie wędzi się tutaj sławne bornholmery. Najpopularniejszy przysmak serwowany na miejscu to tzw. Słońce nad Bornholmem (Sol over Bornholm) - to świeżo uwędzona porcja śledzia z surowym żółtkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i porcją chleba. Tradycyjnie do śledzia podawana jest sałatka z ziemniaków na zimno. W sąsiadującym z wędzarnią budynku utworzono wystawę poświęconą historii połowu i wędzenia ryb. W innym budynku kompleksu mieści się ekspozycja o przeszłości Hasle, kamieniołomach granitu oraz kopalni gliny, które znajdowały się w okolicy.
*Hasle informacja turystyczna – mila pani co bełkotała po duńsku, opowiadała i opowiadała, a ja rozumiałam co 10 słowo. Ale zaopatrzona w mapkę I folder wiedziałam czego nie przegapić.
Kąpielisko tylko dla krokodyli
*Dalej tylko sielanka – przewspaniale krajobrazy, zjazdy po 17-20 stopni, dróżki usłane płatkami kwiatów z kwitnących drzew, a na trasie pojawiłą się urocza wioseczka rybacka, Helligpeder. To mała osada z odrestaurowanymi drewnianym składzikami rybackimi w porcie, pełna małych domów z charakterystycznymi kominami do wędzenia. Traska prowadziła wciąż i niezmiennie idylliczną, malutką drogą asfaltową, zaledwie kilka metrów od morza, gdzie wybrzeże usłane sporymi kamieniami okupowane było przez różnej maści mewopodobne latające stwory.
*Do Jons Kapel miałam stromy podjazd, kole 22 stopni, rower pchałam, przyznam się, ale się opłacało. Przepiękne, stojące na brzegu skały przypominające z morza wysoką na 22 m wieże kapliczną. To oczywiście według przewodników, dobry chwyt reklamowy z tą kaplicą, bo mnie to nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej kaplicy, jeno wysmukłą i dumnie prężącą się skałę. 170 drewnianych schodów w doł do podnóża skały a potem w tyle samo w górę.
Innym wytłumaczeniem nazwy, bardziej logicznym wydaje się, że ta wysoka, granitowa turnia nazwę swoją wzięła od imienia mnicha Jona, który z tej 20 metrowej skały próbował nawracać Bornholmczyków na chrześcijaństwo.
*Hammerhus – ruiny średniowiecznej warowni, obecnie odrestaurowywanej. Ruiny położone są na wspaniałym, zielonym wzgórzu a od północnego zachodu stojące na wysokim klifie schodzącym do morza.
Oczy można było nacieszyć niezapomniane widokami.
Ponieważ lubię średniowieczne i tajemnicze klimat, zaintrygował mnie baszta z pustymi oknami, między którymi szalał i gwizdał wiatr. W środku baszty i przylegającej do niej centralnej części zamku chodziłam między kamiennymi komnatami, które po jednej stronie były częścią kuchni zamkowej, po drugiej warsztatami. Od strony morza w grubych murach można było wyglądać przez małe okienka strzelnicze.
Źródła historyczne wszem dostępne w Wikipedii mówią o zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie arcybiskupa Lund (dzisiejsza Szwecja), który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w lesie Almindingen w centralnej części wyspy królewskiego zamku Lilleborg.
Resztę opowieści pozostawiam na później, bo się za dużo tego zrobiło…
2 kilometry za miastem rowerowa ścieżka zaprowadza w las. Mimo, że dobrze oznaczona, to jednak nie byłabym sobą, gdybym nie zboczyła w równoległy leśny dukt, biegnący bliżej morza i nie zgubiła trasy. Droga prowadziła to przez lasy to liściaste, to sosnowe, ścieżkami usłanymi szyszkami, miedzy którymi lawirowałam slalomem.
Od zachodu miałam ciągnące się piękne piaszczyste plaże, z wydmami i mnóstwem skrzeczącego ptactwa. Od głównej, dosyć szerokiej na przynajmniej 2 metry ścieżki odchodziły w mniej lub bardziej regularnych odstępach, mniejsze ścieżynki wydeptane tylko ludzkimi stopami. Zachęcona prześwitującym widokiem morza, zapuściłam się w jedną nich, zostawiwszy rower na uboczu. I co odkryłam? Ano ścieżynka prowadzał I owszem na plaże I wydmy, a na jednym z drzewek zaintrygowała mnie malutka skrzyneczka zawieszona na pniu. Trochę dziwne te ptaki, a raczej budka, bo była zawieszona nisko. Luknelam do środka, odkrywając masę kondomów!!I tu sprawa się wyjaśniła, zanim ścieżka doprowadziła nad morze, zawirowała pośród niskich iglastych I gęsto rosnących krzaków, tworzących zaciszne miejsce wymoszczone białym, morskim piaskiem. Naturalne łoże, rzecz jasna.
Budka dla ptaków?
A tu niespodzianka!!
* W lesie Blykobe czeka jeszcze kilka niespodzianek. Pierwsza z nich od północy jest jeziorko, zwane “Szafirowym”. Jedno z czterech w tych okolicach, będących pozostałością wyrobisk gliny i węgla z czasów I i II wojny światowej. “Safirsjøen” zostało zalane w 1968, a las sosnowy wokół niego pozostaje ponoć “wiecznie” zielony nawet zimą.
Po drodze mijam kolejne jezioro, ale tylko na mapie, bo nie mogłam znaleźć ścieżki (“Jeziorko Pirytowe”). W okolicy odkrywam jednak jakieś resztki jakiegoś żelaznego ustrojstwa a potem szybko dojeżdżam do pozostałości z dawnej fabryki klinkieru. Gdzies dalej w lesie ktyje się jeszcze „Jeziorko Szmaragdowe” i „rubinowe”, ale nie chciałam już tracić czasu na sprawdzanie ich prawdziwego koloru.
*Wędzarnia w Hesle – stara wędzarnia śledzi, czynna do dzisiaj, zaopatrzyłam się tam w szampańskiego loda, popatrzylam na proces wędzenia, w końcu zostałam przepędzona przez jakąś wycieczkę niemieckich emerytów, którzy zaburzyli sielankowy spokój tego miejsca.
Według jednego z internetowych przewodników po wyspie wędzi się tutaj sławne bornholmery. Najpopularniejszy przysmak serwowany na miejscu to tzw. Słońce nad Bornholmem (Sol over Bornholm) - to świeżo uwędzona porcja śledzia z surowym żółtkiem, rzodkiewką, szczypiorkiem i porcją chleba. Tradycyjnie do śledzia podawana jest sałatka z ziemniaków na zimno. W sąsiadującym z wędzarnią budynku utworzono wystawę poświęconą historii połowu i wędzenia ryb. W innym budynku kompleksu mieści się ekspozycja o przeszłości Hasle, kamieniołomach granitu oraz kopalni gliny, które znajdowały się w okolicy.
*Hasle informacja turystyczna – mila pani co bełkotała po duńsku, opowiadała i opowiadała, a ja rozumiałam co 10 słowo. Ale zaopatrzona w mapkę I folder wiedziałam czego nie przegapić.
Kąpielisko tylko dla krokodyli
*Dalej tylko sielanka – przewspaniale krajobrazy, zjazdy po 17-20 stopni, dróżki usłane płatkami kwiatów z kwitnących drzew, a na trasie pojawiłą się urocza wioseczka rybacka, Helligpeder. To mała osada z odrestaurowanymi drewnianym składzikami rybackimi w porcie, pełna małych domów z charakterystycznymi kominami do wędzenia. Traska prowadziła wciąż i niezmiennie idylliczną, malutką drogą asfaltową, zaledwie kilka metrów od morza, gdzie wybrzeże usłane sporymi kamieniami okupowane było przez różnej maści mewopodobne latające stwory.
*Do Jons Kapel miałam stromy podjazd, kole 22 stopni, rower pchałam, przyznam się, ale się opłacało. Przepiękne, stojące na brzegu skały przypominające z morza wysoką na 22 m wieże kapliczną. To oczywiście według przewodników, dobry chwyt reklamowy z tą kaplicą, bo mnie to nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej kaplicy, jeno wysmukłą i dumnie prężącą się skałę. 170 drewnianych schodów w doł do podnóża skały a potem w tyle samo w górę.
Innym wytłumaczeniem nazwy, bardziej logicznym wydaje się, że ta wysoka, granitowa turnia nazwę swoją wzięła od imienia mnicha Jona, który z tej 20 metrowej skały próbował nawracać Bornholmczyków na chrześcijaństwo.
*Hammerhus – ruiny średniowiecznej warowni, obecnie odrestaurowywanej. Ruiny położone są na wspaniałym, zielonym wzgórzu a od północnego zachodu stojące na wysokim klifie schodzącym do morza.
Oczy można było nacieszyć niezapomniane widokami.
Ponieważ lubię średniowieczne i tajemnicze klimat, zaintrygował mnie baszta z pustymi oknami, między którymi szalał i gwizdał wiatr. W środku baszty i przylegającej do niej centralnej części zamku chodziłam między kamiennymi komnatami, które po jednej stronie były częścią kuchni zamkowej, po drugiej warsztatami. Od strony morza w grubych murach można było wyglądać przez małe okienka strzelnicze.
Źródła historyczne wszem dostępne w Wikipedii mówią o zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie arcybiskupa Lund (dzisiejsza Szwecja), który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w lesie Almindingen w centralnej części wyspy królewskiego zamku Lilleborg.
Resztę opowieści pozostawiam na później, bo się za dużo tego zrobiło…
- DST 67.66km
- Teren 21.20km
- Czas 04:50
- VAVG 14.00km/h
- VMAX 44.60km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 162 ( 87%)
- HRavg 127 ( 68%)
- Kalorie 1618kcal
- Podjazdy 433m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Bornholm dzien 1
No tak, pierwszy dzień na Bornholmie zaczął się trochę pechowo. Nie dość, że pobudka o 5.00 i człowiek wymęczony, to jeszcze na złamanie karku musiałam pędem zmieniać terminal i o mały włos nie spóźniłam się na samolot z Kopenhagi na Bornholm, do Rønne.
Wysiadłszy z samolotu zauważyłam, ze mój ubior zalożony w Norwegii nie przystawał nijak do przepięknej i słonecznej pogody na tej duńskiej, rowerowej wyspie. Pot lał się ze mnie ciurkiem, dobrze tylko, ze troche wiało.
Po zameldowaniu sie w hotelu poszlam piechota do centrum miasta odebrac zamowiony wczesniej rower. W olbrzymim hangarze z setkami rowerow przywitala mnie o dziwo jakas starsza kobieta, ktor zwawo zarzadzala swoim kilkunastoletnim asaystentem. Poslala go na pietro wyzej i po chwilii rowej zjechal na jakies lince ze stryszku... Okazalo sie, ze bylza duzy. Jak zwykle uzywam 41 cm ramy a tu 20 cali!! Moim norweskim wytlumaczylam, ze jest stanowczo za duzy. Babina na to, ze mniejszych nie maja...Już, już miałam wrócić do hotelu, gdzie mieli swoje,az nagle wskazalam palcem na mniejszy rower gorski. A...tak, wolny. Ja na to, ze biore ten, byle mi tylko zmienili na pedaly SPD. Dalo sie zrobic i uszzczesliwiona wyjechalam do hotelu, w nadziei ze tylk oprezbiore ciuchy i wyrusze dalej.
Po drodze wzielo mnie jednak lenistwo na przepieknych piaszczystych plazach z malymi kamiennymi pirsami wychodzacymi na nasze Morze Baltyckie. Tak sie rozmarzylam, ze troche droga powrotna mi sie wydluzyla.
W hotelu zas, z przyczyn malo ode mnie zaleznych, musialam poczekac na wazna rozmowe telefoniczna a ze potzrebowalam do niej netu, wyjsc nie moglam...Wkurzalam sie bo cenny czas uciekal...I uciekl,zdolalam tylko pojezdzic zdechle 14 km... a plany byly ambitniejsze. Ale zlowilam 5 nowych keszy!!
Zdjec na razie nie ma, bo kilka spi na niekompatybilnej z PC-tem komorce :)))
Ale teraz uzupełniam zaległe.
To piękny widok na plaże w okolicach hotelu.
A to mój wypożyczony "rumak".
Bez komentarza :)
Wysiadłszy z samolotu zauważyłam, ze mój ubior zalożony w Norwegii nie przystawał nijak do przepięknej i słonecznej pogody na tej duńskiej, rowerowej wyspie. Pot lał się ze mnie ciurkiem, dobrze tylko, ze troche wiało.
Po zameldowaniu sie w hotelu poszlam piechota do centrum miasta odebrac zamowiony wczesniej rower. W olbrzymim hangarze z setkami rowerow przywitala mnie o dziwo jakas starsza kobieta, ktor zwawo zarzadzala swoim kilkunastoletnim asaystentem. Poslala go na pietro wyzej i po chwilii rowej zjechal na jakies lince ze stryszku... Okazalo sie, ze bylza duzy. Jak zwykle uzywam 41 cm ramy a tu 20 cali!! Moim norweskim wytlumaczylam, ze jest stanowczo za duzy. Babina na to, ze mniejszych nie maja...Już, już miałam wrócić do hotelu, gdzie mieli swoje,az nagle wskazalam palcem na mniejszy rower gorski. A...tak, wolny. Ja na to, ze biore ten, byle mi tylko zmienili na pedaly SPD. Dalo sie zrobic i uszzczesliwiona wyjechalam do hotelu, w nadziei ze tylk oprezbiore ciuchy i wyrusze dalej.
Po drodze wzielo mnie jednak lenistwo na przepieknych piaszczystych plazach z malymi kamiennymi pirsami wychodzacymi na nasze Morze Baltyckie. Tak sie rozmarzylam, ze troche droga powrotna mi sie wydluzyla.
W hotelu zas, z przyczyn malo ode mnie zaleznych, musialam poczekac na wazna rozmowe telefoniczna a ze potzrebowalam do niej netu, wyjsc nie moglam...Wkurzalam sie bo cenny czas uciekal...I uciekl,zdolalam tylko pojezdzic zdechle 14 km... a plany byly ambitniejsze. Ale zlowilam 5 nowych keszy!!
Zdjec na razie nie ma, bo kilka spi na niekompatybilnej z PC-tem komorce :)))
Ale teraz uzupełniam zaległe.
To piękny widok na plaże w okolicach hotelu.
A to mój wypożyczony "rumak".
Bez komentarza :)
- DST 14.01km
- Teren 11.30km
- Czas 01:01
- VAVG 13.78km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 514kcal
- Podjazdy 82m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY
Muzeum samochodów
A teraz ciąg dalszy wczorajszego wypadu…
Zapowiadałam widomości z muzeum samochodowego, a więc czas na SAMOCHODY!!!
Po drodze z Aksdal do Haugesund znowu natknęłam się na opuszczony dom. Okazji nie przepuściałm i też tam zaglądnełam... przez okno.
Ale czas było jechać dalej. 2 kilometry dalej, w Førresfjorden odkryłam niedawno założone Muzeum Samochodowe. Właścicielem jest 72 letni emeryt, który prowadzi to muzeum z żoną. Skupował on i remontował różne pojazdy w ciągu niemal całego swojego życia i zgromadził 140 różnych pojazdów i nawet jeden rosyjski myśliwiec i bombowiec.
Wnętrze radzieckiego bombowca
Kolekcja jest, jak piszą lokalne media, unikalna. Na prawie 3000 m kw w dużych halach stoi jedna z największych kolekcji w Europie, w tym ok. 80 samochodów ciężarowych. Kolekcja zawiera również kilka ciągników, wozy strażackie, taksówki i motocykle,w tym także jakieś artystycznie modelowane.
Motocykl a la szkielet pantery?
Wśród aut osobowych najstarszy jest Citroen od 1922. Rolf Wee kupił go w Niemczech w roku 1970. Większość samochodów wyprodukowano od 1950 roku i są tam pojazdy z wszystkich głównych marek, takich jak Bedford, Chevrolet i Dodge. Rosyjskie marki nie były rzadkością, znajdziemy tam w Wołgi, Łady i Pobiedy. A na dodatek wszystkie są sprawne i są jak najbardziej „ujeżdżalne”.
- Ile setek tysięcy godzin włożyłem w zebranie tej kolekcji, nie mam pojęcia. Samochody i ciężarówki były moja praca i hobby, odkąd zacząłem Rolf Wee transportu w 1958 roku, 18 lat. Teraz chcę dać wszystkim zainteresowanym możliwość obejrzenia pojazdów, mówi Rolf Wee.
Mural na ścianie muzeum
- Jeśli chciałbym wybrać mojego faworyta wśród wszystkich samochodów, to musi być Chevrolet Impala, model z 1960 r. Ale uwielbiam też Mercedesa-Benz 450 SLC z 1974, wybieram jak biżuterię, mówi Rolf Wee.
I kilka akcentów rowerowych też wyłapałam!!
Super wkomponowany prawdziwy rower w nieprawdziwe miasto.
I kilka innych samochodowych perełek
Samochód pogrzebowy
Zapowiadałam widomości z muzeum samochodowego, a więc czas na SAMOCHODY!!!
Po drodze z Aksdal do Haugesund znowu natknęłam się na opuszczony dom. Okazji nie przepuściałm i też tam zaglądnełam... przez okno.
Ale czas było jechać dalej. 2 kilometry dalej, w Førresfjorden odkryłam niedawno założone Muzeum Samochodowe. Właścicielem jest 72 letni emeryt, który prowadzi to muzeum z żoną. Skupował on i remontował różne pojazdy w ciągu niemal całego swojego życia i zgromadził 140 różnych pojazdów i nawet jeden rosyjski myśliwiec i bombowiec.
Wnętrze radzieckiego bombowca
Kolekcja jest, jak piszą lokalne media, unikalna. Na prawie 3000 m kw w dużych halach stoi jedna z największych kolekcji w Europie, w tym ok. 80 samochodów ciężarowych. Kolekcja zawiera również kilka ciągników, wozy strażackie, taksówki i motocykle,w tym także jakieś artystycznie modelowane.
Motocykl a la szkielet pantery?
Wśród aut osobowych najstarszy jest Citroen od 1922. Rolf Wee kupił go w Niemczech w roku 1970. Większość samochodów wyprodukowano od 1950 roku i są tam pojazdy z wszystkich głównych marek, takich jak Bedford, Chevrolet i Dodge. Rosyjskie marki nie były rzadkością, znajdziemy tam w Wołgi, Łady i Pobiedy. A na dodatek wszystkie są sprawne i są jak najbardziej „ujeżdżalne”.
- Ile setek tysięcy godzin włożyłem w zebranie tej kolekcji, nie mam pojęcia. Samochody i ciężarówki były moja praca i hobby, odkąd zacząłem Rolf Wee transportu w 1958 roku, 18 lat. Teraz chcę dać wszystkim zainteresowanym możliwość obejrzenia pojazdów, mówi Rolf Wee.
Mural na ścianie muzeum
- Jeśli chciałbym wybrać mojego faworyta wśród wszystkich samochodów, to musi być Chevrolet Impala, model z 1960 r. Ale uwielbiam też Mercedesa-Benz 450 SLC z 1974, wybieram jak biżuterię, mówi Rolf Wee.
I kilka akcentów rowerowych też wyłapałam!!
Super wkomponowany prawdziwy rower w nieprawdziwe miasto.
I kilka innych samochodowych perełek
Samochód pogrzebowy
- DST 37.45km
- Teren 2.30km
- Czas 01:30
- VAVG 24.97km/h
- VMAX 42.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 158 ( 84%)
- HRavg 125 ( 67%)
- Kalorie 1068kcal
- Podjazdy 141m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 maja 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Stuletnia książka
Dzisiaj zaplanowałam sobie najdłuższą wycieczkę w tym roku. Co prawda pogoda nie była powalająca, ale przynajmniej bez deszczu.
Pierwsza część to terenówka pod górkę i z górki w otoczeniu lasu, pagórków i jeziorek. Wypatrywałam widoków na zdjęcia, ale wszędzie już byłam a zdjęcia gdzieś tam kiedyś zapodawałam. Jechałam więc dalej trochę zmartwiona, że będzie bez ciekawej dokumentacji zdjęciowej.
Z górki na pazurki
Po drodze napotkałam kilkanaście fanów rowerowania w terenie, z jednym z nich nawet ucięłam sobie małą pogawędkę, „koło przy kole”, a skąd jadę, że taki wiatr i ogólnie o formie. Potem puściłam go przodem, życząc powodzenia na trasie.
Dalej znowu nudno… obrałam kierunek na Tveitskog, ale tam też nudno. Jechałam więc przez las wilgotną asfaltówką, a że nie było ruchu to poszalałam sobie przy zjazdach. Jadąc przez Eilerås zostałam świadkiem przepędzania stadka owieczek z jednego pastwiska na drugie, po drugiej stronie drogi. Dzieciaki gospodarzy miały pewno frajdę z małymi owieczkami, które beczały wniebogłosy.
Przez las
Mały osierocony rowerek
Dojechałam w końcu do E39, zapomniawszy, że wzdłuż niej nie ma ścieżki rowerowej. Trochę z duszą na ramieniu jechałam najbardziej z boku jak się dało i dziękowałam Bogu, że ruch w przeciwną stronę (pewno na prom) był większy. Przekroczyłam granicę wojewódz Rogaland i Hordland.
Ozdobny kamień graniczny
W wiosce Våg skręciłam w końcu na boczną, małą drogę.
I tam się zaczęło…
Najpierw zobaczyłam starą rozwalającą się szopę ze starym zardzewiałym samochodem obok. Zrobiło się ciekawiej, sfociłam je, ale zaraz potem zaintrygowałam mnie czerwona brama i prowadząca od niej ścieżka. Wlazłam tam co oczywiście w moim stylu. Wszystko zarośnięte i trudno było powiedzieć od ilu lat nikt tam nie postawił nogi. Doszłam do opuszczonego domku…
Moje klimaty
Wychodek
Przy wejściu po lewej jakiś mały wychodek, ale mnie zainteresował. Drzwi wejściowe były otwarte, więc zapuściłam oko do wnętrza. O dziwo wnętrze nie wyglądało na zbyt zapuszczone, wśród powywracanych materacy stały nawet całkiem bielusieńskie meble ogrodowe, stolik ze stertą książek, stoli z telewizorem a obok niego trzy stare książki. Wsłuchałam się w cisze bijącą z domu… kto tu kiedyś mieszkał, kiedy opuścił dom i dlaczego, umarł? Kim był właściciel. Cisza mi jednak nie odpowiadała.
Wnętrze opuszczonego domu
Skrzypnęła podłoga, nie odważyłam się wejść dalej, bo może jakieś duchy tu swawolą – pomyślałam. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki książki stojące na stoliku bliżej. „Trzej muszkieterowie” w oprawie introligatorskiej. Z między kartek wydobył się spleśniały zapach, stara… Patrzę na rok wydania…1918!! A to ci rodzynek, niemal stuletnia książka!! Na pierwszej stronie wykaligrafowane nazwisko właściciela: Anders R. Hertvig.
Stuletnia książka
No więc zaczęłam poszukiwania w necie, zaraz jak tylko wróciłam do domu.
Nie do końca byłam pewna czy to on tam mieszkał, wszak książka mogła być podrzucona, pożyczona lub skradziona. Po bliżych poszukiwaniach okazało się, że Anders urodził się w grudniu 1891 w Haugesund. Swoje nazwisko Hervig otrzymał po miejscowości, gdzie urodził się jego ojciec. Wiele rodzin w Norwegii ma nazwisko pochodzące od miejsca, gdzie się sami urodzili lub gdzie urodzili się ich przodkowie. Ojciec „poszukiwanego” był rybakiem, a sam został też związany z morzem, pływał bowiem jako palacz na statkach parowych. W 1906 mieszkali z całą rodziną w Haugesund w jednej z kamienic przy nadbrzeżu, na strychu, z pięciorgiem innego rodzeństwa. Ostatnia wzmianka o nim kończy się w 1924 r kiedy wystąpił z wnioskiem o tzw. naturalizację w Stanach Zjednoczonych. Najpewniej dostał się tam statkiem, kiedy to wielu Norwegów emigrowało do USA za pracą i nowym życiem. Tak, tak, wtedy Norwegia była biedna jak mysz kościelna.
Tak więc dalej dedukując być może dostał książkę jako 27 latek, 7 lat później już go w Norwegii nie było…
Nie wiem czy to wszystko jest prawda, ale warto było pogrzebać…
Nieco dalej, też w Våg, natrafiłam na stary spichlerz, też zapewne opuszczony. Nie poświęciłam mu tak dużo uwagi jak poprzedniemu domkowi, bo czas naglił i dłuższe przestoje skutkowały ziębnięciem. Nie natknęłam się tam też na żadne informacji pozwalające mi grzebać w norweskich drzewach genealogicznych. I całe szczęście, bo by mi czasu nie starczyło. Wystarczyło śledztwo w sprawie Andersa.
We Frakkagjerd przypadkowo zobaczyłam szyld muzealny –BILMUSEUM, czyli muzeum samochodowe. Ale o nim napisze jutro. Też było ciekawie.
Pierwsza część to terenówka pod górkę i z górki w otoczeniu lasu, pagórków i jeziorek. Wypatrywałam widoków na zdjęcia, ale wszędzie już byłam a zdjęcia gdzieś tam kiedyś zapodawałam. Jechałam więc dalej trochę zmartwiona, że będzie bez ciekawej dokumentacji zdjęciowej.
Z górki na pazurki
Po drodze napotkałam kilkanaście fanów rowerowania w terenie, z jednym z nich nawet ucięłam sobie małą pogawędkę, „koło przy kole”, a skąd jadę, że taki wiatr i ogólnie o formie. Potem puściłam go przodem, życząc powodzenia na trasie.
Dalej znowu nudno… obrałam kierunek na Tveitskog, ale tam też nudno. Jechałam więc przez las wilgotną asfaltówką, a że nie było ruchu to poszalałam sobie przy zjazdach. Jadąc przez Eilerås zostałam świadkiem przepędzania stadka owieczek z jednego pastwiska na drugie, po drugiej stronie drogi. Dzieciaki gospodarzy miały pewno frajdę z małymi owieczkami, które beczały wniebogłosy.
Przez las
Mały osierocony rowerek
Dojechałam w końcu do E39, zapomniawszy, że wzdłuż niej nie ma ścieżki rowerowej. Trochę z duszą na ramieniu jechałam najbardziej z boku jak się dało i dziękowałam Bogu, że ruch w przeciwną stronę (pewno na prom) był większy. Przekroczyłam granicę wojewódz Rogaland i Hordland.
Ozdobny kamień graniczny
W wiosce Våg skręciłam w końcu na boczną, małą drogę.
I tam się zaczęło…
Najpierw zobaczyłam starą rozwalającą się szopę ze starym zardzewiałym samochodem obok. Zrobiło się ciekawiej, sfociłam je, ale zaraz potem zaintrygowałam mnie czerwona brama i prowadząca od niej ścieżka. Wlazłam tam co oczywiście w moim stylu. Wszystko zarośnięte i trudno było powiedzieć od ilu lat nikt tam nie postawił nogi. Doszłam do opuszczonego domku…
Moje klimaty
Wychodek
Przy wejściu po lewej jakiś mały wychodek, ale mnie zainteresował. Drzwi wejściowe były otwarte, więc zapuściłam oko do wnętrza. O dziwo wnętrze nie wyglądało na zbyt zapuszczone, wśród powywracanych materacy stały nawet całkiem bielusieńskie meble ogrodowe, stolik ze stertą książek, stoli z telewizorem a obok niego trzy stare książki. Wsłuchałam się w cisze bijącą z domu… kto tu kiedyś mieszkał, kiedy opuścił dom i dlaczego, umarł? Kim był właściciel. Cisza mi jednak nie odpowiadała.
Wnętrze opuszczonego domu
Skrzypnęła podłoga, nie odważyłam się wejść dalej, bo może jakieś duchy tu swawolą – pomyślałam. Zdecydowałam się jednak wziąć do ręki książki stojące na stoliku bliżej. „Trzej muszkieterowie” w oprawie introligatorskiej. Z między kartek wydobył się spleśniały zapach, stara… Patrzę na rok wydania…1918!! A to ci rodzynek, niemal stuletnia książka!! Na pierwszej stronie wykaligrafowane nazwisko właściciela: Anders R. Hertvig.
Stuletnia książka
No więc zaczęłam poszukiwania w necie, zaraz jak tylko wróciłam do domu.
Nie do końca byłam pewna czy to on tam mieszkał, wszak książka mogła być podrzucona, pożyczona lub skradziona. Po bliżych poszukiwaniach okazało się, że Anders urodził się w grudniu 1891 w Haugesund. Swoje nazwisko Hervig otrzymał po miejscowości, gdzie urodził się jego ojciec. Wiele rodzin w Norwegii ma nazwisko pochodzące od miejsca, gdzie się sami urodzili lub gdzie urodzili się ich przodkowie. Ojciec „poszukiwanego” był rybakiem, a sam został też związany z morzem, pływał bowiem jako palacz na statkach parowych. W 1906 mieszkali z całą rodziną w Haugesund w jednej z kamienic przy nadbrzeżu, na strychu, z pięciorgiem innego rodzeństwa. Ostatnia wzmianka o nim kończy się w 1924 r kiedy wystąpił z wnioskiem o tzw. naturalizację w Stanach Zjednoczonych. Najpewniej dostał się tam statkiem, kiedy to wielu Norwegów emigrowało do USA za pracą i nowym życiem. Tak, tak, wtedy Norwegia była biedna jak mysz kościelna.
Tak więc dalej dedukując być może dostał książkę jako 27 latek, 7 lat później już go w Norwegii nie było…
Nie wiem czy to wszystko jest prawda, ale warto było pogrzebać…
Nieco dalej, też w Våg, natrafiłam na stary spichlerz, też zapewne opuszczony. Nie poświęciłam mu tak dużo uwagi jak poprzedniemu domkowi, bo czas naglił i dłuższe przestoje skutkowały ziębnięciem. Nie natknęłam się tam też na żadne informacji pozwalające mi grzebać w norweskich drzewach genealogicznych. I całe szczęście, bo by mi czasu nie starczyło. Wystarczyło śledztwo w sprawie Andersa.
We Frakkagjerd przypadkowo zobaczyłam szyld muzealny –BILMUSEUM, czyli muzeum samochodowe. Ale o nim napisze jutro. Też było ciekawie.
- DST 44.02km
- Teren 9.00km
- Czas 03:10
- VAVG 13.90km/h
- VMAX 47.70km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 161 ( 86%)
- HRavg 125 ( 67%)
- Kalorie 1080kcal
- Podjazdy 548m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze