Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Dunaj

Dystans całkowity:319.68 km (w terenie 69.27 km; 21.67%)
Czas w ruchu:17:28
Średnia prędkość:13.51 km/h
Maksymalna prędkość:42.30 km/h
Suma podjazdów:1009 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:63.94 km i 4h 22m
Więcej statystyk
Czwartek, 16 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju, dzień 5

No tak to już jest, jak się wpisów nie robi od razu... Nieco ponad pół roku minęło od mojej wyprawy wzdłuż Dunaju. Ale lepiej późno niż wcale.
Uzupełniam wpis jednakowoż bez szczegółów bo trochę wyparowały.












  • DST 59.04km
  • Teren 12.87km
  • Czas 04:16
  • VAVG 13.84km/h
  • VMAX 33.30km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju - dzień 4

Wzłuż Dunaju, dzień czwarty: Komarno – Esztergom

No więc porankiem opuściłyśmy „Piekiełko”. Lucyfera nie spotkałyśmy, ale za to po sutym śniadaniu w małej hotelowej restauracji z otwartym tarasem, byłyśmy gotowe by ruszyć dalej. Kolano trochę odpoczęło, ale i dzisiaj obawiałam się, że nie wytrzyma. Całe szczęście, że pozwolę sobie wyprzedzić wydarzenia, jakoś wytrzymało.


Naddunajskie plaże

I znowu wyjechałyśmy na „patelnię” czyli na wały. Niczym nie osłonięte, bez „cienia” cienia, zakurzona droga, w oddali jakieś prace polowe, traktory młócące zapalczywie żółte zboże. Tak z kilka kilosów na początek. Potem jednak na asfalcik. Wjeżdżamy do jakiejś wioseczki by zaopatrzyć się w trochę wody. Spożywczak starcza, za bezcen wybieramy wszystko na co mamy ochotę. Po przeliczeniu na norweskie korony w norweskim sklepie mogłybyśmy co najwyżej kupić chleb i jednego pomidora. Tutaj jednak i bułki, i pomidory, i sok pomidorowy, Snickersy, wody ze 2 litry, szynkę w plasterkach, cebulę, orzeszki, chipsy i… już nawet nie pamiętam. Późne drugie śniadanie jemy na trawie przed sklepem, omiatając wzorkiem resztę rowerowych wycieczkowiczów, którzy skuszeni naszą sjestą, stają, parkują i tłumem rzucają się do sklepu. Ale im kientów narobiłyśmy.

&feature=youtu.be

Daj droga wiodła do Radvan nad Dunajom.
W końcu upragniony cień, a kuszone przepięknymi piaszczystymi plażami, schodzimy w dół, by zobaczyć, czy wody Dunaju nadają się na małą kąpiel. Cóż, 50 cm od brzegu dno jeszcze widać, ale dalej nurt jakoś tak podejrzanie mętnieje. Niemniej jednak widoczki piękne, gdyby był tylko kocyk, można byłoby się wystawić blade pod strojem rowerowym ciała i poopalać resztę. Póki co możemy się zadowolić opalonymi ramionami z białymi rękoma (rękawiczki robią swoje) i opalonymi kolanami i łydkami, no może jeszcze trochę udami co to wystają ze spodenek.
Ja wypijam przepyszny sok pomidorowy, na którego widok Monica się wzdryga. Kiedyś też tak patrzyłam na smakoszów bezalkoholowej „krwawej Merry”. Zatem zapasy potasu zostały uzupełnione. Na górze odpinamy rowery i po raz kolejny mijamy się z Francuzami.

Niedługo potem zaczyna nam znowu doskwierać głód, na mapce rozglądamy się za polecaną restauracyjką i już ją namierzamy. Jeszcze tylko jeden zakręt i na miejscu. Przy zjeździe z asfaltówki znowu winnica i po raz kolejny nie mogłam się oprzeć, by nie zerwać kiści winogron, które spałaszowałam zresztą jedną ręką w drodze do plenerowej knajpki.
Obiad w iście winnym plenerze, z egzotyczną mieszanką kurczaka w sosie kokosowym, równie egzotyczną sałatką owocową a na dokładkę sałatką z kiszoną słodkawą i młodą kapustą, kiszonymi ogórkami i węgierskimi papryczkami we wszystkich możliwych kolorach.

W końcu zajeżdżamy do wyglądającej uzdrowiskowo miejscowości Sturovo – z długim deptakiemi masą spacerujących pomiędzy fontannami ludzi. Przy okazji wydobywamy kesz za rynny przy Muzeum Miejskim.

Esztergom



Po drugiej stronie Dunaju, znowu po węgierskiej części, a zamkowym wzniesieniu góruje Bazylika. Wielka, symbol miasta, największe dzieło węgierskiego klasycyzmu i największa świątynia Węgier. Wybudowano ją w miejscu, w którym pierwotnie znajdował się kościół św. Adalberta, ufundowany przez pierwszego władcę Węgier, króla Stefana I.


Wjazd na dziedziniec Bazyliki

Kościół ten zwano wówczas "Pięknym". Aż trudno było uwierzyć, że była niemal całkowicie I kilkakrotnie ograbiona i zniszona.


Taaaakieeee drzwi

Z bazyliką w Esztergom wiążą się dwa ważne dla Polaków wydarzenia. Pierwsze dotyczy naszego króla Jana III Sobieskiego. Po zwycięskim odparciu wojsk tureckich od Wiednia, przybył on do cudem ocalałej z pożogi wojennej kaplicy Bakócza i osobiście odśpiewał uroczysty hymn Te Deum. Trzy wieki później miejsce to odwiedził Jan Paweł II w czasie swej pielgrzymki na Węgry w 1991r.


Imponująca kopuła



Do środka wślizgnęłyśmy się prawie na sam konic, wkrótce potem zaczęto wypraszać ostatnich turystów. Nie zdołałyśmy więc wejśc na kopułe, z której ponoć rozciąga się zapierający dech w piersi widok na zakole Dunaju. Widać stamtąd nie tylko panoramę całego miasta, ale także błękitna wstęga Dunaju, przecinająca dolinę między pokrytymi lasami wzgórzami pasm Börzsöny, Visegrád, Pilis i Gerecse.



Nam pozostał jeszcze nocleg w małym hotelu przy Bazylice a przed nocnym odpoczynkiem obiad w restauracji przy murach dziedzińca Bazyliki. Restauracja imponowała wielkością, ceglane ściany i ceglany sufit wiszący dobre kilka metrów nad głowami. Niesamowita akustyka, brzdęk rozkładanych talerzy, muzyka w tle, winna piwnica i wybór kunsztownych węgierskich win. I kącik z dawnym wyposażeniem kuchni polowej w czasów I I II wojny światowej, plecaki-termosy na zupę do roznoszenia w polu dla żołnierzy. Umęczone poczłapałyśmy wybrukowanymi uliczkami do małego pokoju hotelowego, a sympatyczna pani w recepcji próbowała nam wcisnąć jeszcze na dobranoc flaszkę wina. Pofatygowała się na zaplecze, by dać nam posmakować jednego z wyśminitych tokajów, ale grzecznie odmówiłyśmy. Jeszcze tylko brakowało zmówić paciorek, skoro otaczały nas świętobliwości.




Moje ulubione graffiti

  • DST 58.51km
  • Teren 13.10km
  • Czas 03:59
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 30.30km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 110m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzłuż Dunaju, dzień 3

Wzłuż Dunaju – dzień trzeci: Mosonmagyarovar - Komarno



Trzeci dzień zmagań z pedałami, siodełkiem, bolącymi czterema literami… i cholernie nawalającym prawym kolanem. Już nawet chciałam się poddać tego dnia i zawinąć do Budapesztu pociągiem.

Pogoda znów dopisywała, a to najważniejsze. Nawet nie omieszkałam się zabrać ciuchów przeciwdeszczowych, więc pogoda była podstawą.
Dzisiaj zaplanowany był etap z pociągiem z Mosonmagyarovar do Gyar, a stamtąd do Komarno. Przejażdżka pociągiem – no cóż, może chcieli skrócić trasę, wszak było to koło 38 km co dało by w sumie koło 100 na dzień, nie każdy by wytrzymał. Może trasa nieciekawa… Ale nie zaprzątałyśmy sobie głowy.
Na zabytkowej niemal, ale czystej i wyremontowanej, stacji kolejowej kupiłyśmy bilety. Na wszelki wypadek zrobiłam jeszcze zdjęcie trasy kolejowej z zaznaczonymi stacjami. Miejsce w przedziale rowerowym było już zarezerwowane i rzecz oczywista nie byłyśmy same.



Dalsza droga od stacji to tylko sielanka, no może z wyjątkiem mojego coraz bardziej bolącego kolana. Dopóki miałyśmy pod kołami asfalt i nie pod górkę, było w miarę ok. Rozkoszowałam się widokami żółtych pól poprzecinanych seledynowymi pasmami łąk, drzew i błękitnym niebem.
Jakby niezauważalnie, ale coraz mocniej zaczął dmuchać wiatr. Po niedługiej chwili oczom ukazały się wirujące elektrownie wiatrowe, a więc musi tu dmuchać silniej i częściej, co się rzecz jasna potwierdziło. Jechało się nieco trudniej pod wiatr, ale wkrótce zostawiłyśmy wiatraki po naszej lewej stronie gdzieś z tyłu. Uspokoiło się, więc dalej jechało się miło i przyjemnie. Co rusz mijałyśmy „naszych”, albo to oni nas wymijali. Dzisiaj szczególnie zmieniałyśmy się z Francuzami – ojcem, matką i wyrośniętą córką – nastolatką. Mama francuzka wydawała się najsłabsza, zawsze gdzieś wlokła się w ogonku, córka – zawsze z przodu, czasem z ojcem jak ją dogonił. Machaliśmy sobie co rusz, wymieniając tylko uśmiechy.


W krainie wiatrakow...


... i słoneczników

I znowu zaczęła się szutrówka między polami kukurydzy a biegnącymi obok torami kolejowymi. Sielsko!! Nawet zdołałam obedrzeć jedną kolbę kukurydzy, by zakosztować złocistych, młodych i słodkawych ziaren. Mniam!! Po niedługim obciążeniu wybojami kolano odmówiło posłuszeństwa. Za każdym naciśnięciem pedału, zastanawiałam się czy z bólu zdołam to kolano wyprostować. Jechać kręcąc tylko jednym było niemożliwe gdy człowiek nie ma SPD-ków, a bynajmniej ciężko. Można tylko ujechać co najwyżej kilometr, a przed nami było niemal 30. Nie powiem, miałam nawet kryzys i zastanawiałam się czy nie dojechać do najbliższej stacji i dalej pociągiem. Zacisnęłam jednak zęby i kręciłyśmy dalej. Ale co by nie było lekko zaczęłam odczuwać dziwne swędzenie na prawej łydce. Krótkie oględziny wskazywały po prostu, że skórę spaliło słońce. Mimo kremów p/słonecznych i tak było coraz gorzej. Na ratunek przyszły mi więc długie liście kukurydzy, które wsunęłam pod spodenki (całe szczęście miałam za kolana) w ilości trzech, końce niżej zatopiłam w skarpetkach. Och, jaka była ulga!!!
Jakoś dalej między winnicami szło lżej.

Takim to sposobem dotarłyśmy do bardziej cywilizowanych obszarów.
Z racji, że w pobliżu znajdował się jakiś fort postanowiłyśmy odbić trochę z trasy i zobaczyć co to takiego.



Fort Monostor został zbudowany między 1850 a 1871 r. a podczas II wojny światowej Rosjanie urządzili sobie niezły skłąd amunicji.
Trafiłyśmy akurat na jakieś przedstawienie, udało nam się nawet za darmochę.
Po krótkiej mowie wstępnej głównego aktora i narratora w szerokiej bramie wjazdowej, cała zgromadzona gawiedź poprowadzona została w głąb fortu. Inscenizacja zaczęła się od sceny stracenia na szubienicy jakiegoś zbira – z węgierskiego nic w ząb nie potrafiłam zrozumieć za co, po co i kiedy go zawieszono na stryczku.

&feature=youtu.be

Chwilę później przedstawienie przenosiło się z dworu do ciemnych murowanych cel, korytarzy, w których aktorzy odgrywali sceny.
My wypuściłyśmy się przodem, w tyle zostawiając plenerowy teatr. Z pewnością było to interesujące dla rozumiejących po węgiersku, ale dla nas nie.
Obeszłyśmy więc szybko korytarze z wystawami i niecodzienną sztuką alternatywną, wspięłyśmy się na bunkier z którego szczytu pokazała się piękna panorama na Dunaj, a dalej po skosie obejrzałyśmy wystawkę dział armatnich, moździerzy, amfibii i skotów używanych podczas II wojny światowej przez węgierską armię.
Szkoda było tylko, że Muzeum Kultury Chleba było zamknięte, a ponoć warte zobaczenia.


Węgiersko-słowacki most

Dalej po godzinnym pobycie w forcie pedałowałyśmy na Komarom (po węgiersku) a na Komarno (po słowacku). Na małym słowackim cyplu za mostem granicznym odnalazłyśmy nasz hotel „Peklo” czyli „Piekło”. Otoczenie hotelu przez dwa mosty po obu stronach przepiękne. Nocą wręcz urokliwe!!


...ten sam most nocą

Niestety życie nocne zamarło w miasteczku z godziną 21.00 a jedyną atrakcją okazały się stare zabudowania przejścia granicznego i celnego.


Widoczek z mostu na naddunajskie doki


Trochę kiepska jakość, ale ciemno było. Dawniejsze przejście graniczne.

A mapke gdzieś wcięło!!
  • DST 68.80km
  • Teren 12.30km
  • Czas 05:10
  • VAVG 13.32km/h
  • VMAX 42.30km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 254m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju, dzień 2

Dzień drugi Bratysława – Morsonmagyarovar


Bratysława nocą

Rano, po wspaniałym śniadaniu, niespiesznie wyciągamy się na rowery. Jeszcze wspominamy kolację z przepysznym wiśniowym chłodnikiem w słowackim wydaniu i przemiły pobyt w hotelu.
Dziś firma zaplanowała trochę ulgi dla czterech liter - dystans o połowę krótszy, całe szczęście, bo nie wiem jak to by się skończyło. Z dużą dozą obaw posadziłam się na rowerze, ale nie było tak źle.
Pierwszą atrakcją po nudnych kilku kilometrach miały być pozostałości z dawnej rzymskiej fortyfikacji, Cemantia, zbudowanej między I a II w. n.e, mającej pilnować pogranicza cesarstwa rzymskiego. Nie wiedzieć czemu nazwany przez jednych z geocacherów – „dziewczęcym zamkiem” (girls castle).
Niestety jedyną atrakcją był kesz kilkaset metrów przed, gdyż sama fortyfikacja, a raczej kilka kamieni ułożonych w kwadraty, nawet nie wysiliłam się pstryknąć fotki…więc nie zapodam. Ależ wykazałam się ignorancją. Zazwyczaj lubię takie miejsca, a tu…



Następnym miejscem, gdzie niespodziewanie zrobiłyśmy sobie popas było małe i niepozorne, ledwo majaczące na mapce jeziorko Rusovecke. Woda ciepła i przejrzysta, więc szkoda było się nie zamoczyć. W rosnącym skwarze chłodna kąpiel była wybitnie odświeżająca. Zresztą nie tylko my odkryłyśmy uroki tego zacisznego miejsca, gdzie niegdzie w krzakach wokół jeziorka, wyłaniali się znowu naturyści.
Odświeżone, ze strojami kąpielowym i suszącymi się na bagażnikach z tyłu popedałowałyśmy przed siebie.



Dalej kierunek na granicę węgierską. Ostatnią miejscowością było Cunovo, gdzie większość innych wycieczkowych pobratymców zatrzymała się na posiłek w przydrożnym bufecie Obratka. My zaś przejechałyśmy dalej, by minąwszy zagospodarowania i DDR-owski trabank stojący na poboczu, dojechać do dawnej granicy. Nikt by nawet nie pomyślał, iż kiedyś była tu granica między Słowacją a Węgrami, teraz stojąca tylko w polu kukurydzy tablica informacyjna zdawała się być niemym świadkiem starych czasów.
Rowerzyści, których poznaliśmy na przystanku w Wiedniu, znowu obrali inną trasę po migowych konsultacjach z miejscowymi. Jakoś nie przejęłyśmy się ich alternatywna trasą i niedługo potem jechałyśmy pośród pól kukurydzy, mnóstwa drzew orzechów włoskich. Nawet nauczyłam moją norweską koleżankę „obrabiać” orzechy i po społu zjadłyśmy kilka świeżych, obdarłszy je najpierw z gorzkiej skórki.





Będąc już na Węgrzech dało się odczuć nieco inną atmosferę wsi. Nie wiem na czym polegała różnica, ale było inaczej niż na Słowacji. Ani brudniej, ani czyściej, po prostu inaczej. W miejscowości Rajka zjadłyśmy obiad, chyba jakiś gulasz wzięłyśmy, płacą za niego bezcen. Usłużny choć z czarnymi jak smoła zębami kelner uwijał się jak w ukropie. Gadał tylko po węgiersku, albo po niemiecku. Okazało się, że o ile Słowacy trochę kumali po angielsku o tyle Węgrzy – ni w ząb. Tylko niemiecki i niemiecki. Oczywiście poszłam po rozum do głowy i z głębokich depozytów pamięci wyciągnęłam jakieś ostaki wiedzy historycznej (historia to mój znienawidzony przedmiot przez całą moją edukację). Przecież były kiedyś Austro-Węgry, oświeciło mnie!!


Najmniejsza stacja świata

Po pożywnym obiedzie, w niedalekim Bezenye, zobaczyłyśmy zjazd na szutrówkę. Najpierw jednak znalazłam obiekt do zdjęcia. Była to stojąca, podupadająca i najmniejsza stacja kolejowa jaką w życiu widziałam. Mieściła jedną posępną izbę, będącą kiedyś zapewne poczekalnią, kasą i toaletą w jednym. Mniejsza od mojego najmniejszego pokoju w domu. Przepięknie „udekorowane” ściany w swastyki. Kubeł niemal na pierwszym planie. Obok stacyjki zwykły ceglany dom, próbowałyśmy nawet zgadnąć czy ktoś w nim mieszka, ale suszące sia na parkanie gacie, dały nam znak, że raczej jakieś życie się tam czai.

Na szutrówce, ochoczo, by zrobić sobie odmianę od asfaltu, rozpędziłyśmy się, by za niedługo klnąc w myślach. Wyboje, dziury, kamienie, głazy, itp. przeciwności skutecznie zabiły przyjemność jazdy. Jedynie krajobrazy i trochę cienia po drodze mogły trochę ją uprzyjemnić. W końcu jadnak dotarłam do Mosonmagyarovar, ponoć znaczące – wrota na Węgry.


Droga udręka chociaż nie widać


Centrum Mosonmagyarovar

Nocleg zaplanowano nam w hoteliku-kurorcie z ciepłymi wodami termalnymi. W sumie czułam się jak w małym sanatorium, między hotelowymi pokojami rozrzucone były rozmaite gabinety masażu, lekarzy konsulentów, itp. My jednak wybrałyśmy miasto!! Wody termalne czynne do 20.00, więc nie było sensu się tam taplać, czasu było za mało. Zamiast tego mały spacer po uliczkach, po centrum, przegryźć małe co nieco i spróbować węgierskiego tokaja!!
Kelnerom dostało się trochę napiwków, bo jak przeliczyłyśmy na norweskie korony to były grosze, a dla nich 50% zamówienia!!





  • DST 49.56km
  • Teren 10.00km
  • Czas 04:03
  • VAVG 12.24km/h
  • VMAX 37.60km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 146m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 sierpnia 2012 Kategoria Dunaj

Wzdłuż Dunaju, dzień 1

Dzień pierwszy

Wiedeń – Bratysława

No nie wysiliłam się w tym roku, poszłam na łatwiznę i wynalazłam wycieczkę przez firmę.
Nie wiem jak branża takowa ma się w Polsce, ale w Norwegii funkcjonuje masa firm oferujących zorganizowane grupowe i indywidualne wycieczki rowerowe, dla leniuchów organizatoryjnych, względnie dla takowych żółtodziobów. Może trochę się zaliczam do jednych i drugich.

Merlot
Generalnie funkcjonują one tak, że załatwiają noclegi, wyżywienie, transport większego bagażu, opis trasy z mapkami, opcjonalnie przelot na miejsce i z powrotem, wypożyczenie rowerów, i ubezpieczenie. Tak więc wygodniccy mogą zabrać całą walizkę z wygodami, na trasę wyruszają tylko z tym co potrzebne na rowerze. Zamiast koczować na campingach, z przypiętymi łańcuchami do drzewa rowerami i przypadkowym jedzeniem, kwateruje się delikwentów w całkiem wypasionych hotelach, ze śniadankiem i ewentualnie obiadem po powrocie. Bagaże rano są zabierane i transportowane do następnego hotelu w mieścinie docelowej. Hotele i hotelarze są co najmniej przychylnie nastawieni do rowerzystów, zawsze jest miejsce by bezpiecznie schować rower.



My przyleciałyśmy do Wiednia dzień przed by rankiem dna następnego spokojnie wyruszyć w trasę. Trochę więc pokręciłyśmy się z kumpelą po centrum, obowiązkowo zaliczając katedrę św. Stefana. Ponadto czas urozmaiciłam sobie odwiedzinami w Gulaschmuseum. Co prawda gulaszu tam nie zjadłam, gdyż z powodu braku miejsc i tloku udało mi się tylko przycupnąć przy małym stoliku.


Gulaschmuseum


Kościół św. Piotra

Czekanie na zapracowana obsługę sprawiłoby, że umarłabym z głodu, ale na małą wiedeńską się załapałam.
Następnym punktem programu było odwiedzenie muzeum Freuda, w jego dawnym mieszkaniu w kamienicy, obejmującym w zasadzie dwa mieszkania po obu stronach piętra. W jednym z nich miał swój gabinet, w drugim mieszkał z rodziną. Niestety jego sławnej kozetki tam nie odnajdziemy, nie wiedzieć czemu.


Muzeum Freuda, Bergasse 19

Kole 10.15 następnego dnia zapakowane w stroje rowerowe i kaskami pod pachami wzięłyśmy metro w kierunku Nussdorf, gdzie przy knajpie o nazwie „Kapitan Otto” mieścił się punkt wydawania i wypożyczania rowerów. Wcześniej w hotelu dostałyśmy wszystko co było nam potrzebne do nawigacji, a więc dokładne mapki, a raczej książkę z opisem trasy, ciekawych miejsc do zobaczenia, miejscami do jedzenia, rasami alternatywnymi i oczywiście mapy.
Na miejscu pojawiła się też grupka innych amatorów, dwie pary wczesnych emerytów, dwóch młodych osiłków i my. Wydawanie rowerów dopiero się jednak zaczęło, po nas zaczęli przybywać inni, kiedy my byliśmy już w trasie. Później okazało się, że było po nas jeszcze sporo „dwukółkowych zapaleńców”. Oczywiście nie jechaliśmy w żadnej grupie, każdy sobie, we własnym tempie. Holendrzy, austriacy, rodzinka francuzów w nastoletnią, nieco wychudzoną, córką.


Szukam kesza!!

Rowery można było oczywiście zabrać własne, ale podróż z rowerami samolotem jakoś mnie nie pociągała. Dostałyśmy więc trekkingowe damki z dużymi kołami co na początku sprawiło kłopoty ze sterownością dla mnie przyzwyczajonej do górala. Siodło poszerzonych rozmiarów wywołało niemal atak śmiechu, ale cóż, „jak się nie ma co cię chce, to się lubi co się ma”.

Jak się później okazało przejażdżka na takim siodełku w spodenkach w „wkładką” nie była najprzyjemniejsza. Pod koniec dnia dupa mnie bolała jak nigdy, o obtarciach w wiadomych miejscach nie wspominając.


Dunaj

Początek trasy to ścieżka rowerowa wzdłuż kanału Dunaju, z mętną seledynową wodą (gdzież ten modry, błękitny Dunaj ????!!!). Wiedeń zwiedzony dzień wcześniej, więc nie musiałyśmy objeżdżać go rowerami, jak sugerował rowerowy przewodnik. Jeszcze tylko trzeba było wytrzyma tłumy spacerowiczów w parku Prater.
Dalej trzeba było się przeprawić na drugą, lewą stronę Dunaju i już, już… z dala od zgiełku samochodowego można było się rozkoszować naturszczyzną. Niemal dosłownie, bo na odcinku niemal 7 kilometrów, wzdłuż rzecznych krzaków i drzew, oczom naszym ukazywały się rosnące rzesze nudystów. Niektórzy na tyle śmiali, by rozstawiać leżaki na poboczu ścieżki rowerowej, by rowerowi turyści mieli co podziwiać. Niczym nie skrępowani grillowali, opalali się, wędkowali, dyskutowali, nacierali brązowe ciała i świecili gołymi pośladkami.


Wałami, wałami!!

Potem już wałami wzdłuż Dunaju. Początkowo słońce, rażąca w oczy zieleń, przyjemna temperaturka tylko cieszyły, ale z czasem monotonia jazdy dawała się we znaki. Pozostało nam więc spozierać na mijanych i wyprzedzających, odgadywać czy są z tej samej firmy, w jakim języku gadają, ewentualnie gdzie by się zatrzymać na zdjęcie, jedzenie lub keszowanie (geocaching).


Mnóstwo po drodze, słodkie !!

Pierwszy popas można było zaliczyć w Schonau (nad Donau), ale my pojechałyśmy dalej, zostawiać w tyle pierwszych głodnych. Wkrótce ukazały się drobne rozlewiska, pełne ptaków wodnych i amatorów ich fotografowania także. Nam się trochę spieszyło, więc po pstryknięciu zaledwie kilku fotek czas było pedałować dalej do Orth – niewielkiej miejscowości trochę z boku naszej trasy, w centrum Parku Narodowego Donau-Auen.
W miejscowej małej restauracji, gdzie niemal wszyscy rowerzyści się zatrzymują spałaszowałyśmy obiad - mnie się dostał sum!!!


Miejsce parkngowe dla klientów restauracji

W 1170 roku wieś zakupił Hartneid von Orthe i wybudował w niej kościół wraz z zamkiem I tam też można było go zwiedzić. Zamek był kiedyś zamkiem myśliwskim i należał do rodziny Habsburgów, teraz jest symbliczną bramą do Parku Narodowego, tłumacząc na polski: Parku Narodowego Naddunajskich Łęgów.
Wśród innych atrakcji Oth mała wzmianka należy się jedynemu młynowi nad Dunajem poruszanym siłą dunajskiej wody. Jakby się uprzeć można byłoby załąpac się na spływ typowo dunajską łódką z 1530, ale rowery czekały nas nas.



Dalej droga prosta jak drut, momentami nudna i mdląca jak wody Dunaju. Dawały się też we znaki umęczone pośladki. Ale niezłomnie parłyśmy do przodu. Nieco urozmaicenia przyniósł w końcu kolejny most nad Dunajem, gdzie otchłań wody pod mostem przyprawił mnie o zawót głowy – niestety należę do wodnych panikarzy. Nawet zlałam z siodełka wiana obawami, że jak przewrócę się na rowerze to fiknę koziołka w nurty Dunaju. Przelazłam prowadząc rower, tak na wszelki wypadek!!


Bratysława w oddali

Za mostem czekał nas tylko jednej przystanek w Heinburgu. Na zwiedzanie zamku nie starczyło już nam czasu, krótki I obiecany sobie deser w małej kawiarence w centrum wystarczył, by podreperować siły, by dalej i szybciej dotrzeć do Bratysławy.
W końcu przed zachodem słońca oczom ukazały się w odddali zabudowania słowackiej stolicy. Na początek przy wjeździe zaliczone tylko bliskie spotkanie z posągiem Stalina – nie wiedzieć czemu jeszcze tam stoi. Jeszcze tylko znalezienie hotelu i… laba, luz, wieczorny spacerek po mieście i lampka wina w jednej z restauracji.


Uliczka Bratysławy

  • DST 83.77km
  • Teren 21.00km
  • VMAX 33.80km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Podjazdy 499m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl