Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

CHORWACJA

Dystans całkowity:364.53 km (w terenie 281.40 km; 77.20%)
Czas w ruchu:25:52
Średnia prędkość:14.09 km/h
Maksymalna prędkość:27.00 km/h
Suma podjazdów:121 m
Suma kalorii:291 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:40.50 km i 2h 52m
Więcej statystyk
Wtorek, 30 czerwca 2015 Kategoria CHORWACJA

Wyspa Hvar

Krótka wyprawa z Supertar nad północno-zachodni kraniec wyspy Hvar.
  • DST 10.60km
  • Teren 1.40km
  • Czas 00:58
  • VAVG 10.97km/h
  • VMAX 27.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Kalorie 291kcal
  • Podjazdy 121m
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii - dzień 8

Dookoła Istrii - dzień 8

Blog będzie sukcesywnie rozbudowywany, wraz z dorzucanymi zdjęciami i notkami. Proszę o nieco cierpliwości.
  • DST 17.53km
  • Czas 00:59
  • VAVG 17.83km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 27 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii - dzień 7

Dookoła Istrii - dzień 7

Głagolica (scs. głagoł = słowo) — najstarsze pismo słowiańskie, stworzone przez misjonarza-apostoła św. Konstantego zwanego Cyrylem, który wraz z bratem Metodym zapisał w IX w. za jego pomocą język słowiański używany w okolicach Salonik; głagolica była pierwotnym alfabetem języka staro-cerkiewno-słowiańskiego, który miał być językiem liturgicznym Słowian, a w swojej późniejszej fazie rozwojowej, jako język cerkiewnosłowiański na wiele wieków pozostał językiem literackim wykształconych warstw w kręgu religii prawosławnej.
  • DST 34.95km
  • Teren 30.00km
  • Czas 02:45
  • VAVG 12.71km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii - dzień 6

Dookoła Istrii - dzień 6
  • DST 17.25km
  • Teren 16.00km
  • Czas 02:07
  • VAVG 8.15km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 25 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii 5

Dookoła Istrii 5

Pomer - Trget - Labin - Rabec
  • DST 74.97km
  • Teren 60.00km
  • Czas 05:24
  • VAVG 13.88km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 24 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii 4

Dookoła Istrii 4

Rovinij - Negrin - Peroj - Fazana - Pula - Płw. Kamienjak
Mapa trasy

Trasa miała być dziś nieco łatwiejsza, ostatecznie za sprawą "dokładki " po rozbiciu obozowiska, nie ustępowała długością od trasy "Chorwackich wyzwań".
Rankiem mieliśmy ruszy o 8.30, jednak mieliśmy nico opóźnienia. Zawsze ktoś coś właśnie w chwili wyjazdu musiał zrobić - a to jeszcze raz siku, a to poprawi makijaż, a to okulary się gdzieś zgubiły, itp. Ale w sumie nigdzie sie nam nie spieszyło...
Oczywiście mi też zdarzyło sie opóźnić wyjazd (vide dzień drugi). Pojechaliśmy skromna grupą, której pilotował Bartek, a towarzystwa dostarczali jeszcze Basia i Tomek.
Krótko po godzinie jazdy zrobiliśmy sobie mały postój na kawę. Słońce prażyło już niemiłosiernie i wizja wypicia schłodzonego piwka była kusząca. Tym bardziej jak widziało się te parasole...

* Piwne parasole :)*


Fazana
Trasa nie była zniewalająca pod względem widoków, sporą część przejechaliśmy nieprzyjemnymi z powodu ruchu drogowego trasami asfaltowymi. Minęliśmy Negrin, następnie Peroj, gdzie przez chwilkę zastanawialiśmy się jak jechać. W Fazanie odbył się krótki postój, tam też spotkaliśmy pozostałą część grupy. Obowiązkowo, jak zwykle, odbyło sie poszukiwanie sklepu ze świeżą, zimną wodą do uzupełnienia naszych camelbaków i bidonów. Z nadbrzeża Fazany odpływały regularne statki na pobliskie Wyspy Brijuni, gdzie rezydował czczony dygnitarz, były prezydent Jugosławii, marszałek Josip Tito. Wyspy te przywrócił do łask, w jakie te wyspy popadły po bombardowaniach i zniszczeniach w czasie II wojny światowej. Na dwóch większych i 11 mniejszych wysepkach Tito zorganizował sobie rezydencję z wszystkimi możliwymi jak na tamte czasy udogodnieniami. Dzisiaj ponoć przyciągają turystów swym niepowtarzalnym klimatem, mnóstwem ciekawych do zwiedzenia miejsc, m.in ZOO składającego się z podarowanych marszałkowi prezentów - zwierząt.

Pożegnaliśmy wzrokiem i ciałem Fazanę i skierowaliśmy się na południe. Tutaj też przeprawialiśmy się przez dziwny mostek zamykający małą zatoczkę - piszę dziwny, bo na tyle mały i wąski i po schodach, że musieliśmy na nogach wnieś rowery i gęsiego zeń zejść. Dalej poszło jednak już gładko.

Pula
Wkrótce też dostaliśmy się na przedmieścia Puli, jednego z większych miast na Istrii. Oczywiście punktem obowiązkowym było obejrzenie monumentalnego amfiteatru, zachowanego lepiej niż rzymskie Koloseum.

* Amfiteatr*


Budowla ta od razu przykuwa wzrok - trzypiętrowa, wzniesiona dookoła ogromnej areny (133x105m). Zbudowana została za czasów panowania Augusta a rozbudowana za panowania Wespezjana. rzecz jasna, jak to u Rzymian, służyła za miejsce rozgrywanych walk gladiatorów i zwierząt. Walki te prowadzono do 404 r n.e. To tam spod widocznych podziemnych przejść i korytarzy prowadzono na arenę ludzi i zwierzęta. Potem, na całe szczęście, stała się placem targowym. W historii tego zabytku był jeszcze jeden ciekawy moment - rozpoczęto nawet rozbiórkę i wywózkę z amfiteatru materiału na inne potrzeby budowlane, ale pewien senator wenecki zawetował pomysł i ocalił "drugie Koloseum" - za to mieszkańcy umieścili na jego cześć tabliczkę w ścianie północno - zachodniej wieży (Gabrieloe Emo).

* Amfiteatr innym okiem ;) *


Fotografowanie amfiteatru z każdej strony zajęło nam ok. 20 minut, po czym pojechaliśmy w kierunku Trg Republike. Tam, na małym skwerku, koło punktu informacyjnego, którego jednak nie mogłam dojrzeć, zrobiliśmy sobie bazę. Bartek pozostał na czatach i pilnował rowerów (potem okazało się, że drzemał w najlepsze ;)). Ja z Basią udałam sie na poszukiwanie czegoś do jedzenia - szybkiego i sytego. Błądząc jednak po uliczkach napotkałyśmy ciekawe schody, prowadzące do góry, dalej ciekawe mury i w końcu wznoszący się na niewielkim wzgórzu zamek (Castel), pochodzący z czasów Republiki Weneckiej. Za nami wspinali się Sebastian z Dorotką.
Ponieważ wstęp był płatny postanowiłyśmy tylko obejść zamek dookoła, wzdłuż murów obronnych. Dorota i Sebek pozostali pod murami - byli zajęci jedzeniem lodów i nie chciało im sie ruszać czterech liter - poczuli wszechogarniające ich lenistwo i usiedli przed frontem zamku. Poszłyśmy więc same i zaczęłyśmy od bramy głównej, kierując się dalej z ruchem wskazówek zegara.

* Basieńka z aparatem...*


Szłyśmy wąską ścieżką, górującą nad miastem, podziwiając okoliczna panoramę miasta i morza z jednej strony oraz głęboką, murowaną fosę dookoła zamku z drugiej strony. W kierunku morza rozciągał sie imponujący widok na port przeładunkowy, z wysokimi do nieba żurawiami i innym ciężkim sprzętem. Schodzą zahaczyłyśmy o małe bistro, gdzie zamówiłyśmy fishburgera. Trochę narzekałyśmy na jego cenę, ale gdy oczom naszym ukazała sie ogromniasta buła z wysypującymi się różnorodnymi warzywami i rybką, zgodziłyśmy sie że cena była tego warta. Do tego lampka schłodzonego, białego winka dała nam pełną satysfakcję z wyboru miejsca do jedzenia. Fishburger był tak wielki, iż postanowiłyśmy obdzielić nim śpiącego na Placu Republiki Bartka.

Pomer i Pólwysep Kamienjak
Wkrótce powoli zaczęliśmy szykować się do następnego etapu wycieczki. Z Puli obraliśmy kurs do Pomeru, miejsca naszego następnego campingu, położonego na brzegu maleńkiej zatoczki Medulinskij Zalev. Po drodze dość przypadkowo zahaczyliśmy o opuszczony, wielki kamieniołom, którego strome, kanciaste ściany wznosiły się wysoko do nieba. Na skalnych półkach widać jeszcze było zardzewiałe resztki instalacji, bloczków i stalowych lin.

*W kamieniołomie *


Czworościenne bloki skalne stały niewzruszenie, tak jak je zostawiono. Kamieniołom wyglądał jakby go nagle, w pośpiechu opuszczono... Gdy staliśmy zapadała głucha cisza, gdy ktoś z nas zrobił krok, niósł sie on i odbijał echem po wszystkich gładkich jak żyletka ścianach. Głos Tomka z jednego końca kamieniołomu lotem błyskawicy zjawiał sie po drugiej stronie, tuż przy naszych głowach. Fajniasto było... ale musieliśmy porzuci podziwianie tego niezwykłego miejsca, czas było ruszyć dalej.

Z głównej asfaltowej drogi prowadziła do niego wąska, betonowa kładka, zabezpieczona z jednej strony grubymi, pomarańczowymi linami. Promienie popołudniowego słońca czyniły z okolicy malownicze widoczki.
Woda wokół nie była zbyt głęboka, jak zawsze przezierna. Jednak ochoty na kąpiel w kłębowiskach podwodnej trawy raczej nie miałam ochoty. Co chwila przystawałam obejrzeć przepływające ryby, małe ośmiorniczki i temu podobne stworzenia.

* Kładka na camping *


Po zakwaterowaniu się, wypiciu kawy i honorowym oddaniu moczu zapragnęliśmy ciągu dalszego dnia. Sił w nas pozostało sporo i korzystając z okazji, iż Bartek zamierzał prywatnie już pojechać zobaczyć Półwysep Kamienjak, pojechaliśmy wraz z nim - na najdalej na południe wysunięty kawałek Istarskiego lądu.

Początkowo droga wiodła dosyć męczącym podjazdem aż do miejscowości Premantura a stamtąd przez kamienistą drogę w kierunku południowym. W powietrzu zostawialiśmy za sobą żółto - złocisty pył, który rozświetlał się w promieniach wieczornego słońca. Jadąc byliśmy ciekawi co teraz robi grupa pod wezwaniem "Chorwackie wyzwania" i czy przypadkiem ich tu nie spotkamy. Jechaliśmy dalej przed siebie, momentami Tomek z cienkimi oponami swojego Kellysa miał problem, więc od czasu do czasu pomagał sobie pchając rower przed siebie - ale twardo parł do przodu, by uchwyci swoim szklanym okiem piękno mającego za dwie godziny zajść słońca.

Wokół roztaczał się widok na liczne, maleńkie i turkusowe zatoczki, jedne otoczone wysokim kamienistym klifem, połaciami dębu korkowego i sosnami, drugie z łagodnie schodzącymi do morza kamienistymi plażami.

* Tomasz pozuje :) *


Dotarliśmy w końcu na wzniesienie z górującym drzewem, które użyczyło nam w końcu trochę cienia. Nieopodal dojrzeliśmy wejście do podziemnego bunkra. Rozczarował nas o tyle, że okazał sie jednym pomieszczeniem i to dość mocno uderzającym po nozdrzach fetorem uryny. Wyszliśmy z niego tak szybko jak weszliśmy. Na rzut beretem wznosił sie również betonowy cylinder, który być może był kiedyś miejscem mocowania dział p/lotniczych...

Nieco spragnieni i zgłodniali wsiedliśmy na siodła i pognaliśmy w kierunku jednej z licznych knajpek na wolnym powietrzu. Przy jednym ze zjazdów nie dość, że obficie zaparkowały samochody z polskim rejestracjami, to jeszcze dojrzeliśmy przypięte rowery naszych współtowarzyszy.

* Poczuć klimat tawerny... hmm *




  • DST 64.89km
  • Teren 50.00km
  • Czas 04:30
  • VAVG 14.42km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Chorwackie wyzwania - dzień 3

Chorwackie wyzwania - dzień 3

Vrsar - Rovnij
Mapka trasy Vrsar - Rovnij

Dzisiaj postanowiłam porzucić lekką trasę i wybrać się na z definicji trudniejsze "Chorwackie wyzwania". Jak się później okazało taki zielak jak ja mógł da spokojnie radę - trasa była tylko trochę dłuższa.
Pierwsze kilometry były wspólne, aczkolwiek pierwsza na start wyruszyła ekipa "Chorwackich wyzwań", czyli standardowo: Sebastianek, Artur z Justyną, Dorotka, ja, Maciej-przewodnik i Marcin. Bartek pojechał z resztą.

Wyjeżdżając z campingu ok. 2 kilometry kluczyliśmy jeszcze przez miasto, następnie zahaczyliśmy o vrsarską marinę z mnóstwem jachtów, by po chwili opuścić Vrsar i skierować się na południowy-wschód.

* Porzucamy Vrsar...*


Początkowo jechaliśmy piękną, płaską szutrową drogą, wiodącą przez pola uprawne po naszej prawej ręce. Wkrótce też śmignęliśmy niezauważenie koło pasa startowego dla pobliskiego lotniska.
Z czasem, wchodząc w lesiste tereny kręta nic stała się jeszcze przyjemniejszą, ocienioną drogą przez las. Niewątpliwie w skwarze, który nas męczył była to nieopisana ulga. Zdaje się, że wówczas wjechaliśmy na teren parku krajobrazowego lub narodowego, gdyż co jakiś czas mijaliśmy tabliczki informujące że znajdujemy się w Parku Przyrody.

* Na miejscu, szykujemy się do ataku aparatami *


Limski Fjord
W jednym z mało charakterystycznych miejsc odbiliśmy w niepozorną, stromo schodzącą w dół ścieżkę, która zawiodła nas wprost na mały, naturalny taras widokowy na Limski Fjord. Szczerze mówiąc, z geograficznego punktu widzenia nie jest to fiord, a wąsko wrzynająca się na ok. 10 km zatoka morska otoczona przez strome brzegi. Stąd przypomina fiordy, które są tworami lodowca w przeciwieństwie do podziwianego.



Stojąc przy drewnianej barierce gapiliśmy się w ten przepiękny widoczek z otwartymi ustami, chłonąc wzrokiem błękit wody, nieba i soczystą zieleń lasów dookoła. Dookoła wspinały sie wapienne pagórki porośnięte smukłymi cyprysami, piniami i sosnami. Prz jego drugim krańcu zbocza stawały sie coraz wyższe dochodząc do wysokości ok. 100 m. Czyste wody "fiordu" skrywały zapewne w swych głębinach tony hodowanych tu ostryg, krewetek, muli, krabów i temu podobnych owoców morza. Wedle dostępnej i wygrzebanej przeze mnie wiedzy do tego cudownego miejsca płyną wszystkie okoliczne ryby na tarło - ot, takie miejsce rybich schadzek.

*Błękitu ciąg dalszy *


Po kilkunastuminutowym postoju, gdy usłyszeliśmy głosy i brzęk sprzętu pozostałej części grupy kamienistą ścieżką pod górę powróciliśmy na naszą główna trasę Niestety po drodze Michał zaliczył glebę - kozła przez kierownicę. Przez chwilę zdawało się zawisł w powietrzu po czym gruchną na ziemię. Na szczęście nasz pilot wyszedł z opresji bez szwanku - podniósł się, otrzepał, po czym wsiadł na rower i ruszył z kopyta.

W miejscu gdzie Limski Fjord kończył swą wycieczkę w głąb lądu zrobiliśmy sobie postój na małą kąpiel, którą to okazję skwapliwie wykorzystała Dorota. Co prawda w tym akurat miejscu, gdzie woda praktycznie stała nie było tak przezroczysto jak poprzednio, ale nie przeszkodziło to amatorom kąpieli. Woda była nieco bardziej zielona i zagloniona, ale za to obfitowała w kraby chodzące bokiem, duże ryby i ławice małych rybek. Za to nieco dalej, przy małym placyku rozstawiło sie kilka straganów z miejscowymi dobrociami - oliwą przeróżnej maści i kolorów, marynowanymi w alkoholu, occie warzywkami - papryką, kukurydzą, oliwkami i ziołami.Nie zabrakło również kolorowych pamiątek, chustek, biżuterii i świecidełek.

* Smakowitości *

I znowu usłyszawszy nadjeżdżających kolegów i koleżanki, Maciek dał znak powolnego końca czasu wolnego i czas powrotu na trasę. Od tego miejsca nasze drogi definitywnie się rozeszły i już do końca wycieczki nie było nam dane zobaczy się z grupą "Dookoła Istrii" :). My popedałowaliśmy w kierunku małego miasteczka, które kilkaset lat temu "postanowiło" wymrzeć. Niektórzy określają go jako miasto, w którym w roku 1631 stanął czas...
A wszystko to za sprawą zawleczonej tam dżumy - mieszkańcy w obawie przed zarazą uciekli do okolicznych osad, m.in do Kanafaru.

Dvigrad
Do Dvigradu prowadziła do niego szutrowa droga, pokryta żółtym i czerwonym pyłem, wijąca się między zagajnikami. Minęliśmy nad naszymi głowami monstrualnych rozmiarów wiadukt drogowy a leżąc chwilę w trawie z głową w niebo słyszeliśmy huk kół przejeżdżających samochodów... Słońce wciąż smażyło. Wtem oczom, na wzgórzu ukazał się widok górujących nad miastem dwóch wież.

* Dvigrad *


Obecne pozostałości Dvigradu przedstawiają charakterystyczną średniowieczną urbanistyczną kulturę: miasto otoczone było murami i wieżami stojącymi przy samej bramie wjazdowej, ale zachowane zostały także rozległe mury 220 budynków z kierunkiem ulic i przejściami między domami. Na głównym wzniesieniu znajdują się ruiny kościoła św. Zofii z XII w., a kościelna ambona z XIV w. Znajduje się w kościele parafialnym w Kanfarze. W okolicy znajduje się więcej sakralnych zabytków, a kościółek przy cmentarzu szczyci się cyklem fresków miejscowego autora z XV wieku.
My zaczęliśmy spacer, a jakże by inaczej, od bramy głównej. Chadzając w cieniu zbielałych murów znajdowaliśmy chwilę odpoczynku, chłonąc atmosferę dawnego miasteczka. Zastanawialiśmy się nawet, czy gdzieś za rogiem nie czają się na turystów prątki dżumy - Yersinia pestis (z łaciny). Okazało się, że wróciliśmy cali i zdrowi, bogatsi o niezapomniane wrażenia. Ja tymczasem przy jednej ze ścian ukryłam skrzyneczkę geocachingową z małymi skarbami, "zapytałam" GPS-a o współrzędne które skrzętnie zanotowałam. Po powrocie na specjalnej stronie podałam namiary na nią i... niech szukają !!! Kto znajdzie ten zrobi wpis, że też tam był!

Z Dvigradu czekała nas asfaltówka pod górę. Ruszyliśmy mozolnie i kolejne setki metrów w upale dawały się we znaki. Ja ślimaczym tempie ciągnęłam się jakoś do przodu, cho momentami już miałam dość. Przez kawałek drogi postanowiłam "posiedzieć" na ogonie Justynie, która prawie bez wysiłku na twarzy wjeżdżała pod górę. Po kilkunastu minutach dałam za wygraną i jej plecy wkrótce zniknęły mi gdzieś do przodu. Bijące od asfaltu gorąco zmuszało mnie od czasu do czasu do polewania się wodą, która i tak w bidonie osiągała temperaturę bliską 30 stopni. Podjazd liczył gdzieś ze 3 kilosy...

Kanafar
Dojechaliśmy w końcu do Kanafaru, gdzie pod sklepem spożywczym wyprostowaliśmy nogi. Zakupiliśmy brakujący ekwipunek i zapasy świeżej, lodowatej wody. Ja spałaszowałam na miejscu grejpfruta, zimny kefir i jakiegoś batona, popijając wodą. Arturo z Sebkiem wchłonęli natomiast po puszce piwa, Dorotka kończyła opakowanie płatków Nestle z cynamonem, do których zresztą dzień wcześniej zapałałam "miłością" (jak sie okazało tylko na wyprawie - w domu już mi tak nie wchodziły...). Obok sklepu wypatrzyliśmy również pomnik dwóch, bliżej nieokreślonych brył z bulwami przypominającymi kacze nosy - stąd ochrzciliśmy ów pomnik "Pomnikiem braci Kaczyńskich" (co by nie zapomnieć o ojczyźnie chyba).

Z Kanafaru, niestety asfaltową drogą sporo uczęszczaną przez samochody, ruszyliśmy do Rovinjsko Selo i dalej aż do Rovinja. Przed Rovinijem minęliśmy małą plaże z tajemniczo ustawionymi kamieniami - jedne na drugim, czubeczek w czubeczek. Zafascynowani tym fenomenem zeszliśmy nawet sprawdzić czy nie są sklejone, ale okazało się, że stoją bez żadnego lepiszcza.

* Kto tak je poustawiał?


W Rovinju nie zatrzymywaliśmy się na dłużej ze względu na zaplanowane odwiedziny miasteczka w godzinach wieczornych.. Popędziliśmy brzegiem plaży do naszego campingu, mijając po drodze plażę nudystów. Najlepszy był stary, nagi i wypłowiały kowboj w skórzanym kapeluszu - doszliśmy do wniosku, że po takich plażach chadzają akurat ci ludzie, którzy nie mają nic do pokazania. Ale brawa za odwagę i brak kompleksów!!!

*Panorama Rovinja *


Rovnij
Po przerwie na rozbicie obozowiska i zjedzeniu przepysznego spaghettti wg tajemnej receptury Bartka (tajemnica nie było że to makaron al dante, oliwa, zioła prowansalskie, sól a dodatkiem był sos z tuńczyka od Marcina). Następnie przyszła kolej na kąpiel w zadbanych i czystych sanitariatach, które mieliśmy prawie po nosem. Po orzeźwieniu się i odpoczynku pojechaliśmy na dwie raty busem do Rovinja, by tam spędzi resztę wieczoru.
Oczekując na drugą część naszej ekipy popędziłam na poszukiwanie sklepu z wodą, obejście nadbrzeża, jak zwykle wypełnionego niezliczona ilością kutrów i jachtów różnej maści. Nie obyło się również bez fotografowania zachodu słońca, chowającego się tym razem za konturami starych zabudowań.

* Znowu te zachody słońca...*


Gwar sporej masy turystów, przeplatających się z piskliwym wrzaskiem mew i muzyką na żywo w oddali czynił nastrój genialnym. Nasze kroki skierowały sie ku wąskim, pełnym czaru uliczkom między starymi kamienicami. Jak wszędzie w okolicach kamieniczki i stare domy posiadały okna z drewnianymi okiennicami, zazwyczaj zielonymi, pootwieranymi na oścież. Na murach między ścinami domostw porozwieszane było pranie, zza niektórych drzwi odchodziły głosy rodzinnej krzątaniny, odgłosy kibiców piłki nożnej przed telewizorami, czasami jednak zza uchylonych okien i bram spozierała bieda. Z drugiej strony roiło sie od kolorowych knajpek z muzyką, z ciągnącymi się zapachami owoców morza i ryb z grilla - słowem bogactwo bodźców drażniło niemal wszystkie zmysły.

Samo miasto to perła chorwackiego wybrzeża - tak przynajmniej mówią przewodniki turystyczne. Rovinj był wielokrotnie najeżdżany, plądrowany, nękany przez rozbójników i piratów oraz swych najeźdźców i plagi chorób. Gdy w końcu zaznało spokoju w XVIII zasypano wąski przesmyk odgradzający miasto na małej wyspie z lądem. Najwyższym punktem miasta jest kościół niejakiej św. Eufemii z dużą dzwonnicą, u podnóża której nawet chwilę staliśmy. Owa święta jak głosi legenda (dośc niespójna zresztą) była męczennica - podczas panowania Deklecjana w 304 r n.e została rzucona na pożarcie lwom a gdy te jej do końca nie zjadły, wrzucono ją na koło do łamania kości - nota bene musiała by twardą sztuką ;).
Resztki "potorturowe" jako relikwie przewieziono do Konstantynopola, by po iluś tam latach o nich zapomnieć. Jednak one przypomniały o sobie i w niejasny, cudowny sposób morze wyrzuciło je w pobliżu właśnie Rovinja. Wtedy już zapakowano je w sarkofag i do tej pory spoczywają we wspomnianym kościele.

* Turyści z tyłu a bieda swoje *

Ale wracając do naszych wrażeń...
Usiedliśmy sobie w jednej z knajpek by się uroczyście posilić. Kelner od razu do nas po rosyjsku: gawarite pa ruski, da? A my: NIE! Szlag mnie trafiał - po czym niby oni poznawali, że my ruski? Od czasu do czasu zdarzało się, że od razu krzyczeli: Pollaco, Pollaco!! A niby po czym, że my Polacy. Ja już się nawet nie odzywałam. Cholewcia, Niemców fakt, poznać można bo z reguły wiekowi, strzaskani na mahoń, z pomarszczoną jak pigwa skórą. Ale nas? No cóż, ubiór, zachowanie?
W końcu na stół wjechały zamówione dania - przede mną pojawiły się kalmarowe krążki w cieście, niezbyt ich było dużo. W tym jeden z nich zniknął niespodziewanie w paszczy Agnieszki, która zwykła była próbować tutejszych specjałów z cudzych talerzy - trzeba było sie pogodzi. W zamian ukradłam jej jednego obleśnego małża.

* Ach te knajpy...:) *


Po nocnym prawie obżarstwie wróciliśmy busem na pole campingowe, by wpaść w objęcia Morfeusza w naszych namiotach.
  • DST 59.64km
  • Teren 51.00km
  • Czas 03:49
  • VAVG 15.63km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii - dzień 2

Dookoła Istrii - dzień 2

Trasa: Novigrad - Vrsar
Mapka trasy NOVIGRAD - VRSAR

Novigrad

Z kempingu (autocamp "Sirena" bodajże) wyjazd opóźnił się o ok. godzinę, niestety my złożyłyśmy namiot jako ostatnie :(. Niemniej jednak opuściłyśmy miejsce noclegu w dobrych nastrojach. Przejechaliśmy miejscowość Antenal, skąd długim mostem zamykającym zatoczkę przedostaliśmy się w okolice Stancija Blek. Od razu Michał poprowadził nas malowniczą trasą wzdłuż wybrzeża z przepięknymi widokami skał po jednej i błękitem wody w zatoce po drugiej stronie. Kontrast między ceglasto czerwona ziemią i turkusem nieba czy wody robiła piorunujące wrażenie.

*Ach ten błękit i ta rdza *


Mała sesyjka zdjęciowa uczyniła mnie ostatnią osobą w ogonku wycieczki, ale co tam. Już nawet miałam przepiękne mewy na skale przed obiektywem, ale w ostatniej chwili pośpiech i zbyt głośne zachowanie spłoszyło je i musiałam obejść się smakiem...

Dalej zaczęliśmy kluczenie po alejkach największego campingu Europy - z 6 tys. miejsc noclegowych w domkach i miejscach biwakowych. Usytuowanie niektórych nad uroczymi brzegami, skąd tylko krok od orzeźwiającej kąpieli, oczarowywało nas. Jednak im dalej wgłąb, tym mrowie ludzi budzących się do plażowania było coraz większe. Z domków i kempingów wychodziły niekiedy tłuste kaszaloty, z obwisłymi cielskami by kolejny dzień spędzić na "wiązaniu sadła". My całe szczęście pędziliśmy na dwóch kółkach, gdzieś przed siebie.
Nawet udało nam się znaleźć całkiem dobrą piłkę do nogi, leżącą spokojnie pod drzewem, gdzie nikt nie zagląda. Niestety zbyt długie przyglądanie się jej, przykuło uwagę jakiegoś Szwaba, który orzekł, iż jest to jego piłka i chce zwrotu... Czekał Niemiec aż mu Polak piłkę podniesie...:(.

*Właśnie znajdujemy piłkę i już... już, ją chowamy, wnet...*



Tar
W końcu wyjechaliśmy z campingu i wśród pól jechaliśmy do miejscowości Vabriga i dalej w kierunku do Taru. Jadąc przez krótki odcinek pod górę dotarliśmy na uliczkę, przy której usadowiła się przytulna restauracja. Znaleźliśmy sobie stolik na powietrzu, pod roślinnym zadaszeniem. Gremialnie postanowiliśmy nie pić piwa, choć wizja zmrożonego napoju chmielowego kusiła bardzo. Ktoś rzucił hasło, że piwo osłabia na trasie. Byliśmy więc grzeczni i poprzestaliśmy tylko na wodzie i herbatkach miętowych lub zielonych z cytryną. Poza tym zamówiliśmy sobie wielkie i przepyszne sałatki szopskie, z mnóstwem oliwy, warzyw i sera z koziego mleka, za małą nawet ilość kun. Mniam!!!

Po skorzystaniu z "sikalni", zakupieniu wody w pobliskim sklepie spożywczym oraz godzinnej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę.

Przejechaliśmy więc dalej przez Cervar Porat, by na wysokości mieściny o śmiesznie brzmiącej nazwie Mali Maj, dostać się na przepiękną plażę. W oddali majaczyły nam zarysy Porecu, a po naszej lewej ręce połacie ziemi porośnięte karłowatymi sosenkami. Tutaj też postanowiliśmy odsapnąć nieco i zażyc kąpieli w przyjemnie chłodnej wodzie. Jedyną nieprzyjemnością było kamieniste dno i plaża, bez butów można było sie dostać tylko do brzegu owej plaży, potem najlepiej było pojśc czworakach lub innej karkołomnej pozycji. Nie narzekał tylko ten, kto zaopatrzył się w "gumiaste" buty - patrz np. Dorotka :). W okropnie słonej, ale krystalicznie przejrzystej wodzie pływały sobie rybki, widać było gąbki a na kamieniach wylegiwały sie małe krabiki.

*Moczenie się w Adriatyku :)*



Porec
Po upojnej przerwie w pedałowaniu wsiedliśmy na siodełka, by pół godziny później dojechac do liczącego ok. 2 tysiące lat Porecu.

*Porec w oddali*


Miejscem tym najpierw rządzili Rzymianie, a następnie Bizancjum - wtedy też powstała bazylika św. Eufrazjusza, której wspólne zwiedzanie sobie darowaliśmy. Z tego co mi wiadomo, bazylikę później pobieżnie zwiedzili Artur i Justyna, więc po szczegóły trzeba by się zwracać do nich. Ja osobiście zrezygnowałam ze zwiedzania, gdyż wstępu do bazyliki strzegło "stado kun" (czytaj: wstęp kosztował sporo kun). Jedyne co mi pozostało w pamięci ze szczątków krótkiej informacji o niej, to fakt iż świątynia ta jest pono wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i że warte obejrzenia są tam jakieś mozaiki.

* Porec z perspektywy oddolnej:) *


Ale wracając z okresu bizantyjskiego do nam współczesnych... Punktem zbornym stał sie dla nas Ribarski Trg, gdzie królowały ogródki jednej z pizzerii. Kto chciał, miał czas by przejść miasto na nogach, próbując jakiś ponoć czaderskich lodów (ja tam takich nie widziałam) lub mógł usiąść z resztą przy jednym ze stolików i posili się ogromnych rozmiarów pizzą (XXXL). Jeśli chodzi o mnie, najpierw postanowiłam cosik zjeść, później zwiedzać. Po sutym jedzonku (grillowane mięsko) obeszłyśmy nie za daleko kilka wąskich uliczek, których płyty chodnikowe (lub coś do tego podobnego), niemal lśniły z wypolerowania. Były tak gładkie i lśniące, że aż zachwycały. Przez tyle stuleci, niezliczone miliardy stóp musiały je tak wychodzić!!!

* Spacerem po Porecu, ku nadbrzeżu*


Wychodząc z cienia magicznych uliczek dotarłyśmy na nadbrzeże, gdzie rządkami stały przycumowane kutry rybackie, jachty i liche łodzie wszelakiej maści. Na brzegu, prócz cum, pod nogami plątały się sieci rybackie i wszędobylskie mewy. Te krzykliwe powietrzne stworzenia o tej porze dnia zamiast wrzeszczeć, chodziły majestatycznie po betonowym brzegu, co jakiś czas odwiedzając po kładce jakąś łódź.

* Ach, te wrzeszczaki *


Vrsar
Po sjeście i odpoczynku pojechaliśmy zadekować się na campingu Orsera. Od Funtany, małej rybackiej wioski, prowadziła doń na południowy - wschód długa, prosta asfaltowa droga, w samo raz na końcowy odcinek wycieczki. camping zastaliśmy całkiem dobrze wyposażony - blisko mieliśmy sanitariaty i nieopodal restaurację z dancingiem. Na krótką chwilę, po rozłożeniu namiotów, pognałyśmy rzucic okiem na okolicę, po czym gdzieś ok. 19.30 ruszyliśmy na spacer pod kościół Mariacki z XII w. Przed tym romański, wzniesionym na wzgórzu kościółkiem roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na szeroką, usianą kilkoma wysepkami zatokę.

* Oczom ukazała się kościół ;)*

Na placu nieco poniżej kościoła zorganizowano jakby mały taras widokowy, gdyż stąd właśnie można było ujrzeć niczym nie zakłócony zachód słońca.
Tamże prawie każdy z nas zaliczył słoneczną sesję zdjęciową, popijając jednocześnie czerwone wytrawne wino, które to, niczym z kapelusza, wyciągnął Macieju.

* Do czerwoności...*

Po zachodzie, gdy ogniście czerwona kula schowała sie za linię horyzontu ruszyliśmy uliczkami miasta, by na jednym z placów zalegnąć na schodach i wypić po szklance piwa (ale opilcza grupa, nie? Hi, hi,hi). Obok wrzaskliwie bawiły się dzieciaki, jednak urzeczeni miejscem prawie ich nie słyszeliśmy. Biegały w koszulkach chorwackich, piłkarskich bohaterów, skakały po schodach, wdrapywały sie na murki. Ale mało kto zwracał na nie uwagę... Byliśmy w innym świecie. Gdy całkowicie się ściemniło zeszliśmy dalej do portu, zachwyca się tętniącymi życiem knajpkami, lodziarniami, restauracjami i morskim nadbrzeżem. Tutaj w otulinie ciemności i słabego światła latani ulicznych majaczyły wielkie, reprezentacyjne jachty grubych ryb, może jakiś milionerów, w innych miejscach stare ale pomalowane na nowo, odświeżone drewniane kutry i łajby.





Czując na ramionach chłodniejsze powiewy morskiej bryzy czas nam było sie zbiera w drogę powrotną. Choc późno, zabawy mieliśmy co niemiara - gwiazdą wieczoru została jednogłośnie Basia. Przy jednej z lodziarni pokusiła się o kupienie jednej gałki lodów. Z transakcji tej zrobiło sie istne przedstawienie - lodziarz (lub jak kto woli barman) zaczął nabieranymi kulami lodów uprawiac żonglerkę - przed sobą, nad głową i za plecami rzucał, zawsze trafiając, gałki lodów do otworu wafla. Z nich też ułożył przedziwnego stwora i wręczył go Basi. Lodami objadła sie cała nasza ekipa. I aby nie było dośc, później na dokładkę, gdy Michał otworzył swoją "paszczę" barman z odległości dośc sporej (10-15 m, może 20) trafił gałką loda wprost na migdałki naszego pilota!!! Co oczywiście wzbudziło nieukrywany podziw i aplauz u zebranych przy stolikach.

* Lodowy pajac dla Basi :) *

Po ciemku, z wątłym światełkiem latarek doczłpaliśmy sie jakoś do naszych namiotów.


  • DST 44.39km
  • Teren 38.00km
  • Czas 02:52
  • VAVG 15.48km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 czerwca 2008 Kategoria CHORWACJA

Dookoła Istrii 1

Dookoła Istrii 1

Pierwszy dzień wyprawy do Chorwacji.

Mapa trasy
Mapka trasy ISTARSKIE TOPLICE - NOVIGRAD

Na początek przedstawiam ekipę ludzi, którzy zdecydowali się spędzić ze sobą 9 szalonych, rowerowych dni razem.
Zanim jednak zacznę przedstawiać muszę wrzucić kilka uwag:
- nie jestem człowiekiem lubiącym drążyć "co, jak, kiedy i dlaczego" w kwestii prywatnego życia ludzi, stąd o nikim nie powstanie metryczka w stylu: imię, nazwisko, wiek, stan cywilny, liczba potomstwa" lub inne nudne dane :)
- co o kim napiszę na wstępie lub dalej będzie tylko zaobserwowanym faktem lub zasłyszanym fragmentem rozmów z członkami bardziej dociekliwymi i wścibskimi niż ja (tacy, proszę wierzyć na pewno byli),
- oczywiście we wszystkich kwestiach mogę się mylić, wszak nie jestem wszechwiedząca !!


Ekipa CYKLOTRAMP


MACIEK
nazywany w moich myślach "Macieju" (Macieju skręcił tu, Macieju przykręcił korbę, itp.). Szef tego szalonego i pozytywnie zakręconego zamieszania.
Ogorzały po tej wycieczce blondas, z rozbieganymi dookoła oczkami, namiętnie patrzący kątem oka na wszystko co dzieje się dookoła. Gdy mówił spozierał na ziemię lub gdzie indziej lecz wzroku nie zwykł dłużej na niczym zatrzymywać.
Posturę ma wątłą, jednak z krzepą w nogach. Głowa wystawała z szyi i tułowia niemal poziomo do przodu, co niektórym dało postawę do okrzyknięcie go "żurawiem" aczkolwiek mi przypominał znak zapytania "?". W rowerze zakochany. Według uważnych obserwatorów nawet spał w pozycji rowerowego "przykurczu", z głową pochyloną w pozycji aerodynamicznej.
Czasem lubił posługiwa się nieprawdą, szczególnie przy podawaniu długości dystansów i podjazdów lub wynikało to ze słabej znajomości czytania mapy.

BARTEK
Najwyższy z ekipy, posiadający trzy wymiary wysokości, w zależności kto, kiedy i w jakich okolicznościach go mierzył. Poza tym w jego przypadku dysponuję wiedzą odnośnie wieku, ale ograniczę się do stwierdzenia, iż debiutujący pilot jest mniej więcej w połowie swojej trzeciej dekady życia.
Jakiś czas temu zakończył zajmowa się wyczynowo kolarstwem, zdradził nam jednak, że zamierza bawi się w kolarstwo górskie na maratonach. Cóz poza tym... studiuje m.in fizjoterapię (bardzo uczony człowiek), poliglota (m.in włada francuskim), zajęty prywatnie przez dziewczynę gimanastyczkę ("dziewczyna nie do zdarcia"). Wielbiciel spahgetti z ziołami prowansalskimi :).

DOROTKA
Kobiet o wiek się nie pyta. Bizneswoman w bliżej niesprecyzowanej branży (tzn. nie dopytałam się o to i również nie udało mi się "podsłucha"). Na pewno wysportowana kobieta - z rozmów często dało się słysze, iż uprawia z rodziną kajakarstwo, grywa w koszykówke i siatkówkę a nade wszystko kocha pływa (żadnej okazji do kąpieli w morzu nie przepuściła).
No i turystka. Słowem pozazdrości formy i ilości czasu na aktywnoś fizyczną.

BASIA
Kolejna bizneswoman, z nocnej rozmowy (a raczej wywiadu udzielanego Agnieszce - dziennikarce) wynikało, iż jest wzieta projektantką odzieży. Jest również szczęśliwą posiadaczką syna, który na czas wyjazdu mamy miał się opiekowa mieszkaniem. basia natomiast spełaniała się jako mama na wyjeździe, opiekując się z czuła wzajemnością Bartkiem.
Ciepła w swym obyciu, delikatna lae dzielna nad wyraz. Ze wszech miar waleczna, jak każda kobieta !!

TOMEK
Stateczny, młody gośc, geograf pracujący w hotelu, podróżnik i zapalony fotograf. Na wyprawie błyszczał swym "wypasionym" Nikonem, który robił zdjęcia nawet przez zabrudzone okna busa pędzącego 100 km/h. To był dopiero sprzęt. Poza tym Tomek to pedancik i elegancik w każdym calu. Pierwszego wieczoru odgłos elektrycznej pompki do materaca wzięłam nawet początkowo za odgłos przenośnego odkurzacza i porządki w namiocie przed snem.
No i najważniejsza sprawa wielbiciel footbolu - nie opuscił, poza dniami podróży w busie, chyba żadnego meczu mistrzostw Europy transmitowanego w każdym telewizorze w knajpkach.

SEBASTIAN
Cichociemny kolarski "wymiatacz" z Olsztyna. Tylko on przejechał wszystkie najdłuższe dystanse i to bez dnia odpoczynku.
Prywatnie pracownik sklepu meblowego, ale nie zdradził które ze sławnych mebli sprzedaje ;).
Pedanterią dorównywał Tomkowi, przed wyprawą na rower (jak wypatrzyłam) skraplał stopy specjałami, po czym zakładał nieskazitelnie czyste skarpetki (rzecz u mężczyzn mało znana). Mimo formy był posiadaczem największego męskiego w naszej grupie brzuszka :).

JUSTYNA AND ARTUR
Symapatycna parka z Lublina. Ona - szczupła, czarnowłosa, ważąca mniej niż metr ziemniaków (mniej niż pół setki kilosów), z Instytutu Agrofizyki (cokolwiek to znaczy). Artur pracował kiedyś przez rok w kraju Kwitnącej Wiśni i wieczorami raczył nas opowieściami o dziwactwach Japończyków, a miał wiernych słuchaczy :).
Obydwoje ambitni rowerowo, wida było, że zjeździli tysie kilometrów na dwóch kółkach. Dzielnie stawiali czoła na długich i górzystych trasach. Justynka cho sporo drobniejsza od swego osobistego kompana na trasie prawie mu dorównywała.

MICHAŁ
Co tu gada, pełny kolarski profesjonalizm z metalowym siodełkiem wąskim niczym osa w talii. Występował m.in w roli jednego z trzech pilotów.

AGNIESZKA
Hmm, dużo by mówi, osobowośc tak niecodzienna, że trzeba by długo pisac. Dziennikarka - naukowiec ze stolicy, a wiadomo, że w Wa-wie mieszkają warszawiacy... Jak kot chadzała własnymi ścieżkami, więc mało kto ja w ciągu dnia widział (zazwyczaj spała), popołudniami i wieczorami jeździła samotnie. I tyle...

JESZCZE JEDNA UCZESTNICZKA
Na wyraźne żądanie szanownej jejmości, z pewnych względów mam "zakaz" publikowania treści na jej temat ;).

A teraz do rzeczy... czyli o istocie wyprawy.
Do Chorwacji, po trudach podróży i staniu w korkach na autostradzie (Chorwaci-kibice wracali do domu po przegranym z Turkami meczu na Euro), wjechaliśmy na paszporty. Słoweńcy wypuścili nas swobodnie, ale Chorwaci jednak przejrzeli czerwone książeczki. Granicę przekroczyliśmy w miejscowości BUZET i zaraz za szlabanem wszyscy gremialnie oddali się przyjemności wymiany waluty na ichniejsze kuny i lipy. W busiku natomiast znowu bez ruchu zalegała Agnieszka, leżąca w swoim śpiworze jak zabita. Wydawało się, że chyba pieniędzy nie wymieniła. Ciekwym było, że pańcia w kantorze spisując dane do pokwitowania za wymianę pieniędzy kopiowała co jej sie podobało, np. w miejscu po nazwisku i imieniu wpisywała "wojewoda" albo "Lublina" :D

Istarskie Toplice
Po kręceniu busem serpentyn po górskich drogach w górę i w dół dotarliśmy w końcu do startu naszej wycieczki w Istarskich Teplicach. Tam, wg programu mieliśmy odda się przyjemności kapieli w wodach uzdrowiska, co też doszło jak najbardziej do skutku. Po wstępnych przebierankach w stroje kąpielowe prawie wszyscy wskoczyliśmy (lub zanurzyliśmy) się w toń wody o zapachu zbuczałych jaj (wszak były to wody siarczanowe). Dorota po raz pierwszy wyznała tutaj, że jest zapaloną pływaczką. Doprawdy nie potrafiłam zliczyc ile długości basenu przepłynęła, ale ona jedyna zaznała nieco ruchu w wodzie. Pozostali w tym ja ograniczyli się głównie do moczenia... Ja osobiście długo nie zastanawiałam się czy wejść, bowiem podróż była tak wyczerpująca, że każda forma wody była zbawieniem.


* Widok spod "śmierdzących" wód *


* Śmierdzące wody zgromadzone w całkiem miłym basenie, całkiem daleko ekipa z wyprawy :) *


* I nawet ja się tutaj zamoczyłam *


* A tutaj przed startem a po kąpieli. Właśnie mamy wjechać na górę (vide pierwsze zdjęcie), ale wszyscy wątpimy w wykonalność tego zadania ;). Oczywiście nikt po morderczej podróży, z przykurczami w nogach nie podjął się wyzwania. Wszyscy pojechaliśmy na wersję "lightową" *



Livade

Pierwszą miejscowością, w której gremialnie rzuciliśmy się do wody (punkt wody pitnej na ulicy) było Livade. W zasadzie było to raczej skupisko domów i jednego sklepu wokół jednego skrzyżowania, względnie mini ronda. Prócz poboru "ha-dwa-o" chłopaki zagadali miejscowego gościa o meczu Chorwatów z Turkami dnia poprzedniego i tak oto nawiązali pierwszy kontakt z tubylczą ludnością. Nagadali się nawet całkiem sporo - emocje piłkarskie są w gruncie rzeczy uniwersalne :).


* W tej oto kamienicy można było nawet zdegustowac trufle, w które te okolice szczególnie obfitowały (ponoc). Ja osobiście byłam tak zgrzana, że nic mi było po truflach. Według Sebka smakowały jak spleśniałe grzyby... a fuuu!! *


W Livade największa atrakcją okazał się stojący przy ulicy kran z wodą. Niemal każdy z nas pragnął dotknąc czegoś mokrego, uzupełni bidon, zmoczyc chustki, twarz i cokolwiek się do zmoczenia nadawało. Zastanawiało mnie tylko, czy picie tutejszej niebutelkowanej wody nie przyprawi nas o biegunkę podróżnych, ale jak sie na koniec okazało mało kogo (jeśli w ogóle kogokolwiek) ta woda "ruszyła". I całe szczęście !!!

* Ekipa i oczekiwania na degustatorów *


Pojechaliśmy dalej, zatrzymując się jeszcze na małą chwilkę by zrewidowac trasę. Narady pilotów nie trwały jednak długo, więc po krótkiej regeneracji obraliśmy dalszy kurs na zachód.

* Chwila namysłu, gdzie jechac dalej *


* Tutaj Sebastianek pozuje do zdjęcia a obok zgrabne nogi Tomeczka ;) *


Niedaleko później Seba zorientował się, że powinien był się wcześniej posmarowac kremem z filtrem, stąd na małym przystanku, pod zadaszeniem, poratowany kremem od Basi zaczął się smarowac. Uzbrojony w "filtry" przeciwsłoneczne, zaczął doganiac resztę wycieczki. jechaliśmy wówczas szutrową, spieczona na suchy wiór drogą, mając po lewej stronie rzeczkę koloru intensywnie zielonego a po prawej jakieś poletka, zagajniki i w oddali lasy. Nieuchronnie zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie zaczynał się "podjazd niespodzianka" (zapowiadany 1 km).

Niestety, co mnie zresztą nie zdziwiło, maszyneria mojego ciała po nieprzespanej nocy w busie odmówiła posłuszeństwa i dało się słyszec z głebi wnętrzności "DOSC!!". Gdyby jeszcze nie ta spiekota, do której nie nawykłam, to może bym ujechała kawałek dalej, ale nie... Nie udało mi się dalej pedałowa, więc musiałam wysadzi swoje cztery litery z siodełka i prowadzi je obok roweru ;). Podobnie zrobiła zresztą Basia i pozostała "częśc mojej rodziny".
Szkoda, że traktor z wozem mijany przez nas po drodze zjeżdżał w dół, a nie w górę, bo chyba byłabym sie podczepiła :). Wędrówka z rowerem stała się wędrówką "od cienia do cienia" (podobne określenie pojawi sie jeszcze niejednokrotnie). Całe szczęście na duchu podtrzymywał nas od czasu do czasu Bartek, oddając nawet ofiarnie wodę, którą gasiłyśmy pragnienie. Wiedziałyśmy, że był to ten pierwszy kryzys, który trzeba przełama by dalej byłomłatwo.

Na szczycie wzniesienia usytuowany był mały cmentarzyk z kapliczką zamkniętą na głucho. Komu u cholery chce się tak wysoko taszczyc nieboszczyków - pomyślałam, zapominając, że na pewno samochodami. Tam po raz kolejny można było odda się przyjemności chłodzenia zimną wodą z ujęcia. gdy przybyłyśmy na górę, reszta prawie zasypiała z nudów, leżąc pokotem na trawie. Jedynie Justyś z Arturem "obczajali" cmentarną, zamknięta na głucho kaplicę. Przez jej okienka można było jedynie dostrzec wózek na trumny...

Ukoronowaniem trudów żmudnego podjazdu był łagodny, przepiękny zjazd pośród winnic, pól i sadów, urocze, ogniście czerwone szutrowe drogi i powietrze coraz bardziej przesycone wilgocią znad morza. W łagodniejszej już spiekocie zaliczaliśmy kolejne zjazdy po sympatycznie kamienistej drodze. Nieuchronnie zbliżaliśmy sie ku wybrzeżu. Co prawda słońce dawało popalic, ale czekała nas jeszcze niespodzianka :). Dostaliśmy się w okolice winnic i ogrodów oliwnych.

Sterle
Była to mała miejscowośc, a właściwie wioska z agroturystycznym zacięciem, położona 5 kilometrów od naszego punktu docelowego jakim był dzisiaj Novigrad. Zatrzymaliśmy sie w jednej z małych restauracji, gdzie szefostwo wycieczki na dobry początek zafundowało każdemu po kieliszku białego, lokalnie wyrabianego wina. Była to chyba nagroda za dzielną postawę w czasie podjazdu ;). Uraczono nas cudownie schłodzonym, młodym winkiem, a kielichy aż zaszły szronem. Nic lepszego na ugaszenie pragnienia w tej chwili nie istniało. Ummmm!!!
Pośród produkowanych w okolicy win wiadomo mi, że znależc tu można: wino malvasia, cabernet sauvignon, teran i barique - wino dojrzewające w drewnianych baryłkach.

* Ziemia ogniście czerwona i jedna z wielu winnic *


Sterle, prócz domowego jadła (domowe wędzone szynki, karkówka wieprzowa, bekon i salami) oferowało również zwiedzanie okolicznych skalnych grot (do których niestety nie dotarliśmy). Według opowieści i wzmianek niektóre z tych jaskiń były przed ok. 10 tys. lat zamieszkane. Później w okresie neolitu i brązu służyły już raczej jako miejsca pochówku, co też w pierwszych wiekach naszej ery czynili Rzymianie, gdy opanowali te tereny.

Kolejne kilka kilometrów do Novigradu poszło już gładko i ok. 17.00 znaleźliśmy się na polu campingowym (Autocamp "Sirena") - na naszym pierwszym na Istrii noclegu. Widoczek z plaży przy campingu poniżej - ładnie było, nie??

* Pod koniec dnia widoczek z plaży przy campingu *

Ale, ale... nikt nie powiedział (raczej napisał), że na tym dzień zakończyliśmy :).

NOVIGRAD

To pierwsze z większych, malowniczych miast Istrii, które wieczorem wyszliśmy podbijac. A raczej to miasteczka podbijały nasze serca. Ale do rzeczy...
Brzegiem morza ruszyliśmy już na własnych nogach do miasteczka. Nadbrzeże betonowe, pod murami miasta, ale jakże urocze. Towarzyszyło nam chylące sie ku zachodowi słońce, pisk mew i gwar rozmów.

* Między miastem a morzem...*


* W stronę słońca...*


Novigrad to średniowieczne miasteczko z wąskimi uliczkami, z mnóstwem lodziarni, sklepów z pamiątkami, kawiarni i restauracji (w zasadzie to gdzie tego było mało, nie?). Mieścinę założyli Rzymianie nazywając je początkowo Aeomona, później znane było jako Neapolis czyli Nowe Miasto. Novigrad to nazwa słowiańska. Od średniowiecza miastem rządzili Wenecjanie a do XVIII wieku Novigrad był położony na wyspie, później władze miasta zadecydowały o zasypaniu przesmyku oddzielającego wyspę od półwyspu, łącząc tym samym Novigrad z lądem.

Nieco wygłodniali rzuciliśmy okiem na restaurację, do której mieliśmy później wpaśc i poszliśmy dalej.
Doś pobieżne poznawanie zabytków Novigradu rozpoczęliśmy na ul. Gradskih vrata , od kościoła Błogosławionej Maryi Dziewicy (crkva Blažene Djevice Marije) z niewysoką dzwonnicą zbudowaną z kamiennych bloków. Powstał w XV w. i należał kolejno do dominikanów, augustianów oraz franciszkanów. Spod kościoła widać było dobrze zachowane wysokie mury obronne z blankami, przebiegające poprzecznie do ul. Gradskih vrata. To wszystko objaśniał nam Macieju z pewną dozą powagi na twarzy.

* Pewno jakiś zabytkowy budynek w stylu weneckiego gotyku, ;)*


Kontynuowaliśmy spacer po starym mieście. Kluczyliśmy pośród pozostałych po najeździe tureckim murów obronnych. Cykaliśmy zdjęcia i tak sie kręciliśmy. Ja wypatrzyłam jakiś ładny budynek i zrobiłam mu zdjęcia, jak powyżej :). Na deser zasiedliśmy w poprzednio wspomnianej restauracji, gdzie chłopaki postanowili zjeśc pizze. Przy dźwiękach wieczornego gwaru, muzyce i dobiegających z telewizorów odgłosach z meczu piłkarskiego zaczęliśmy konsumpcję.
Ja niestety, ku swemu zaskoczeniu otrzymałam skąpą sałatkę składająca się li tylko z sałaty, ogórka i kilku plasterków pomidora - nawet cebuli i wszędobylskich oliwek nie było. Błeee... Ale za to na koniec damska częśc na koszt (chyba mały) restauracji została poczęstowana jakimś brzoskwiniowo - pomarańczowym likierem, natomiast częśc męską uraczono czymś w rodzaju uzo. Próbowałam i jednego i drugiego i nieco lico mi poczerwieniało, na pewno :).

Niestety nie załapaliśmy się na hucznie obchodzone 28 sierpnia, kilkudniowe świeto patrona miasta, św. Pelagiusza.

Po trudach pierwszego dnia i "objedzeniu się" w novigradzkiej restauracji wróciliśmy w ciemnościach do namiotów. Przez noc zastanawiałam się co nas czeka jutro...





  • DST 40.31km
  • Teren 35.00km
  • Czas 02:28
  • VAVG 16.34km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl