Wpisy archiwalne w kategorii
Ciekawe i niepospolite miejsca
Dystans całkowity: | 451.73 km (w terenie 132.16 km; 29.26%) |
Czas w ruchu: | 30:06 |
Średnia prędkość: | 15.01 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.20 km/h |
Suma podjazdów: | 2544 m |
Maks. tętno maksymalne: | 162 (87 %) |
Maks. tętno średnie: | 127 (117 %) |
Suma kalorii: | 12067 kcal |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 28.23 km i 1h 52m |
Więcej statystyk |
Sobota, 27 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Koniarze
Spotkanie ostatnie – koniarze
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
No, dzisiaj definitywnie skończę z Dominikaną, obiecuję. Następnym razem zapodam coś bardziej swojskiego.
W przedostatni dzień pobytu spotkało nas prawdziwe szczęście. Świeżo upieczona rezydentka stanęła na wysokości zadania i znalazła nam działające na Dominikanie polskie biuro turystyczne, w którego skład wchodzą dwie przesympatyczne dziewczyny, Małgosia i Małgosia. Miał to być rodzaj rekompensaty za odwołaną wcześniej wycieczkę.
A więc w towarzystwie jednej z Goś, którą energia rozpierała od samego rana, umościliśmy się w małym busie. Do nas dosiadło się kilkoro Rosjan z ichniejszą pompatycznie nadmuchaną przewodniczką, która co chwilę mierzyła od stóp do głów naszą Gosieńkę. A wszystko przez to, że Małgośka, razem z nami, nadawała jak komentator sportowy. Oj nie podobało się to Rusce – sami siedzieli jak myszy pod miotłą.
Ale do rzeczy! Kierunek – półwysep Samana! Dojazd na lotnisko, bo na półwysep mieliśmy lecieć awionetką. Też niezłe przeżycie, 45 minut w innym samolocie niż Boeing albo Airbus. Drzwi do kokpitu otwarte przez cały lot, właściwie to tych drzwi nawet brakowało, a więc podglądanie na całego. Obyło się bez pokazów bezpieczeństwa i oficjalnych anonsów… i fru… odlecieliśmy.
Potem krótki dojazd na malutką farmę, gdzie dostaliśmy znowu mały poczęstunek z ichniejszych plonów. Znowu pyszna herbatka, kakao, kawa (chociaż wielbicielką kawy nie jestem, była genialna) oraz gwóźdź programu – dominikańska nalewka, Mamajuana (jak się czyta to można pomylić z marihuaną). Znana skądinąd pod inną nazwą: dominikańska viagra w płynie i panaceum na wszystkie choroby…
Ale generalnie....zioła, kora drzew i inne takie badyle, zalewa się ''na jednego palca'' miodem, na ''dwa palce'' białym rumem, reszta to czerwone słodkie wino. Poleżakuje trochę, przegryzie się i można pić :) Można kupić ją na Dominikanie wszędzie, wszędzie dają spróbować, wszędzie smakuje inaczej :) Można kupić już gotową do picia, w zwykłej butelce, albo jakąś ozdobną. Można kupić w woreczku sam susz i potem przygotować w domu samemu. Co by nie było - można robić wielokrotnie na tym samym suszu.
Dobra, ale do rzeczy znowu.
Głównym punktem program była przejażdżka konna, kamienistą I wyboistą drogą, wspinająca się I opadającą serpentynami pośród egzotycznych lasów palmowych. Nagrodą I celem była kąpiel pod wodospadem El Limon w Parku Narodowym Los Haitises.
Pierwszy raz na koniu, oj tak.
A więc usadowiliśmy się na końskich grzbietach, założywszy wcześniej dane nam gumiaki. Po co one, tego nie wiem, jakby nie można było we własnych butach ujeżdżać konia. Ale biorąc pod uwagę sporą część turystek w klapeczkach…
Ja dostałam się na trochę wiekowego i wychudłego konika, ale że za dużo nie ważę, chyba nie byłam dla niego większym balastem. Zasuwał jakby miał dodatkowy motorek w “czterech literach”. Wkrótce niemal wszystkich zostawiliśmy z tyłu I straciłam łączność z moją polską grupą wsparcia kryzysowego. A kryzys przyszedł kiedy ujrzałam stromą ścieżkę w dół po takich kamieniach, że ja sama bym się nie odważyła pokonywać bez butów traperskich.
Stromo w dół
Prowadzący konia koniarz, nota bene, też trochę podstarzały I wychudły, pomlaskiwał na konika i dodawał mu jeszcze animuszu. Kopyta ślizgały mu się na wyboistej ścieżce a ja przed oczami miałam wizję „jak to koń się wykopyrtnął”. Postanowiłam, że w powrotną drogę idę już piechotą, ale nie udało mi się…
Po drodze każdy koniarz pilnował swojego konia a i też dbał o swojego turystę. Pokazywali wszystko co po drodze mijaliśmy… a to drzewa z awokado, a to drzewka pomarańczowe, ananasy, banany i całe inne mnóstwo. By dostarczyć nam lepszych wrażeń zrywali aromatyczne liście, dając do wąchania. Ja mój liść z drzewa pomarańczowego miętosiłam do samego końca wycieczki, wciągając orzeźwiający aromat.
Pod wodospadem El Limono
Śmiałek
Tu mial byc moj filmik z youtuba, ale cos sie wywala...
- DST 9.49km
- Teren 1.20km
- Czas 00:40
- VAVG 14.24km/h
- VMAX 28.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 300kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ciąg dalszy Dominikany
Spotkanie 3 – lokalna szkoła
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
- DST 13.91km
- Teren 1.20km
- Czas 00:52
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 512kcal
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ech, Dominikana...
Taaa, miała być relacja z Dominikany, ale na krótko przed wyjazdem przejrzałam na mapie okolice i rozczarowałam się. W zasadzie mapa nie dawała nawet cienia szansy, że gdzieś tam można było pojeździć. Przeglądnęłam też fora i tam przeczytawszy komentarze typu: „Jeździć rowerem po Dominikanie? Zapomnij! Gdzie, po tamtejszych drogach? Samobójstwo!” Tak więc zapomniałam… Czasem nawet w spokojnej na drogach Norwegii boję się co ruchliwszych krajówek, a co dopiero na Dominikanie.
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
- DST 14.50km
- Teren 3.50km
- Czas 01:00
- VAVG 14.50km/h
- VMAX 24.90km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 135 ( 72%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 302kcal
- Podjazdy 12m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY
Śladem opuszczonych hytt
Śladami zapomnianych hytt
No cóż, jak się jeździ rekreacyjnie to zawsze tak bywa, że czas na rowerze nie pokrywa się z czasem w naturze. A średnia prędkość stoi w miejscu lub co gorzej spada na łeb na szyję. Ale co tam, ja tam lubię, im większa prędkość tym szybciej świat ucieka z punktu widzenia rowerowego siodełka.
A ja tam lubię stanąć, nasycić oczy widokami, czasami przejść na nogach kawałek dalej, gdzie rower nie pojedzie.
Dzisiaj, a właściwie wczoraj postanowiłam, zobaczyć co za dwa domki stały po drugiej stronie zatoki. Z daleka wyglądały już na podupadające i opuszczone, co tym bardziej mnie zaintrygowało. Dzisiaj więc pojechałam na przeszpiegi.
Porzucona hytta
Pojechałam drogą na Årabrot, kawałek tą samą co wczoraj. Lecz zamiast zjechać w dół w kierunku rezerwatu przyrody, pojechałam stromo w górę. Asfalt stawał się bardziej pobrużdżony i popękany, miejscami zalegał grus, widać, że droga mało używana. Potem się nagle skończyła i trzeba było wjechać na single tracka po wysuszonej i wydeptanej trawie. I błoga cisza przerywana czasami pokrzykiwaniami mew. Słońce dawało swoją wiosenna „parą”. Wkrótce postanowiłam porzucić rower i dalej pójść piechotą. Wjechać się już zresztą nie dało.
Na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na Morze Północne stoi stara hytta, czyli domek letniskowy. Próbowałam szukać w necie cokolwiek o niej, jednak żadnej wzmianki nie znalazłam.
Hytta jeszcze się trzyma fundamentów, ściany oczywiście drewniane. Zastanawiałam się czy wejść czy też się zawali. Stanęłam na podłodze przy wejściu, podłoga nawet nie skrzypnęła. No to wchodzę dalej. Po obydwu stronach małego, wąskiego korytarzyka znajdowały się dwa pokoje sypialne z drewnianymi kojami.
Przy wejściu do tej na lewo, na gwoździu, wisiała jeszcze mała kurtka… Na drewnianych ścianach jeszcze pieczęcie z logo firmy jej produkującej. Weszłam dalej, obok na prawo mała kuchnia z porozrzucanymi sprzętami, otwarte szafki.
W głębi hytty znalazłam standardowo salonik z kominkiem i różową szafką w rogu. Z rozebranego okna, pozbawianego szyb mieli właściciele zapierający dech w piersiach widoczek.
Hyttowy salonik
Zastanawiałam się, kto tu pomieszkiwał, kiedy był tu po raz ostatni, co robili, lubili łowić ryby, wypływać w morze? Na pewno ktoś lubił przesiadywać w fotelu stojącym w kącie, ze sztukowanym zagłówkiem i kapą na siedzisku… Och, uwielbiam takie klimaty. Czas stanął tu w miejscu...
Czyjś ulubiony fotel?
Kiedy wyszłam znowu oślepiło mnie słońce.
W dole ujrzałam jeszcze jeden maleńki domek, nad zatoką Ørevik (zatoka groszówkowa?, z norweskiego øre – to grosz). Więc i tam zeszłam gnana ciekawością.
Była to mała szkutnia zawalona łódką i masą osprzętu rybackiego: sieci rybackie, boje korkowe i plastikowe, sznury i liny wszelkiej maści, klatka do łowienia krabów… Czy to właściciele tamtej hytty na górze urządzili sobie małą bazę wypadową? Tyle tylko, że była ona otoczona od strony hytty na górze ogrdzeniem…więc jednak należała do kogoś innego, kłębiły mi się myśli.
Korkowe boje
Rybackie sieci
Potem znalazłam, że ziemi, na której leży mała szkutnia przypisana jest do adresu Årabrotvegen 98, a nieruchomośc tam zapisana została przekazana (za darmo od komuny) niejakiemu Sverre Wathne 25.05.1973.
W drodze powrotnej zapomniawszy, że temperatura zmieniła zlodowaciałą wodę w jej płynną postać, wdepnęłam niechcąco do małego bajorka, umoczyłam buty i nogi. Przestraszyłam się, że mi teraz odmarzną, ale wiosenna pogoda szybko dała mi zapomnieć o tej „wtopie”.
W drodze powrotnej dane mi było ujrzeć dowody wiosny, przebiśniegi i krokusy!!
No cóż, jak się jeździ rekreacyjnie to zawsze tak bywa, że czas na rowerze nie pokrywa się z czasem w naturze. A średnia prędkość stoi w miejscu lub co gorzej spada na łeb na szyję. Ale co tam, ja tam lubię, im większa prędkość tym szybciej świat ucieka z punktu widzenia rowerowego siodełka.
A ja tam lubię stanąć, nasycić oczy widokami, czasami przejść na nogach kawałek dalej, gdzie rower nie pojedzie.
Dzisiaj, a właściwie wczoraj postanowiłam, zobaczyć co za dwa domki stały po drugiej stronie zatoki. Z daleka wyglądały już na podupadające i opuszczone, co tym bardziej mnie zaintrygowało. Dzisiaj więc pojechałam na przeszpiegi.
Porzucona hytta
Pojechałam drogą na Årabrot, kawałek tą samą co wczoraj. Lecz zamiast zjechać w dół w kierunku rezerwatu przyrody, pojechałam stromo w górę. Asfalt stawał się bardziej pobrużdżony i popękany, miejscami zalegał grus, widać, że droga mało używana. Potem się nagle skończyła i trzeba było wjechać na single tracka po wysuszonej i wydeptanej trawie. I błoga cisza przerywana czasami pokrzykiwaniami mew. Słońce dawało swoją wiosenna „parą”. Wkrótce postanowiłam porzucić rower i dalej pójść piechotą. Wjechać się już zresztą nie dało.
Na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na Morze Północne stoi stara hytta, czyli domek letniskowy. Próbowałam szukać w necie cokolwiek o niej, jednak żadnej wzmianki nie znalazłam.
Hytta jeszcze się trzyma fundamentów, ściany oczywiście drewniane. Zastanawiałam się czy wejść czy też się zawali. Stanęłam na podłodze przy wejściu, podłoga nawet nie skrzypnęła. No to wchodzę dalej. Po obydwu stronach małego, wąskiego korytarzyka znajdowały się dwa pokoje sypialne z drewnianymi kojami.
Przy wejściu do tej na lewo, na gwoździu, wisiała jeszcze mała kurtka… Na drewnianych ścianach jeszcze pieczęcie z logo firmy jej produkującej. Weszłam dalej, obok na prawo mała kuchnia z porozrzucanymi sprzętami, otwarte szafki.
W głębi hytty znalazłam standardowo salonik z kominkiem i różową szafką w rogu. Z rozebranego okna, pozbawianego szyb mieli właściciele zapierający dech w piersiach widoczek.
Hyttowy salonik
Zastanawiałam się, kto tu pomieszkiwał, kiedy był tu po raz ostatni, co robili, lubili łowić ryby, wypływać w morze? Na pewno ktoś lubił przesiadywać w fotelu stojącym w kącie, ze sztukowanym zagłówkiem i kapą na siedzisku… Och, uwielbiam takie klimaty. Czas stanął tu w miejscu...
Czyjś ulubiony fotel?
Kiedy wyszłam znowu oślepiło mnie słońce.
W dole ujrzałam jeszcze jeden maleńki domek, nad zatoką Ørevik (zatoka groszówkowa?, z norweskiego øre – to grosz). Więc i tam zeszłam gnana ciekawością.
Była to mała szkutnia zawalona łódką i masą osprzętu rybackiego: sieci rybackie, boje korkowe i plastikowe, sznury i liny wszelkiej maści, klatka do łowienia krabów… Czy to właściciele tamtej hytty na górze urządzili sobie małą bazę wypadową? Tyle tylko, że była ona otoczona od strony hytty na górze ogrdzeniem…więc jednak należała do kogoś innego, kłębiły mi się myśli.
Korkowe boje
Rybackie sieci
Potem znalazłam, że ziemi, na której leży mała szkutnia przypisana jest do adresu Årabrotvegen 98, a nieruchomośc tam zapisana została przekazana (za darmo od komuny) niejakiemu Sverre Wathne 25.05.1973.
W drodze powrotnej zapomniawszy, że temperatura zmieniła zlodowaciałą wodę w jej płynną postać, wdepnęłam niechcąco do małego bajorka, umoczyłam buty i nogi. Przestraszyłam się, że mi teraz odmarzną, ale wiosenna pogoda szybko dała mi zapomnieć o tej „wtopie”.
W drodze powrotnej dane mi było ujrzeć dowody wiosny, przebiśniegi i krokusy!!
- DST 16.00km
- Teren 3.40km
- Czas 01:05
- VAVG 14.77km/h
- VMAX 31.10km/h
- Temperatura 8.0°C
- HRmax 156 ( 83%)
- HRavg 121 ( 65%)
- Kalorie 388kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 marca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY
Hagland festning
Dalej popedałowałyśmy na północ w kierunku Hagland. Głównym celem było poszukiwanie keszy w okolicach starych, wojennych zabudowań militarnych.
Hagland to twierdza położona 12,5 km na północ od Haugesund, która składała się z 4 dział armatnich kalibru 15 cm.
Fortyfikacja została zbudowana przez Niemców w czasie II wojny światowej, budowa rozpoczęła się w 1940 roku i cały czas były tam prowadzone prace, dopóki Niemcy nie opuścili miejsca w Zielone Świątki 1945.
A oto co na temat budowy fortu opowiadał nieżyjący już Arill Eidesen, który był bratem Eivinda, kapitana organizacji militarnej Milorg.
Poniżej trochę fragmentaryczna i chaotyczna wzmianka o kulisach powstawania fortu.
"Niemcy przyjechali w sprawie oględzin okolicy 18 lub 19 maja 1940. My (z rodzina) byliśmy na torfowiskach, kiedy grupa oficerów niemieckich przyszła w ich wysokich czapkach.
Byli nieco zszokowani z powodu wybudowanych rowów, które zrobiono w związku z uprawą rolną na południe od Dalsåkeren – Niemcy myśleli, że to okopy.
Budowę drogi do fortu rozpoczęto 1 czerwca 1940 roku. Droga została zbudowana przez Røthing (ówczesnego wykonawcę - przyp.tłum, czyli mój).
Niemcy nie byli oczywiście dobrze przyjęci, ale ogólnie zachowywali się bardzo poprawnie w tej okolicy. Podczas budowy mieszkali najpierw w kaplicy i w namiotach. Koszary zostały wybudowane z prefabrykowanych materiałów z miasta (Haugesund) i stanęły w pełni gotowe zimą 1940/41.
Obóz był przedstawiany jak ładne żółte domy wiejskie i zielonymi listwami, pięknymi ogrodami warzywnymi, trawnikami i fontanną. Kamuflaż był pomalowany a drogi pokryte i gotowe w ok. 1942.
Niemcy jeździli dookoła na dużych Fordach, a myśmy je nazywali samochodami fińskimi. Posadzili też i hodowali ziemniaki na kilku polach w Nyland i mieli nawet 4-5 świń w miejscu gdzie było bardziej zielono, po drodze do Bokshavn. Nam pozwolono tylko uprawiać rośliny na wschód od Kvednavatnet”.
Tłumaczem dla Niemców był Bleivik. Tłumaczem był jednak trochę kiepskim, ale późnej okazało się, że był podwójnym agentem i zaraz po wojnie ale wyjechał do USA".
A oto co składało się na fort:
Fort miał dwadzieścia budynków koszarowych stanowisk i dwadzieścia bunkrów ze stanowiskami strzelniczymi. W przypadku budynków, można wspomnieć: barak biurowy, barak szpitalny z trzynastoma łóżek, koszary straży z warsztatem szewskim i jedenastoma kojami, areszt z 4 celami, stację pomp i własny zbiornik wodny. Zbiornik wodny nadal istnieje. Ponadto, istniały dwie wiaty/przechowywalnie, dziesięć magazynów, oraz pomieszczeń mieszkalnych z czterema sypialniami i dziewięcioma kojami, garaż na 26 x 8 m. Ponadto koszary piechoty z dwunastoma sypialniami i salonem, pomieszczenie jadalne z kuchnią, dwie jadalnie z salonami, warsztat z sypialnią, łaźnia z jedną sypialni, i kilka innych baraków mieszkalnych.
Na platformie jednego z dział artyleryjskich jest obecenie zbudowane miejsce do grillowania w przepieknych okolicznościach natury i pięknym widokiem na Morze Północne.
Ciekawe okazały się także dziwnie ustawione półmetrowej i metrowej wysokości kamienie, strzegące wjazdu na teren fortu. Ustawione były nietypowo, jeden przy drugim jak ciasno ułożone nagrobki.
Już później doczytałam sobie, że to były… „zęby Hitlera”. Spiczasto zakończone kamienie były po prostu rodzajem przeszkody w razie najazdu obcych czołgów i „zęby Hitlera” miały je po prostu zatrzymać.
Zęby Hitlera
Nie miałyśmy zbytnio czasu, by obejść wszystko, ale postanowiłyśmy odwiedzić tylko wieżę dowódczą stojącą na wzniesieniu i górującą na całym fortem.
Bunkier zawierał duży pokój z miejscem dla 12 osób, pokój dla obozowego systemu telefonicznego i sala radiowego nadajnika i odbiornika. Wieża była również wyposażona wielki dalmierz stereo (prawie 6 m).
Obok wieży stoją teraz dwa wielkie kadzie do kąpieli na zewnątrz. Dla amatorów gorących kąpieli w środku zimy na przykład.
Wieża komandorska
Plan wieży dowódczej
A teraz rozrywka
Niestety trochę się już spieszyłyśmy a stanie bez ruchu i robienie fotek groziło atakiem spazmów z zimna, więc dokładnej fotograficznej dokumentacji miejsca nie posiadam. Ale uzupełnię kiedyś, bo tam na pewno wrócę!!
Hagland to twierdza położona 12,5 km na północ od Haugesund, która składała się z 4 dział armatnich kalibru 15 cm.
Fortyfikacja została zbudowana przez Niemców w czasie II wojny światowej, budowa rozpoczęła się w 1940 roku i cały czas były tam prowadzone prace, dopóki Niemcy nie opuścili miejsca w Zielone Świątki 1945.
A oto co na temat budowy fortu opowiadał nieżyjący już Arill Eidesen, który był bratem Eivinda, kapitana organizacji militarnej Milorg.
Poniżej trochę fragmentaryczna i chaotyczna wzmianka o kulisach powstawania fortu.
"Niemcy przyjechali w sprawie oględzin okolicy 18 lub 19 maja 1940. My (z rodzina) byliśmy na torfowiskach, kiedy grupa oficerów niemieckich przyszła w ich wysokich czapkach.
Byli nieco zszokowani z powodu wybudowanych rowów, które zrobiono w związku z uprawą rolną na południe od Dalsåkeren – Niemcy myśleli, że to okopy.
Budowę drogi do fortu rozpoczęto 1 czerwca 1940 roku. Droga została zbudowana przez Røthing (ówczesnego wykonawcę - przyp.tłum, czyli mój).
Niemcy nie byli oczywiście dobrze przyjęci, ale ogólnie zachowywali się bardzo poprawnie w tej okolicy. Podczas budowy mieszkali najpierw w kaplicy i w namiotach. Koszary zostały wybudowane z prefabrykowanych materiałów z miasta (Haugesund) i stanęły w pełni gotowe zimą 1940/41.
Obóz był przedstawiany jak ładne żółte domy wiejskie i zielonymi listwami, pięknymi ogrodami warzywnymi, trawnikami i fontanną. Kamuflaż był pomalowany a drogi pokryte i gotowe w ok. 1942.
Niemcy jeździli dookoła na dużych Fordach, a myśmy je nazywali samochodami fińskimi. Posadzili też i hodowali ziemniaki na kilku polach w Nyland i mieli nawet 4-5 świń w miejscu gdzie było bardziej zielono, po drodze do Bokshavn. Nam pozwolono tylko uprawiać rośliny na wschód od Kvednavatnet”.
Tłumaczem dla Niemców był Bleivik. Tłumaczem był jednak trochę kiepskim, ale późnej okazało się, że był podwójnym agentem i zaraz po wojnie ale wyjechał do USA".
A oto co składało się na fort:
Fort miał dwadzieścia budynków koszarowych stanowisk i dwadzieścia bunkrów ze stanowiskami strzelniczymi. W przypadku budynków, można wspomnieć: barak biurowy, barak szpitalny z trzynastoma łóżek, koszary straży z warsztatem szewskim i jedenastoma kojami, areszt z 4 celami, stację pomp i własny zbiornik wodny. Zbiornik wodny nadal istnieje. Ponadto, istniały dwie wiaty/przechowywalnie, dziesięć magazynów, oraz pomieszczeń mieszkalnych z czterema sypialniami i dziewięcioma kojami, garaż na 26 x 8 m. Ponadto koszary piechoty z dwunastoma sypialniami i salonem, pomieszczenie jadalne z kuchnią, dwie jadalnie z salonami, warsztat z sypialnią, łaźnia z jedną sypialni, i kilka innych baraków mieszkalnych.
Na platformie jednego z dział artyleryjskich jest obecenie zbudowane miejsce do grillowania w przepieknych okolicznościach natury i pięknym widokiem na Morze Północne.
Ciekawe okazały się także dziwnie ustawione półmetrowej i metrowej wysokości kamienie, strzegące wjazdu na teren fortu. Ustawione były nietypowo, jeden przy drugim jak ciasno ułożone nagrobki.
Już później doczytałam sobie, że to były… „zęby Hitlera”. Spiczasto zakończone kamienie były po prostu rodzajem przeszkody w razie najazdu obcych czołgów i „zęby Hitlera” miały je po prostu zatrzymać.
Zęby Hitlera
Nie miałyśmy zbytnio czasu, by obejść wszystko, ale postanowiłyśmy odwiedzić tylko wieżę dowódczą stojącą na wzniesieniu i górującą na całym fortem.
Bunkier zawierał duży pokój z miejscem dla 12 osób, pokój dla obozowego systemu telefonicznego i sala radiowego nadajnika i odbiornika. Wieża była również wyposażona wielki dalmierz stereo (prawie 6 m).
Obok wieży stoją teraz dwa wielkie kadzie do kąpieli na zewnątrz. Dla amatorów gorących kąpieli w środku zimy na przykład.
Wieża komandorska
Plan wieży dowódczej
A teraz rozrywka
Niestety trochę się już spieszyłyśmy a stanie bez ruchu i robienie fotek groziło atakiem spazmów z zimna, więc dokładnej fotograficznej dokumentacji miejsca nie posiadam. Ale uzupełnię kiedyś, bo tam na pewno wrócę!!
- DST 10.90km
- Teren 4.10km
- Czas 01:09
- VAVG 9.48km/h
- VMAX 33.50km/h
- Temperatura -3.0°C
- HRmax 150 ( 80%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 288kcal
- Podjazdy 82m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 marca 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, Do i z pracy, NORWAY
Zatoka Bleivik
Zarejestrowane kilometry to kilometry pracowo-domowe, ale opowieść z innej beczki. Z wycieczki, która odbyła się dzień później. Postanowiłam jednak rozłożyć ją na dwa wpisy. Dzisiaj część pierwsza.
To był na szybko planowany wypad geocachingowy. Przepiękna słoneczna pogoda z nieco małym minusikem z powodu temperatury.
W towarzystwie kumpeli zarzuciłyśmy rowery na samochodowy bagażnik i ruszyłyśmy kawałek na północ. Pomoc samochodowa była tylko po to by ominąć samochodowy ruch i zaoszczędzić siły i ciepłotę na „keszowanie”.
Wjazd na drogę prowadzącą do latarni
Jednak najpierw trafiłyśmy w okolice zatoki Bleivik. Droga dojazdowa prowadziła delikatnie pod górę, wśród szarawych skał, przywodzących na myśł iście księżycowy krajobraz.
Na pierwszy ogień dotarłyśmy do małej, zautomatyzowanej latarni morskiej. Droga pod górę urozmaicona była betonowymi resztkami znajdujących się tam za czasów wojny budynków. Szczerze się potem uśmiałam, jak zobaczyłam ich opis w internecie. My myślałyśmy, że ktoś nie dokończył budowy jakiś domków letniskowych, wszak fundamenty sterczały, zarysy pokoi, schodki… Potem okazało się, że były to resztki zabudowań obsługujących stacjonujący oddział artylerii. Wśród nich miał być garaż, barak mieszkalny z 4 pokojami i 8 miejscami do spania, osobno kuchnia z jadalnią oraz bunkier na amunicję.
Tu był garaż
A tu barako=bunkier mieszkalny
Na szczycie stała latarnia a prócz niej, stojącej wyniośle na szczycie obok panelu baterii słonecznej, w dole ukazała się oczom platforma armatnia, zanurzona w betonowej obudowie. Tam też stało działo armatnie kalibru 5 cm. Pośród szarych skał betonowa fortyfikacja nie rzucała się pewno w oczy z morza. Maskowanie pełne. Obok znajdowało się stanowisko obserwacyjne na bardziej rozbudowany fort artyleryjski leżący na północ.
Stanowisko obserwacyjne
Platforma armatnia
Tu stało działo kalibru 5 cm
... i od środka
Stara zachowana niemiecka mapa okolicznych umocnień
Po znalezieniu kesza, cyknięciu zdjęć i krótkim polegiwaniu na słońcu czas było jechać dalej. O dużym forcie w następnym wpisie!!
To był na szybko planowany wypad geocachingowy. Przepiękna słoneczna pogoda z nieco małym minusikem z powodu temperatury.
W towarzystwie kumpeli zarzuciłyśmy rowery na samochodowy bagażnik i ruszyłyśmy kawałek na północ. Pomoc samochodowa była tylko po to by ominąć samochodowy ruch i zaoszczędzić siły i ciepłotę na „keszowanie”.
Wjazd na drogę prowadzącą do latarni
Jednak najpierw trafiłyśmy w okolice zatoki Bleivik. Droga dojazdowa prowadziła delikatnie pod górę, wśród szarawych skał, przywodzących na myśł iście księżycowy krajobraz.
Na pierwszy ogień dotarłyśmy do małej, zautomatyzowanej latarni morskiej. Droga pod górę urozmaicona była betonowymi resztkami znajdujących się tam za czasów wojny budynków. Szczerze się potem uśmiałam, jak zobaczyłam ich opis w internecie. My myślałyśmy, że ktoś nie dokończył budowy jakiś domków letniskowych, wszak fundamenty sterczały, zarysy pokoi, schodki… Potem okazało się, że były to resztki zabudowań obsługujących stacjonujący oddział artylerii. Wśród nich miał być garaż, barak mieszkalny z 4 pokojami i 8 miejscami do spania, osobno kuchnia z jadalnią oraz bunkier na amunicję.
Tu był garaż
A tu barako=bunkier mieszkalny
Na szczycie stała latarnia a prócz niej, stojącej wyniośle na szczycie obok panelu baterii słonecznej, w dole ukazała się oczom platforma armatnia, zanurzona w betonowej obudowie. Tam też stało działo armatnie kalibru 5 cm. Pośród szarych skał betonowa fortyfikacja nie rzucała się pewno w oczy z morza. Maskowanie pełne. Obok znajdowało się stanowisko obserwacyjne na bardziej rozbudowany fort artyleryjski leżący na północ.
Stanowisko obserwacyjne
Platforma armatnia
Tu stało działo kalibru 5 cm
... i od środka
Stara zachowana niemiecka mapa okolicznych umocnień
Po znalezieniu kesza, cyknięciu zdjęć i krótkim polegiwaniu na słońcu czas było jechać dalej. O dużym forcie w następnym wpisie!!
- DST 9.01km
- Teren 2.10km
- Czas 00:34
- VAVG 15.90km/h
- VMAX 35.20km/h
- Temperatura -3.0°C
- HRmax 154 ( 82%)
- HRavg 123 ( 66%)
- Kalorie 250kcal
- Podjazdy 45m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 30 stycznia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Luźne rozważania styczniowe...
Rozważania styczniowe...
...a raczej wspomnienia z bunkrów i kanonad z maja ubiegłego roku. Natchniona przez WrocNam-a wpisem o twierdzach i fortyfikacjach Wrocławia, postanowiłam powyciągać moje stare zdjęcia z odwiedzonych u mnie w Haugesund bunkrów i umocnień. Ode mnie to prawie „rzut beretem”, aż zdziwiło mnie, że wcześniej ich nie odkryłam.
Na nadmorskim, skalistym brzegu, szarpanym falami Morza Północnego stoi wybudowana w 1943 krótka linia kilku bunkrów i baterii artyleryjskich.
W zamyśle była to linia obrony przed atakiem z morza. Składała się z dwóch dział kalibru 7,5 cm i zasięgiem do 10.000 m i obrotem wokół osi 360 stopni. Działa, jak dowiedziałam się z odpowiedniego źródła, mogły oddać 4 strzały na sekundę z prędkością 720 m/sek.
Najpierw jednak odkryłam wysunięty najbardziej ku morzu mały bunkier 3x3 m postawiony na jednym z wyższych punków terenu. Skacząc jak kozica po skałach w SPD-kach musiałam wyglądać trochę śmiesznie, ale mojej eksploracji nic i nikt nie mógł zapobiec. Udało się nawet bez latarki.
Wspomnieć należy iż pogoda majowa była przecudowna i dla mniej zainteresowanych wojennym „ustrojstwem” wynagrodzeniem mogły być też przecudowne widoki.
Widoki z bunkra
Działa miały za zadanie osłaniać Haugesund i północą część zatoki Kval przed okrętami płynącymi z północny i północnej część wyspy Karmoy. Obydwa zwieńczały sklepienie dużych bunkrów z kilkoma przedziałami. Do jednego z nich, wieży kanonu, prowadziły metalowe drabiny, teraz już rzecz jasna mocno ordzewiałe, ale w stanie utrzymać wagę „metra kartofli”. Pomieszczenia obok służyły za magazyny pocisków, których można było tam znaleźć w ilości kilku tysięcy w 1945 r.
Działo od środka
Widoki z bunkrów
...a raczej wspomnienia z bunkrów i kanonad z maja ubiegłego roku. Natchniona przez WrocNam-a wpisem o twierdzach i fortyfikacjach Wrocławia, postanowiłam powyciągać moje stare zdjęcia z odwiedzonych u mnie w Haugesund bunkrów i umocnień. Ode mnie to prawie „rzut beretem”, aż zdziwiło mnie, że wcześniej ich nie odkryłam.
Na nadmorskim, skalistym brzegu, szarpanym falami Morza Północnego stoi wybudowana w 1943 krótka linia kilku bunkrów i baterii artyleryjskich.
W zamyśle była to linia obrony przed atakiem z morza. Składała się z dwóch dział kalibru 7,5 cm i zasięgiem do 10.000 m i obrotem wokół osi 360 stopni. Działa, jak dowiedziałam się z odpowiedniego źródła, mogły oddać 4 strzały na sekundę z prędkością 720 m/sek.
Najpierw jednak odkryłam wysunięty najbardziej ku morzu mały bunkier 3x3 m postawiony na jednym z wyższych punków terenu. Skacząc jak kozica po skałach w SPD-kach musiałam wyglądać trochę śmiesznie, ale mojej eksploracji nic i nikt nie mógł zapobiec. Udało się nawet bez latarki.
Wspomnieć należy iż pogoda majowa była przecudowna i dla mniej zainteresowanych wojennym „ustrojstwem” wynagrodzeniem mogły być też przecudowne widoki.
Widoki z bunkra
Działa miały za zadanie osłaniać Haugesund i północą część zatoki Kval przed okrętami płynącymi z północny i północnej część wyspy Karmoy. Obydwa zwieńczały sklepienie dużych bunkrów z kilkoma przedziałami. Do jednego z nich, wieży kanonu, prowadziły metalowe drabiny, teraz już rzecz jasna mocno ordzewiałe, ale w stanie utrzymać wagę „metra kartofli”. Pomieszczenia obok służyły za magazyny pocisków, których można było tam znaleźć w ilości kilku tysięcy w 1945 r.
Działo od środka
Widoki z bunkrów
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze