Wpisy archiwalne w kategorii
Poza granicami...
Dystans całkowity: | 549.34 km (w terenie 20.90 km; 3.80%) |
Czas w ruchu: | 40:34 |
Średnia prędkość: | 13.54 km/h |
Maksymalna prędkość: | 43.40 km/h |
Suma podjazdów: | 8377 m |
Maks. tętno maksymalne: | 160 (86 %) |
Maks. tętno średnie: | 115 (115 %) |
Suma kalorii: | 12259 kcal |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 42.26 km i 3h 07m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 19 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 9, Himare - Vlore
Dzień dziewiąty
Trasa przedwcześnie przerwana z powodu zbyt dużego ruchu samochodowego, dalsza jazda byłaby koszmarem. Jednak pierwsza część to jednak najcięższa wspinaczka, jaką udało się nam przeżyć!
Poza tym apka w telefonie się zbuntowała po drodze i zaejestrowała tylko początek wycieczki...
Trasa wycieczki
Trasa przedwcześnie przerwana z powodu zbyt dużego ruchu samochodowego, dalsza jazda byłaby koszmarem. Jednak pierwsza część to jednak najcięższa wspinaczka, jaką udało się nam przeżyć!
Poza tym apka w telefonie się zbuntowała po drodze i zaejestrowała tylko początek wycieczki...
Trasa wycieczki
- DST 29.48km
- Czas 03:18
- VAVG 8.93km/h
- VMAX 38.60km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRavg 115 (115%)
- Kalorie 740kcal
- Podjazdy 1071m
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 8, Sarande - Himare
Dzień ósmy
Trasa wycieczki
Trasa wycieczki
- DST 42.83km
- Czas 03:36
- VAVG 11.90km/h
- VMAX 41.50km/h
- Temperatura 29.0°C
- Kalorie 1126kcal
- Podjazdy 1887m
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 17 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 7, Gjirokaster - Sarande
Dzień siódmy
Trasa wycieczki
Trasa wycieczki
- DST 50.68km
- Czas 03:34
- VAVG 14.21km/h
- VMAX 43.10km/h
- Temperatura 32.0°C
- Kalorie 1211kcal
- Podjazdy 786m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 6, Permet - Gjirokaster
Dzień szósty
Trasa wycieczki
Trasa wycieczki
- DST 46.24km
- Czas 02:40
- VAVG 17.34km/h
- VMAX 43.40km/h
- Temperatura 31.0°C
- Kalorie 940kcal
- Podjazdy 369m
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 5, Farma Sotira - Permet
Dzień piąty
Trasa wycieczki
- DST 53.43km
- Teren 3.00km
- Czas 04:39
- VAVG 11.49km/h
- VMAX 43.30km/h
- Kalorie 1500kcal
- Podjazdy 1223m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 4, Korce - Farma Sotira
Dzień czwarty
Według relacji jednego z podróżników znalezionych w internecie, ponoć albańczycy wstydzą się swojego wina a w sklepach dominują zagraniczne. Może w sklepach tak, ale w mniejszych restauracjach a szczególnie na prowincji serwują albańskie wino bez problemu, takie swojskie, wino stołowe, domowe, u gospodarzy i w lokalnych, niewielkich restauracyjkach. Jest wspaniałe, zwłaszcza czerwone i naprawdę niedrogie. Jest jedną z turystycznych atrakcji kraju. Trzeba spróbować!
Według relacji jednego z podróżników znalezionych w internecie, ponoć albańczycy wstydzą się swojego wina a w sklepach dominują zagraniczne. Może w sklepach tak, ale w mniejszych restauracjach a szczególnie na prowincji serwują albańskie wino bez problemu, takie swojskie, wino stołowe, domowe, u gospodarzy i w lokalnych, niewielkich restauracyjkach. Jest wspaniałe, zwłaszcza czerwone i naprawdę niedrogie. Jest jedną z turystycznych atrakcji kraju. Trzeba spróbować!
- DST 56.60km
- Teren 2.50km
- Czas 05:18
- VAVG 10.68km/h
- VMAX 40.80km/h
- Temperatura 26.0°C
- Kalorie 1314kcal
- Podjazdy 2087m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 czerwca 2016
Kategoria Albania, Poza granicami...
Albania 3, Progradec - Korce
Dzień trzeci
Zbyt wczesną pobudkę zafundowały mi niestety przychodzące na telefon wiadomości koleżanki w pokoju. Potem już tylko sen zaburzały uderzające z furią w szyby krople ulewnego deszczu, szalała burza i wiatr. Po godzinie sprawdziłam jednak pogodę w telefonie - niestety prognozy były jak najbardziej niepomyślne i pokrywające się z aurą za oknem: grzmoty, błyski, grzmoty, deszcz, hektolitry lały się z nieba.
Śniadanie w hotelu okazało się klapą. Sezon jeszcze się na dobre nie zaczął, więc prócz wycieczki nastolatków, która spałaszowała śniadanie dużo wcześniej, została nasza piątka. Kuchnia więc nic więcej nie dokładała na bufet. Nawet talerzy i sztućców. Nie znaleźliśmy żadnych wędlin, z wyjątkiem mizernie wyglądających paróweczek wielkości kciuka (w smaku były jednak nie najgorsze). O herbatę też musiałam się dopraszać. Poza tym pomidor i ogórek, które okazały się żelaznym składnikiem każdego śniadania później, razem z serem białym (z reguły owczym) i miód. Podczas mizernego śniadania omówiliśmy dalsze plany. Czułam się jak w jury w konkursie skoków narciarskich: zawody przesunięte z powodu niekorzystnych warunków pogodowych. Odsuwaliśmy start 3 razy w odstępach półgodzinnych, by w końcu podjąć decyzję o podwózce naszym minibusem. Naszym następnym postojem miało być Korce.
KORCE (KORCZA)
Niestety, z powodu ulewnych deszczy drugi dzień rowerowania wziął w łeb. Podjechaliśmy więc z Pogradec do Korce minibusem, naszym samochodem technicznym, by spędzić tam resztę dnia i posmakować tradycyjnej kuchni albańskiej.
Julian (vel Juli, jak prosił go nazywać), nasz przewodnik zaprowadził nas do typowej knajpy albańskiej. Nie w złym słowa tego znaczeniu, oj nie. Lokalna restauracja, z prawdziwym piecem i grillem, serwująca lokalny browar. Jak nam opowiedział Juli nie powinno nas dziwić, że w większości podobnych przybytków siedzą sami mężczyźni, kobiety po prostu do takich nie zaglądają. A tu koło południa można spotkać "obradujących przy stolikach" starszych mężczyzn pochylonych nad kuflem piwa Korce. Ponoć zwykły dzień albańskiego mężczyzny. Jednak nikt na nas, kobiety, nie zwrócił uwagi. Collin i Liz postanowili, że chcą spróbować wszystkiego po trochu z lokalnej kuch, a i nam pomysł się spodobał. Zamówiliśmy się m.in. pyszne kulki mięsne z grilla, z mielonego podwójnie mięsa baraniego, wymieszanego z wołowym jak niewielkie kotleciki o nazwie gofte. Na talerzach pojawił się też byrek, rodzaj strudla nadziewanego mięsem, serem, szpinakiem, pomidorami czy cebulą. Do tego masa sałatek z najświeższych warzyw, polanych oliwą i przepyszne pieczone ziemniaki.
Za plecami mieliśmy browar i wkrótce zainteresowaliśmy się, czy jest udostępniony do zwiedzania. Juli sam nie wiedział, więc poszedł się zapytać. Co prawda, okazało się, nie organizują wycieczek, ale w drodze wyjątku dla nas kierownik za 1 euro oprowadził nas po halach. Zwiedziliśmy więc drugi co wielkości browar w Albanii, Korce, produkujący całkiem miłe piwko. Nawet zostaliśmy poczęstowani lokalnym "pół litrem". W browarze, wyremontowanym i unowocześnionym we współpracy z Czechami (Karlove Vary), pracuje ok. 60 osób. Dowiedzieliśmy się, że do produkcji 1 litra piwa zużywa się aż 6 litrów wody!!
Po orzeźwieniu każdy z nas poszedł na wycieczkę po mieście na własną rękę. Początkowo chcieliśmy znaleźć jakiś pub irlandzki z okazji meczu wieczorem. Idąc więc w dół, w kierunku centrum, podziwiałyśmy tutejsze życie. Przechodziłyśmy obok pierwszej w Albanii szkoły, nawet o tym nie wiedząc. Dopiero później skojarzyłyśmy pomnik z pierwszymi literami alfabetu, który utknął nam w pamięci. Monica zaczepiała staruszki, pytając o drogę do centrum. Skonsternowane stawały słuchając angielskiej paplaniny (a mówiłam, że nikt ze starszych nie rozumie). Jedna biedna myślała, że chodzi o autobus i pokazywała ręką kierunki, a potem onieśmielona zakryła dłonią usta, w geście że nie może wyjaśnić... Później Monica zaczęła "molestować" młodszego z wyglądu kelnera, ale też się poddał. Podesłał później jakiegoś młokosa, który już więcej gadał po angielsku i to on zgarnął 25% napiwek. W środku restauracji zaś, zakamuflowani przy toalecie i za rogiem baru, popijali wino i palili papierosy policjanci na służbie!
W końcu dotarłyśmy do głównego deptaku. Na jego początku górowała olbrzymia cerkiew, którą nie omieszkałyśmy się odwiedzić. Zawsze warto zaglądnąć do lokalnych przybytków świętości, bo ciekawie, a że cerkwie mają swój artystyczny urok to prawda. I nie była to nasza ostatnia cerkwia, bo szukając geocacha zawędrowałyśmy stromo pod gorę do następnej, mniejszej lecz jeszcze piękniejszej.
W końcu umęczone pieszą, 8,5 km wędrówką po mieście, wróciłyśmy do hotelu na kolację a później na mecz w przyhotelowej i bardzo klimatycznej knajpce.
Zbyt wczesną pobudkę zafundowały mi niestety przychodzące na telefon wiadomości koleżanki w pokoju. Potem już tylko sen zaburzały uderzające z furią w szyby krople ulewnego deszczu, szalała burza i wiatr. Po godzinie sprawdziłam jednak pogodę w telefonie - niestety prognozy były jak najbardziej niepomyślne i pokrywające się z aurą za oknem: grzmoty, błyski, grzmoty, deszcz, hektolitry lały się z nieba.
Śniadanie w hotelu okazało się klapą. Sezon jeszcze się na dobre nie zaczął, więc prócz wycieczki nastolatków, która spałaszowała śniadanie dużo wcześniej, została nasza piątka. Kuchnia więc nic więcej nie dokładała na bufet. Nawet talerzy i sztućców. Nie znaleźliśmy żadnych wędlin, z wyjątkiem mizernie wyglądających paróweczek wielkości kciuka (w smaku były jednak nie najgorsze). O herbatę też musiałam się dopraszać. Poza tym pomidor i ogórek, które okazały się żelaznym składnikiem każdego śniadania później, razem z serem białym (z reguły owczym) i miód. Podczas mizernego śniadania omówiliśmy dalsze plany. Czułam się jak w jury w konkursie skoków narciarskich: zawody przesunięte z powodu niekorzystnych warunków pogodowych. Odsuwaliśmy start 3 razy w odstępach półgodzinnych, by w końcu podjąć decyzję o podwózce naszym minibusem. Naszym następnym postojem miało być Korce.
KORCE (KORCZA)
Niestety, z powodu ulewnych deszczy drugi dzień rowerowania wziął w łeb. Podjechaliśmy więc z Pogradec do Korce minibusem, naszym samochodem technicznym, by spędzić tam resztę dnia i posmakować tradycyjnej kuchni albańskiej.
Julian (vel Juli, jak prosił go nazywać), nasz przewodnik zaprowadził nas do typowej knajpy albańskiej. Nie w złym słowa tego znaczeniu, oj nie. Lokalna restauracja, z prawdziwym piecem i grillem, serwująca lokalny browar. Jak nam opowiedział Juli nie powinno nas dziwić, że w większości podobnych przybytków siedzą sami mężczyźni, kobiety po prostu do takich nie zaglądają. A tu koło południa można spotkać "obradujących przy stolikach" starszych mężczyzn pochylonych nad kuflem piwa Korce. Ponoć zwykły dzień albańskiego mężczyzny. Jednak nikt na nas, kobiety, nie zwrócił uwagi. Collin i Liz postanowili, że chcą spróbować wszystkiego po trochu z lokalnej kuch, a i nam pomysł się spodobał. Zamówiliśmy się m.in. pyszne kulki mięsne z grilla, z mielonego podwójnie mięsa baraniego, wymieszanego z wołowym jak niewielkie kotleciki o nazwie gofte. Na talerzach pojawił się też byrek, rodzaj strudla nadziewanego mięsem, serem, szpinakiem, pomidorami czy cebulą. Do tego masa sałatek z najświeższych warzyw, polanych oliwą i przepyszne pieczone ziemniaki.
Za plecami mieliśmy browar i wkrótce zainteresowaliśmy się, czy jest udostępniony do zwiedzania. Juli sam nie wiedział, więc poszedł się zapytać. Co prawda, okazało się, nie organizują wycieczek, ale w drodze wyjątku dla nas kierownik za 1 euro oprowadził nas po halach. Zwiedziliśmy więc drugi co wielkości browar w Albanii, Korce, produkujący całkiem miłe piwko. Nawet zostaliśmy poczęstowani lokalnym "pół litrem". W browarze, wyremontowanym i unowocześnionym we współpracy z Czechami (Karlove Vary), pracuje ok. 60 osób. Dowiedzieliśmy się, że do produkcji 1 litra piwa zużywa się aż 6 litrów wody!!
Po orzeźwieniu każdy z nas poszedł na wycieczkę po mieście na własną rękę. Początkowo chcieliśmy znaleźć jakiś pub irlandzki z okazji meczu wieczorem. Idąc więc w dół, w kierunku centrum, podziwiałyśmy tutejsze życie. Przechodziłyśmy obok pierwszej w Albanii szkoły, nawet o tym nie wiedząc. Dopiero później skojarzyłyśmy pomnik z pierwszymi literami alfabetu, który utknął nam w pamięci. Monica zaczepiała staruszki, pytając o drogę do centrum. Skonsternowane stawały słuchając angielskiej paplaniny (a mówiłam, że nikt ze starszych nie rozumie). Jedna biedna myślała, że chodzi o autobus i pokazywała ręką kierunki, a potem onieśmielona zakryła dłonią usta, w geście że nie może wyjaśnić... Później Monica zaczęła "molestować" młodszego z wyglądu kelnera, ale też się poddał. Podesłał później jakiegoś młokosa, który już więcej gadał po angielsku i to on zgarnął 25% napiwek. W środku restauracji zaś, zakamuflowani przy toalecie i za rogiem baru, popijali wino i palili papierosy policjanci na służbie!
W końcu dotarłyśmy do głównego deptaku. Na jego początku górowała olbrzymia cerkiew, którą nie omieszkałyśmy się odwiedzić. Zawsze warto zaglądnąć do lokalnych przybytków świętości, bo ciekawie, a że cerkwie mają swój artystyczny urok to prawda. I nie była to nasza ostatnia cerkwia, bo szukając geocacha zawędrowałyśmy stromo pod gorę do następnej, mniejszej lecz jeszcze piękniejszej.
W końcu umęczone pieszą, 8,5 km wędrówką po mieście, wróciłyśmy do hotelu na kolację a później na mecz w przyhotelowej i bardzo klimatycznej knajpce.
- Temperatura 26.0°C
Niedziela, 12 czerwca 2016
Kategoria Poza granicami..., Albania
Albania 2, Qafe Thane-Pogradec
Dzień drugi
I dzień drugi się zaczął. Pierwszy dzień spędziłam w stolicy Albanii, w Tiranie, ale skoro nie był rowerowy, to oszczędzę opisów, przynajmniej na razie.
Z Tirany, stolicy Albanii, wyruszyliśmy ok. 8.00 rano, by podjechalić w kierunku granicy z Macedonią w górach, nad jezioro Ochridzkie, a stamtąd ruszyć na południe w kierunku Pogradec. W busie poznaliśmy angielską parę, Colina i Elizabeth z North Hampton, którzy jak się później okazało zjeździli, między innymi na rowerach, prawie połowę krajów świata.
Po drodze, zza okna "podziwialiśmy" albańską architekturę, czyli w połowie ukończone domy. Budowane bez architektonicznego pomyślunku, niedokończone, jakby wzięte z Grecji, gdzie za nieukończone budowle nie płaci się podatku. Przewodnik, Juli, potwierdził to. Poza tym ciekawość budziły inne środki transportu, dwukółki zaprzężone w konie i osły. Zaś po naszej lewej stronie wlokła się zniszczona, zapuszczona i nieczynna już droga kolejowa z jednym torem. Okazało się, że już przed kilkudziesięcioma laty kolej, która nigdy nie zaznała elktryfikacji, jest już zlikwidowana w całej Albanii. Pozostały jedynie zardzewiałe tory i tunele przez góry.
W końcu, na wysokości 1000 m n.p.n, pod pomnikiem Matki Teresy w Qafe Thane zmontowaliśmy rowery i czekała nas dalsza przeprawa. Okazało się, że mój rower ma jakieś "nieco" słabe hamulce, jednak Przewodnik cały czas powtarzał, że są O.K. Trochę zła, bo jak tu przeżyć przyjemność jazdy w dół z na wpół zepsutymi hamulcami... No cóż, pomyślałam, jakoś to będzie. Wszak połowa wycieczki to też jazda pod górę. Mimo to nie nastrajało mnie to pozytywnie do przewodnika w klapkach.
Jazda zaczęła się rozrywkowo, oczywiście w dół. Do rozrywek nie należało jednak pedałowanie po dosyć ruchliwej trasie, obok samochodów. Akurat to jest moją najgorszą zmorą i wtedy jadę z duszą na ramieniu. A zwłaszcza w mniej "cywilizowanych" krajach do jakich zaliczałam Albanię. Raz, że denerwowały mnie hamulce, ale co gorsze kierowcy coraz częściej po prostu na nas trąbili. Kilka pierwszych klaksonów przeżyłam jak zawał serca. Po prostu muszę powiedzieć, że jak słyszę klakson za sobą to prawie, że wylatuję z siodełka. Potem reagowałam już trochę spokojniej, ale maniera mnie tak wkurzała, że nie wyobrażałam sobie, iż wytrzymam tak całą wyprawę.
Na całe nieszczęście trasa wiodła wzdłuż niezwykle malowniczego jeziora Ochridzkiego. Piszę na nieszczęście, bo przy taki ruchu samochodowym zagapienie się na sekundę na jezioro jest raczej niebezpieczne.
I dzień drugi się zaczął. Pierwszy dzień spędziłam w stolicy Albanii, w Tiranie, ale skoro nie był rowerowy, to oszczędzę opisów, przynajmniej na razie.
Z Tirany, stolicy Albanii, wyruszyliśmy ok. 8.00 rano, by podjechalić w kierunku granicy z Macedonią w górach, nad jezioro Ochridzkie, a stamtąd ruszyć na południe w kierunku Pogradec. W busie poznaliśmy angielską parę, Colina i Elizabeth z North Hampton, którzy jak się później okazało zjeździli, między innymi na rowerach, prawie połowę krajów świata.
Po drodze, zza okna "podziwialiśmy" albańską architekturę, czyli w połowie ukończone domy. Budowane bez architektonicznego pomyślunku, niedokończone, jakby wzięte z Grecji, gdzie za nieukończone budowle nie płaci się podatku. Przewodnik, Juli, potwierdził to. Poza tym ciekawość budziły inne środki transportu, dwukółki zaprzężone w konie i osły. Zaś po naszej lewej stronie wlokła się zniszczona, zapuszczona i nieczynna już droga kolejowa z jednym torem. Okazało się, że już przed kilkudziesięcioma laty kolej, która nigdy nie zaznała elktryfikacji, jest już zlikwidowana w całej Albanii. Pozostały jedynie zardzewiałe tory i tunele przez góry.
W końcu, na wysokości 1000 m n.p.n, pod pomnikiem Matki Teresy w Qafe Thane zmontowaliśmy rowery i czekała nas dalsza przeprawa. Okazało się, że mój rower ma jakieś "nieco" słabe hamulce, jednak Przewodnik cały czas powtarzał, że są O.K. Trochę zła, bo jak tu przeżyć przyjemność jazdy w dół z na wpół zepsutymi hamulcami... No cóż, pomyślałam, jakoś to będzie. Wszak połowa wycieczki to też jazda pod górę. Mimo to nie nastrajało mnie to pozytywnie do przewodnika w klapkach.
Jazda zaczęła się rozrywkowo, oczywiście w dół. Do rozrywek nie należało jednak pedałowanie po dosyć ruchliwej trasie, obok samochodów. Akurat to jest moją najgorszą zmorą i wtedy jadę z duszą na ramieniu. A zwłaszcza w mniej "cywilizowanych" krajach do jakich zaliczałam Albanię. Raz, że denerwowały mnie hamulce, ale co gorsze kierowcy coraz częściej po prostu na nas trąbili. Kilka pierwszych klaksonów przeżyłam jak zawał serca. Po prostu muszę powiedzieć, że jak słyszę klakson za sobą to prawie, że wylatuję z siodełka. Potem reagowałam już trochę spokojniej, ale maniera mnie tak wkurzała, że nie wyobrażałam sobie, iż wytrzymam tak całą wyprawę.
Na całe nieszczęście trasa wiodła wzdłuż niezwykle malowniczego jeziora Ochridzkiego. Piszę na nieszczęście, bo przy taki ruchu samochodowym zagapienie się na sekundę na jezioro jest raczej niebezpieczne.
- DST 42.05km
- Teren 2.00km
- Czas 03:45
- VAVG 11.21km/h
- VMAX 41.30km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 1285kcal
- Podjazdy 314m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 7 lipca 2014
Kategoria Poza granicami..., LITWA
Kleipeda-Vente
Kleipeda – Vente
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
Następnego dnia, ostatniego poniedziałku wakacji, minibus przewiózł nas do Augoliali, gdzie na początek dnia zwiedziliśmy małe muzeum etnograficzne wsi litewskiej. Mimo, że było to kilka domków, to i tak nikt się nie powinien był nudzić. Okazało się nawet, że muzeum było nawet siedzibą lokalnego teatru forklorystycznego, a przewodniczka była wnuczką założyciela. Zobaczyliśmy tam typową chatę, której właściecielka jeszcze żyje, a wszystko to zachowane niemal w idealnym stanie.
Później przyszedł czas na wyjazd, przez pierwsze 300 m jechałyśmy za parą Niemców, która wydawała się pewna dalszej trasy. A jednak nie… stanęli na skrzyżowaniu i cmokając zastanawiali się czy w prawo czy w lewo. Nic nas z nimi nie łączyło, więc wyminęłyśmy ich, zostawiając w tyle. Pędziłyśmy i pędziłyśmy trochę nudną okolicą, z masą pasących się krów i ogromem bocianów. Monica, jako że bocianów w Norwegii nie ma, przystawała za każdym razem by robić im zdjęcia. Naliczyła 11 przy drugim postoju. Całe szczęście za każdym razem udawało jej się zrobić coraz bliższe zdjęcia, więc później mogłyśmy już bez większych postojów pedałować dalej.
Zegar z izby
Niestety droga wiodła asfaltówką samochodową, więc od czasu do czasu miałyśmy duszę na ramieniu gdy jaki mobil nas wyprzedzał. Mały koszmar trwał dobre 15 km, ale po drodze mijałyśmy miłe oku widoki. Na przykład kanały Wilhelma…. Krowy padnięte w trawie z gorąca i nudy, krowy włażące do rzeki by się napoić, nawet jedna stojąca na środku rzeki. Niestety nie dało się ująć na zdjęciu, gdyż była za daleko, a komórkowe zdjęcia to tylko komórkowe.
W końcu dotarłyśmy do Priekule, o którym pierwsza wspominka sięga 1540 roku. Miasteczko jest położone w pięknym zakolu rzeki Minia, będącym prawym dopływem Niemnu. Niedaleko od niego leży rybacka wioska, zwana też Wenecją Litwy. Minija (Minge) jest wioską rybaków i jest częścią Parku Regionalnego Delty Niemna i jest znana jako główna „droga rzeczna”. Domy położone są na obu brzegach, a że nie ma żadnego mostu, transport odbywa się jedynie na łodziach. W 1997 r. miała 48 mieszkańców. Tutaj też podobno sięgają korzenie rodziny Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa, którego prapradziad pracował jako wyrobnik siodeł.
Tradycyjne zabudowania chłopskie przetrwały od końca XIX lub początku XX wieku i mają obecnie wielką wartość architektoniczną. Minija osiągnąła swój szczyt w połowie XIX wieku, kiedy liczba mieszkańców osiągnęła 406. Wtedy rząd postanowił zbudować sieć wałów przeciwpowodziowych, ale... tylko na lewym brzegu Niemna, w celu zaoszczędzenia pieniędzy. Po prawej zaś stronie pozostawiono brzegi niezabezpieczone przed doroczną wiosenną powodzią, więc Minija podlegała częstym powodziom. Z tego też powodu wioska nie miała własnego cmentarza a ludzie byli chowani w pobliskiej Ventė. Po II wojnie światowej, liczba mieszkańców wzrosła z 42 w 1943 r. do 124 w 1970 roku. Jednak obecnie pozostały tylko trzy rodziny z pierwotnej populacji przedwojennej Lietuvininks. Niestety na naszej trasie musiafiyśmy ominąć tę Wenecję…
Warto tu wspomnieć, że rzeczna okolica, ciągłe powodzie i inne żywioły natury zmusiły mieszkańców do poszukiwania rozmaitych sposobów obrony, dlatego te obniżone tereny przez zalaniem chroni system polderów, jakiego nie ma nigdzie indziej na Litwie. Nieprzypadkowo w miejscowości Uostadvaris zbudowano stację pomp i powstał kanał, zwany Kanałem Króla Wilhelma.
Wodniacka przystań
Dalej pedałowałyśmy asfaltem w towarzystwie ruchu samochodowego, wkrótce jednak zjechałyśmy na szczęście na spokojniejszą drogę do Dreverna, gdzie minęłyśmy przeuroczą marinę. Dalej jechałyśmy do Svencele, gdzie zrobiłyśmy sobie postój na obiad w kolejnym ośrodku wodniackim, tym razem z serfingiem. Chyba trafiłyśmy na jakiś obóz młodzieżowy, bo wokoło pełno było nastolatków okupujących ćwiczebny zbiornik z wyciągarką na narty wodne. Poza tym wszędzie kajaki i inne sprzęty wodne. Po drugiej stronie, gdzieś w oddali, pojawiły się na horyzoncie osławione wydmy Dead Dunes.
Ale czas było opuścić to miejsce i pędzić dalej przez las. Dało nam to trochę wytchnienia od słońca, które już zaczynało nas obsmażać. W końcu trafiłyśmy na dość osobliwą okolicę, mianowicie pola naftowe! Ukryte na granicy między lasami i obwarowane wysokim płotem. Do tej pory kojarzyłam sobie wydobycie ropy z morza, na wielkich platformach (no tak, za długo juz w Norwegii), zapomniawszy przecież obrazków z serialu o Carringtonach! Przecież oni wydobywali ropę z lądu, więc trochę przestało mnie to dziwić. Akurat wtedy musiałyśmy przystanąć bo telefon się odezwał i trzeba go było odebrać. Wnet z budki wyszedł robotnik i podejrzliwie zaczął na nas spoglądać, jakbyśmy co najmniej były agentami rosyjskiego wywiadu na rowerach. Za chwilę zabrał się jednak za obchód, smarując liny pomp smarem. My zaś odjechałyśmy.
Litewskie pola naftowe
Kiedy już wyjechaliśmy z lasu zostało nam mniej niż 10 kilosów do "mety", jednak ciekawych miejsc po drodze było bez liku. Jakieś muzeum, które zainteresowało Anglików i gdzie się zatrzymali. Właściwie to Roseline była bardziej zainteresowana, bo mąż John stał na zewnątrz i znudzony obchodził dookoła jakieś sklecone z złomu "pseudoeksponaty".
Z Anglikami gadaliśmy jeszcze kilka razy po drodze do Vente i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. On był emerytowanym agentem nieruchomości, zaś córka, Rachel, lekarzem anestezjologiem mieszkającą w Australii. Ale o tym wszystkim dowiedziałyśmy się przy wieczornym spotkaniu w hotelowej restauracji na zewnątrz. Zanim jednak nadszedł wieczór i czas zasłużonego odpoczynku trzeba było ujechać jeszcze dobrych kilka kilometrów. Co prawda do celu nie było daleko, ale kusiła nas jeszcze latarnia morska na samym końcu drogi, która miała być nagrodą :).
Latarnia morska znajdowałą się na samusieńkim końcu cypla i niestety była w renowacji. Jednak udało nam się "urobić" robotników i wpuścili nas do środka. Reszta dojeżdżającej ekipy też na tym skorzystała.
Latarnia owa została wybudowana w 1863 r. i ma wysokość 12 m. Powstała do obserwacji i obrony Ventes Ragas, skąd rozciąga się widok na przesmyk Neringa i rzekę Nidę.
Wkrótce wróciłyśmy do pobliskiego hotelu by zjeść zasłużoną kolację.
http://connect.garmin.com/modern/activity/54054735...
- DST 41.72km
- Teren 3.00km
- Czas 02:55
- VAVG 14.30km/h
- VMAX 37.68km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 641kcal
- Podjazdy 78m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 6 lipca 2014
Kategoria Poza granicami...
Kleipeda-Palanga
Na Litwę przybyłyśmy wczoraj i resztę dnia po podróży
trzeba było odsapnąć by nabrać sił na rowerowanie. Wylot był o niemiłosiernej
porze 6.00 rano, pobudka jeszcze wcześniej, więc zaraz po zakwaterowaniu i
prysznicu dałam nura w bielusieńką pościel hotelu Old Mill. Hotelik, stojący
niemal przy samym nadbrzeżu, był bombowy, zaadoptowany ze starego młyna, więc
jego architektura robi wrażenie. Obok hotelu odkryłyśmy małą atrakcję, jaką był
ręcznie sterowany ruchomy mostek, chyba będący mostem obrotowym. A dlaczego
ręcznie sterowany? – bo otwierany na bok mechanicznie, przez układ olbrzymich
kół zębatych poruszanych dźwignią przez 2 jegomości. Dźwignia stoi sobie na
środku kładki a o każdej pełnej godzinie owych 2 panów kręci nią, by przez następne
15 minut dać wolną drogę łódkom i jachtom wpływającym do mariny z kanału i
portu.
Inną małą atrakcją był „bezcielesny strażnik morza” wdrapujący się przy moście na pomost, zakapturzony, tajemniczy, trzymający latarnię, by patrzeć kto przez most przechodzi, he,he. To, że był „bezcielesny” sprawiało, że można było się wsunąć w jego metalowe odzienie i samemu wczuć się w morskiego ducha.
Przed udaniem się na krótki sen zdołałyśmy jeszcze wpaść do pobliskiej restauracji Katpedele. Ogródek fajny, ale wnętrze chyba jeszcze lepsze, dwa poziomy, wszystko w drewnie. Na osobną pochwałę zasługiwały super karty menu, z zajefajnymi profesjonalnymi zdjęciami. Meny było jak twórczy majstersztyk, wspaniały błyszczący papier z niesamowitymi zdjęciami potraw, na które jeszcze bardziej ciekła slinka. Co ważniejsze potrawy naprawdę wyglądają jak na zdjęciu. Ale nie wszystko mogło byc idealne, obsługa tak wolna, że o mały włos reanimował by nas tam z powodu śmierci głodowej.
“Kłajpeda, czyli dawny Memel, ma za sobą długą historię. Miasto założyli w 1252 roku Krzyżacy. Strategiczne położenie i niezamarzający zimą port pozwalały mu przez wieki konkurować z Gdańskiem i Królewcem. Mimo licznych najazdów aż do końca I wojny światowej miasto pozostawało w rękach niemieckich. Odbudowane po II wojnie światowej na modłę sowiecką długo jeszcze będzie nosić piętno niedawno minionej epoki. Jedynie niewielka starówka, z ruinami ceglanego zamku, szachulcowymi spichlerzami, domami rybackimi i ulubionym teatrem Ryszarda Wagnera, odzwierciedla wpływy niemieckie” – pisze Ewa Głowacka na portal Gazety.
Warto wspomniec iż mistem partnerskim Kłajpedy jest w Polsce Nidzica.
Róża wiatrów w Kłajpedzie
Następnego dnia, czyli już tego, mieliśmy sposobność odwiedzenia jednego z najpopularniejszych morskich kurortów Litwy, Palangi (albo Połągi po polsku). Jej kariera jako miejscowości letniskowej sięga początku XIX wieku. Wcześniej (XVI- XVIII w.), kiedy należała do państwa polsko-litewskiego, była sporym portem. Po zniszczeniu portu przez Szwedów przeżywała okres stagnacji i dopiero moda na wyjazdy do wód dała jej szansę zasłynięcia jako kąpielisko.
Droga do Palangi (będę używała tej nazwy bo mi została już w głowie) wiodła głównie “krajową rowerówkę nr 10", która za niedługo będzie częścią europejskiej Drogi Bałtyckiej. Rowerówka jest w dużej części wyasfaltowana, bez ruchu samochodowego i biegnie przez sosnowe lasy Giruliai, które cały czas wydawały z siebie przepiękne zapachy żywicy, borówek i poziomek. Dawniej były to tereny militarne, całkowicie zamknięte dla cywili, ale teraz wdzięczące się niemal nietkniętą naturą.
Orlando kepure
Nasze rumaki
Wkrótce dojechałysmy do pięknych klifów i jednego z ładniejszych punktów widokowych - Orlando kepurė lub Czapką Holendra, które jest jest klifem wysokim na 24,4 m w Nadmorskim Parku Regionalnym. Niestety terney ulegają intensywnej erozji i wszędzie widać oznaki, że morze powoli zjada ląd. Na plażach leżą obsunięte drzewa, a piaszczysty brzeg lasu powoli zsuwa się ku morzu. Niemniej jednak szczytu tych piaszczystych urwisk są z pewnością wspaniałym miejscem do podglądania ptaków.
W końcu dotarłyśmy do Palangi. A że dzisiaj była piękna pogoda, tłumy turystow, wczasówiczów i amatorów morskiej kąpieli zjechały i wypełzły na deptak i plaże. Ciężko było pedałować między leniwie przechadzającymi się ludźmi, zazwyczaj ubranych w kapielówi, klapki, kapelusze, ciągnących za sobą dzieci, sprzęt plażowy, ręczniki, aparaty i często gęsto objadających się lodami, kolbami kukurydzy i innymi letnimi pysznościami. Być może spora część chciała niespiesznie uczcić święto narodowe Litwy, który jest wspomnieniem dnia koronacji króla Litwy Mendoga.
Palanga, molo.
My zaś zasiadłyśmy w jednej ze znanych restauracji rybnych by posilić się darami morza. Mój wybór padł na portugalską paielę, koleżance z Norwegii zaś spodobał się filet z halibuta. W międzyczasie podziwiałysmy występ kolorwej papugi siadającej na ramionach turystów (oczywiście za odpłatnością) i jej kolegi, wielkiego pytona, co chwila zawisającego na ramionach i szyjach spragnionych atrakcji ludzi.
Naszą wycieczkę w Palanga (Połędze) zakończyłyśmy na ogrodzie botanicznym z pięknym pałacem Tyszkiewiczów, mieszczący obecnie największe na świecie muzeum bursztynu. Do zjeżdżenia tam były kilometry ścieżek z różnymi pomnikami i sielankową, piknikową atmosferą.
Pałac Tyszkiewiczów z Muzeum Bursztynu
Kleipeda (Kłajpeda)
Inną małą atrakcją był „bezcielesny strażnik morza” wdrapujący się przy moście na pomost, zakapturzony, tajemniczy, trzymający latarnię, by patrzeć kto przez most przechodzi, he,he. To, że był „bezcielesny” sprawiało, że można było się wsunąć w jego metalowe odzienie i samemu wczuć się w morskiego ducha.
Przed udaniem się na krótki sen zdołałyśmy jeszcze wpaść do pobliskiej restauracji Katpedele. Ogródek fajny, ale wnętrze chyba jeszcze lepsze, dwa poziomy, wszystko w drewnie. Na osobną pochwałę zasługiwały super karty menu, z zajefajnymi profesjonalnymi zdjęciami. Meny było jak twórczy majstersztyk, wspaniały błyszczący papier z niesamowitymi zdjęciami potraw, na które jeszcze bardziej ciekła slinka. Co ważniejsze potrawy naprawdę wyglądają jak na zdjęciu. Ale nie wszystko mogło byc idealne, obsługa tak wolna, że o mały włos reanimował by nas tam z powodu śmierci głodowej.
“Kłajpeda, czyli dawny Memel, ma za sobą długą historię. Miasto założyli w 1252 roku Krzyżacy. Strategiczne położenie i niezamarzający zimą port pozwalały mu przez wieki konkurować z Gdańskiem i Królewcem. Mimo licznych najazdów aż do końca I wojny światowej miasto pozostawało w rękach niemieckich. Odbudowane po II wojnie światowej na modłę sowiecką długo jeszcze będzie nosić piętno niedawno minionej epoki. Jedynie niewielka starówka, z ruinami ceglanego zamku, szachulcowymi spichlerzami, domami rybackimi i ulubionym teatrem Ryszarda Wagnera, odzwierciedla wpływy niemieckie” – pisze Ewa Głowacka na portal Gazety.
Warto wspomniec iż mistem partnerskim Kłajpedy jest w Polsce Nidzica.
Róża wiatrów w Kłajpedzie
Następnego dnia, czyli już tego, mieliśmy sposobność odwiedzenia jednego z najpopularniejszych morskich kurortów Litwy, Palangi (albo Połągi po polsku). Jej kariera jako miejscowości letniskowej sięga początku XIX wieku. Wcześniej (XVI- XVIII w.), kiedy należała do państwa polsko-litewskiego, była sporym portem. Po zniszczeniu portu przez Szwedów przeżywała okres stagnacji i dopiero moda na wyjazdy do wód dała jej szansę zasłynięcia jako kąpielisko.
Droga do Palangi (będę używała tej nazwy bo mi została już w głowie) wiodła głównie “krajową rowerówkę nr 10", która za niedługo będzie częścią europejskiej Drogi Bałtyckiej. Rowerówka jest w dużej części wyasfaltowana, bez ruchu samochodowego i biegnie przez sosnowe lasy Giruliai, które cały czas wydawały z siebie przepiękne zapachy żywicy, borówek i poziomek. Dawniej były to tereny militarne, całkowicie zamknięte dla cywili, ale teraz wdzięczące się niemal nietkniętą naturą.
Orlando kepure
Nasze rumaki
Wkrótce dojechałysmy do pięknych klifów i jednego z ładniejszych punktów widokowych - Orlando kepurė lub Czapką Holendra, które jest jest klifem wysokim na 24,4 m w Nadmorskim Parku Regionalnym. Niestety terney ulegają intensywnej erozji i wszędzie widać oznaki, że morze powoli zjada ląd. Na plażach leżą obsunięte drzewa, a piaszczysty brzeg lasu powoli zsuwa się ku morzu. Niemniej jednak szczytu tych piaszczystych urwisk są z pewnością wspaniałym miejscem do podglądania ptaków.
W końcu dotarłyśmy do Palangi. A że dzisiaj była piękna pogoda, tłumy turystow, wczasówiczów i amatorów morskiej kąpieli zjechały i wypełzły na deptak i plaże. Ciężko było pedałować między leniwie przechadzającymi się ludźmi, zazwyczaj ubranych w kapielówi, klapki, kapelusze, ciągnących za sobą dzieci, sprzęt plażowy, ręczniki, aparaty i często gęsto objadających się lodami, kolbami kukurydzy i innymi letnimi pysznościami. Być może spora część chciała niespiesznie uczcić święto narodowe Litwy, który jest wspomnieniem dnia koronacji króla Litwy Mendoga.
Palanga, molo.
My zaś zasiadłyśmy w jednej ze znanych restauracji rybnych by posilić się darami morza. Mój wybór padł na portugalską paielę, koleżance z Norwegii zaś spodobał się filet z halibuta. W międzyczasie podziwiałysmy występ kolorwej papugi siadającej na ramionach turystów (oczywiście za odpłatnością) i jej kolegi, wielkiego pytona, co chwila zawisającego na ramionach i szyjach spragnionych atrakcji ludzi.
Naszą wycieczkę w Palanga (Połędze) zakończyłyśmy na ogrodzie botanicznym z pięknym pałacem Tyszkiewiczów, mieszczący obecnie największe na świecie muzeum bursztynu. Do zjeżdżenia tam były kilometry ścieżek z różnymi pomnikami i sielankową, piknikową atmosferą.
Pałac Tyszkiewiczów z Muzeum Bursztynu
Kleipeda (Kłajpeda)
- DST 63.51km
- Teren 2.30km
- Czas 03:58
- VAVG 16.01km/h
- VMAX 29.98km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 160 ( 86%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 862kcal
- Podjazdy 181m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze