Wpisy archiwalne w kategorii
NORWAY
Dystans całkowity: | 3211.71 km (w terenie 940.30 km; 29.28%) |
Czas w ruchu: | 207:50 |
Średnia prędkość: | 15.45 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.90 km/h |
Suma podjazdów: | 22235 m |
Maks. tętno maksymalne: | 166 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (71 %) |
Suma kalorii: | 21967 kcal |
Liczba aktywności: | 105 |
Średnio na aktywność: | 30.59 km i 1h 58m |
Więcej statystyk |
Sobota, 16 maja 2009
Kategoria NORWAY
Pętla szlakiem M.Północnego
No więc opis nadchodzi...;)
Rzut beretem od mojego kempingu czyli ok. 3 km dalej znajduje się Sandnes. Niewielkie miasteczko przy samym końcu (lub początku, jak kto woli) fiordu Gandsfjorden. Miasto jest nazywane "rowerowym miastem", gdyż wokół wytyczono wiele tras rowerowych, które prócz sławnego szlaku rowerowego M.Północnego oplatają okolice. W centrum miasta można bezpłatnie skorzystać z wypożyczalni rowerów (ok. 200 do wypożyczenia). W czerwcu natomiast odbywa się tutaj Rowerowy Festiwal Bluesowy - może zajrzę w tym czasie :).
Dojechałam do centrum przy terminalu autobusowym, poszukując informacji turystycznej oraz Muzeum Rowerów. Info znalazłam i postanowiłam poczekać do otwarcia. Muzeum gdzieś "przepadło", nigdzie śladu po nim - ale znowu się usprawiedliwię - bez mapy, na nosa wiele nie jestem w stanie wyczuć, he,he.
Muzeum Rowerów - w 1868 r. rozpoczął tutaj działalność sklep niejakiego Jonasa Øglænda a w 1906 r. jego dwaj synowie zaczęli produkcję rowerów w swoim warsztacie. Potem warsztat rozrósł się do większej wytwórni rowerów w Norwegii. Ponoć w muzeum zrekonstruowano ów warsztat z pierwszych lat działalności w XIX w. oraz zebrano kolekcję rowerów, motorowerów i motocykli norweskich.
Niestety nie miałam przyjemności oglądnięcia tego - ale może następnym razem:)
Do 10.00 postanowiłam pojeździć wzdłuż fiordu po Elvegata. W zasadzie to ciągnie się tutaj port rozładunkowy dla wszelkiej maści statków. Nawet ściągnęłam zoomem i podglądnęłam jeden z nich...
Tutaj też niedaleko informacji spotkałam tulipany "giganty". Oprócz tego, że wyglądały imponująco, to sięgały mi aż do pasa!!
Ale, tuż po godz. 10.00 odkryłam, że w sobotę poza okresem wakacyjnym (czyli od 20.06) info jest nieczynne w soboty. Super! - pomyślałam. Zamiast "cykać" dawno kolejne kilometry ja czekałam upierdliwie na otwarcie. Ale nic dziwnego - za szybką leżało mnóstwo przewodników po tutejszych trasach rowerowych i chciałam trochę pozabierać. Ale cóż, nie udało się...:(
Dalej popedałowałam na południowy-zachód, szukając szlaku rowerowego, na który w końcu trafiłam. Po drodze spotkałam urocze pastwisko z nie mniej uroczymi "łaciatkami". Widok rozleniwionych krówek tak mi się spodobał, że cyknęłam zdjęcie.
Na 20 km minęłam tablicę z napisem "Gmina Sola". Niedaleko też tkwiła w ziemi tablica z kierunkowskazem na jakiś zabytek lub miejsce pamiątkowe. Zajechałam tam szutrową drogą, prowadzącą również na pobliskie pole golfowe.
Otóż to zabytkowe miejsce to Domsteiene. Kamienny krąg zbudowany z 24 stojących sztorcem w ziemi podłużnych kamieni, tworzących krąg o wielkości 22,5x20 m. W środku leżał jeden płaski jak stół kamień, do którego prowadziły promieniście linie utworzone z mniejszych kamoli. To coś jest uważane za pamiątkowy grobowiec lub święte miejsce, gdzie składano dawniej krwawe ofiary.
Po raz pierwszy miejsce to odkrył Benedix Christian de Fine w 1745 r. Co by się uwiecznić na świętym miejscu i udowodnić swoją bytność tutaj, zdjęcie poniżej:).
A za chwilę kolejna atrakcja. Na drodze szlaku rowerowego kolejna perełka. To kościół w Sola. Jest to w zasadzie rekonstrukcja średniowiecznego kościoła, który był w zasadzie przez długie stulecia ruiną. Ruiny były nawet częściej przedstawiane na rycinach, jako przykład żałosnego upływu czasu, nawet po tym jak kupił je malarz, Johan Bennetter w 1871 r. Wcześniej z powodu swojego "rozpadu" kościół zamknięto dla wiernych (1842 r.).
Początki kościoła sięgają gdzieś kilku lat po r. 1000 i były dobrami królewskimi. Dzisiaj to w zasadzie połączenie, acz bardzo udane uważam, starego z nowym - średniowiecznego kościoła, domu i atelier.
Wokół z wzniesienia rozciąga się przepiękny widok na morze a i z samego wnętrza kościoła jest co podziwiać. Zza szkła wyłania się z mrocznej sali głównej bajkowy i kolorowy widok na okolicę.
.
W końcu na 26 km po mojej lewej stronie ujrzałam plażę!!! Przyznam, że było to jedne z ładniejszych zakątków tej trasy i spędziłam tutaj sporo czasu na chodzenie po plaży bez butków, mocząc nogi w lodowatej wodzie. Oczywiście zrobiło to tylko dobrze, na moje umęczone troszkę nogi! Wydmy, piasek, błękit morza. Cudnie!!!
Sola (w tłumaczeniu na polski - Słońce) jest znana ze swojego muzeum lotnictwa. W zasadzie to nie jestem zbyt zainteresowana latającym "ustrojstwem", więc postanowiłam darować sobie wycieczkę w głąb lądu. Pojechałam dalej, tym razem na północ, mając po swojej lewej stronie wybrzeże i morze.
Nad zatoczką Risavika leży miejscowość Tananger słynne ze swojego targu żywymi owocami morza. Zajechałam do małego portu, wdychając charakterystyczny zapach świeżych ryb, krabów, krewetek.
Korciło mnie posilić się w pobliskiej restaracyjce, gdzie serwowano powyższe specjały, ale w plecaku "spały" jeszcze moje kanapki. Szkoda, by się zmarnowały. Zresztą niespecjalnie chciało mi się jeść. Minęłam więc jeszcze po drodze pomnik na cześć dwóch sióstr, które w czasie sztormu wypłynęły łodzią wiosłową ratować swojego topiącego się na otwartym morzu brata.
Zmierzając dalej na północny-wschód, w kierunku Stavanger zahaczam jeszcze o jeden z wielu cudownych widoków i wkrótce znajduję się na przedmieściach stolicy regionu Rogaland.
Po drodze mijam tabliczki z różnymi trasami rowerowymi, tyle jeszcze do zobaczenia, a zbliża się późne popołudnie. Niestety, wszystkiego nie zdołam zobaczyć i objeździć. Pedałuję więc zgodnie z głównym szlakiem, by wydostać się na znajomą trasę do Sandnes. Przejechałam jeszcze przez tereny rekreacyjne rozłożone między lasami i jeziorem Store Stokkavatnet. Cudo! Tam zrobiłam sobie małą przerwę na kanapki i wygrzewanie w słoneczku. A poniżej filmik ze sjesty :)
"/>
W międzyczasie kluczę między uliczkami Stavanger, próbując znaleźć centrum;).
Niestety, jeszcze trochę pobłądziłam (jak zwykle zresztą). Ale za to trafiłam na cmentarz wojenny (Krigs gravlund). Z ciekawości wjechałam, a właściwie weszłam na jego teren. Dla szacunku dla zmarłych dusz, postanowiłam tylko prowadzić rower, aby nie szaleć po alejkach. Potem jednak okazało się, że inni bez skrupułów pedałują.
Cmentarz niby wojenny, ale nagrobki żywo świadczą o tym, że "polegują" tutaj sobie nie tylko zmarli w czasie wojny. Za to kwiaty i otoczenie przepiękne. Przy całkiem dużej kaplicy urządzono "bajorko" z fontanną, zegarem słonecznym na postumencie, a wokoło cudowne tulipany.
Nie wiedzieć czemu królują tutaj tulipany. No, ale trzeba przyznać, że całkiem "twarzowe", nie?
Co by nie mówić cmentarze są jakieś takie miłe do fotografowania.
W końcu dojeżdżam do St. Olav'sgata, która łukiem otacza parki miejski z fontanną na środku jeziorka Breiavatnet. Na jego południowym krańcu znajduje się średniowieczna katedra, Domkirke.
Katedra w Stavanger - jej budowa została ukończona w 1125 r. przez murzarzy, którzy pochodzili prawdopodobnie z Anglii, stąd jej anglo-normandzki styl. Patronem katedry, otaczającym ją swoim świętym ramieniem (dosłownie też), jest świ. Swithin (śmieszne imię dla świętego, nie?). Napisałam, że otacza dosłownie ramieniem, bo w katedrze znajdują się jego relikwie, a ściślej właśnie ramię świętego.
Trafiłam nawet na jakiś ślub pod katedrą, bo z odrzwi wylał się mały tłumek z parą nowożeńców. Nie powiem, że parą młodą, bo ich z bliska nie widziałam, ale na moje oko "pan młody" raczej był w nieco bardziej zaawansowanym wieku niż młody ;).
Znudzona widokiem katedry pojechałam w kierunku nadbrzeża, Niebieskiej Promenady. Takich tłumów nie spodziewałam się. Na placu i deptaku było takie mrowie ludzi, że tylko oczy wytrzeszczałam.
[/url]
W ogródkach przy restauracjach i pubach nie dałoby się igły wcisnąć. Niestety by jakoś się poruszać musiałam "zrzucić" cztery litery z siodełka. Przy ogródkach wrzaski, krzyki, śpiewy, muzyka na zewnątrz. Atmosfera genialna, prawie wakacje!!
Wnet tłumy spod pubów ruszyły gremialnie w kierunku zacumowanych przy kei statków. Okazało się, że to tłumy kibiców, które zapakowawszy się na pokład czterech wielkich statków, pożegnały Stavanger. Wnosząc z nazwy jednego z klubów mogli to być kibice klubu piłkarskiego Viking Stavanger.
Ja tymczasem usiadłam w restauracji "Hall Toll", bo trochę miejsc się zwolniło. Rozgościłam się przy dużym stoliku, zamówiłam sałatkę Cezara i zimne piwko. Sałatka, która kosztowała mnie na polskie 75 zł, składała się z zielonej sałaty, kulki sera (jak się potem okazało to było jajko!), kilku grzanek, kurczaka i skrawków pieczonego bekonu.
Posilałam się, rozglądając jednocześnie dookoła. W oczy rzucił mi się jakiś facecik z wąsem (musiał to być Polak). Gdy dostał piwo, siorbnął trochę i się jakoś tak wzdrygnął. Chyba przyzwyczajony do polskiego Żubra, Żywca lub Lecha ;). A tutaj Lervig - mi tam smakowało.
Drugi facet, dużo młodszy, założył po jedzeniu ręce za głowę, wystawił twarz do słońca i zastygł tak w tej pozycji na dobre 10 minut. Siedziało się fajniutko - słońce grzało, lekki wiaterek zawiewał, luzik. Och!!! Wtedy wnet poczułam narastające palenie w łydkach... Spojrzałam na nie, a tu zwykła opalenizna na "raka". Ładnie... będę w nocy wyć!!!
I już całkiem wracając przejechałam obok Muzeum Ropy Naftowej. Jest ono o tyle ciekawe, że z zewnątrz wygląda imponująco. W salach, które wyglądają z zewnątrz jak zbiorniki, pokazane są prezentacje multimedialne z historią wydobycia ropy, codziennego życia na platformie, itp. Ciekawy jest ponoć dokument, będący ekspertyzą rządową, w której mowa o tym, że nie ma przesłanek by twierdzić, że w tych okolicach są złoża ropy naftowej. Dobrze, że nikt w to nie uwierzył ;).
[img title="Norweskie Muzeum Ropy Naftowej" width="600" height="450" author="Sinead"]http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,54235,norweskie-muzeum-ropy-naftowej.jpg" title="Zdjęcie z wycieczki rowerowej" width="600" height="389" />
Rzut beretem od mojego kempingu czyli ok. 3 km dalej znajduje się Sandnes. Niewielkie miasteczko przy samym końcu (lub początku, jak kto woli) fiordu Gandsfjorden. Miasto jest nazywane "rowerowym miastem", gdyż wokół wytyczono wiele tras rowerowych, które prócz sławnego szlaku rowerowego M.Północnego oplatają okolice. W centrum miasta można bezpłatnie skorzystać z wypożyczalni rowerów (ok. 200 do wypożyczenia). W czerwcu natomiast odbywa się tutaj Rowerowy Festiwal Bluesowy - może zajrzę w tym czasie :).
Dojechałam do centrum przy terminalu autobusowym, poszukując informacji turystycznej oraz Muzeum Rowerów. Info znalazłam i postanowiłam poczekać do otwarcia. Muzeum gdzieś "przepadło", nigdzie śladu po nim - ale znowu się usprawiedliwię - bez mapy, na nosa wiele nie jestem w stanie wyczuć, he,he.
Muzeum Rowerów - w 1868 r. rozpoczął tutaj działalność sklep niejakiego Jonasa Øglænda a w 1906 r. jego dwaj synowie zaczęli produkcję rowerów w swoim warsztacie. Potem warsztat rozrósł się do większej wytwórni rowerów w Norwegii. Ponoć w muzeum zrekonstruowano ów warsztat z pierwszych lat działalności w XIX w. oraz zebrano kolekcję rowerów, motorowerów i motocykli norweskich.
Niestety nie miałam przyjemności oglądnięcia tego - ale może następnym razem:)
W rowerowym mieście - Sandnes© Sinead
Do 10.00 postanowiłam pojeździć wzdłuż fiordu po Elvegata. W zasadzie to ciągnie się tutaj port rozładunkowy dla wszelkiej maści statków. Nawet ściągnęłam zoomem i podglądnęłam jeden z nich...
Przeładunek trwa...© Sinead
Tutaj też niedaleko informacji spotkałam tulipany "giganty". Oprócz tego, że wyglądały imponująco, to sięgały mi aż do pasa!!
Ale, tuż po godz. 10.00 odkryłam, że w sobotę poza okresem wakacyjnym (czyli od 20.06) info jest nieczynne w soboty. Super! - pomyślałam. Zamiast "cykać" dawno kolejne kilometry ja czekałam upierdliwie na otwarcie. Ale nic dziwnego - za szybką leżało mnóstwo przewodników po tutejszych trasach rowerowych i chciałam trochę pozabierać. Ale cóż, nie udało się...:(
Sandnes© Sinead
Dalej popedałowałam na południowy-zachód, szukając szlaku rowerowego, na który w końcu trafiłam. Po drodze spotkałam urocze pastwisko z nie mniej uroczymi "łaciatkami". Widok rozleniwionych krówek tak mi się spodobał, że cyknęłam zdjęcie.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Na 20 km minęłam tablicę z napisem "Gmina Sola". Niedaleko też tkwiła w ziemi tablica z kierunkowskazem na jakiś zabytek lub miejsce pamiątkowe. Zajechałam tam szutrową drogą, prowadzącą również na pobliskie pole golfowe.
Otóż to zabytkowe miejsce to Domsteiene. Kamienny krąg zbudowany z 24 stojących sztorcem w ziemi podłużnych kamieni, tworzących krąg o wielkości 22,5x20 m. W środku leżał jeden płaski jak stół kamień, do którego prowadziły promieniście linie utworzone z mniejszych kamoli. To coś jest uważane za pamiątkowy grobowiec lub święte miejsce, gdzie składano dawniej krwawe ofiary.
Ja we własnej osobie:) i Domsteiene© Sinead
Po raz pierwszy miejsce to odkrył Benedix Christian de Fine w 1745 r. Co by się uwiecznić na świętym miejscu i udowodnić swoją bytność tutaj, zdjęcie poniżej:).
A za chwilę kolejna atrakcja. Na drodze szlaku rowerowego kolejna perełka. To kościół w Sola. Jest to w zasadzie rekonstrukcja średniowiecznego kościoła, który był w zasadzie przez długie stulecia ruiną. Ruiny były nawet częściej przedstawiane na rycinach, jako przykład żałosnego upływu czasu, nawet po tym jak kupił je malarz, Johan Bennetter w 1871 r. Wcześniej z powodu swojego "rozpadu" kościół zamknięto dla wiernych (1842 r.).
Sola Kirke© Sinead
Początki kościoła sięgają gdzieś kilku lat po r. 1000 i były dobrami królewskimi. Dzisiaj to w zasadzie połączenie, acz bardzo udane uważam, starego z nowym - średniowiecznego kościoła, domu i atelier.
Wokół z wzniesienia rozciąga się przepiękny widok na morze a i z samego wnętrza kościoła jest co podziwiać. Zza szkła wyłania się z mrocznej sali głównej bajkowy i kolorowy widok na okolicę.
Z wnętrza kościoła widok...© Sinead
W końcu na 26 km po mojej lewej stronie ujrzałam plażę!!! Przyznam, że było to jedne z ładniejszych zakątków tej trasy i spędziłam tutaj sporo czasu na chodzenie po plaży bez butków, mocząc nogi w lodowatej wodzie. Oczywiście zrobiło to tylko dobrze, na moje umęczone troszkę nogi! Wydmy, piasek, błękit morza. Cudnie!!!
Morze, plaża i rower...© Sinead
Bez "SPDziaków"© Sinead
Hmm, powygrzewać się :)© Sinead
Sola (w tłumaczeniu na polski - Słońce) jest znana ze swojego muzeum lotnictwa. W zasadzie to nie jestem zbyt zainteresowana latającym "ustrojstwem", więc postanowiłam darować sobie wycieczkę w głąb lądu. Pojechałam dalej, tym razem na północ, mając po swojej lewej stronie wybrzeże i morze.
Nad zatoczką Risavika leży miejscowość Tananger słynne ze swojego targu żywymi owocami morza. Zajechałam do małego portu, wdychając charakterystyczny zapach świeżych ryb, krabów, krewetek.
Rybak z krabem...© Sinead
Korciło mnie posilić się w pobliskiej restaracyjce, gdzie serwowano powyższe specjały, ale w plecaku "spały" jeszcze moje kanapki. Szkoda, by się zmarnowały. Zresztą niespecjalnie chciało mi się jeść. Minęłam więc jeszcze po drodze pomnik na cześć dwóch sióstr, które w czasie sztormu wypłynęły łodzią wiosłową ratować swojego topiącego się na otwartym morzu brata.
Zmierzając dalej na północny-wschód, w kierunku Stavanger zahaczam jeszcze o jeden z wielu cudownych widoków i wkrótce znajduję się na przedmieściach stolicy regionu Rogaland.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Po drodze mijam tabliczki z różnymi trasami rowerowymi, tyle jeszcze do zobaczenia, a zbliża się późne popołudnie. Niestety, wszystkiego nie zdołam zobaczyć i objeździć. Pedałuję więc zgodnie z głównym szlakiem, by wydostać się na znajomą trasę do Sandnes. Przejechałam jeszcze przez tereny rekreacyjne rozłożone między lasami i jeziorem Store Stokkavatnet. Cudo! Tam zrobiłam sobie małą przerwę na kanapki i wygrzewanie w słoneczku. A poniżej filmik ze sjesty :)
"/>
W międzyczasie kluczę między uliczkami Stavanger, próbując znaleźć centrum;).
Niestety, jeszcze trochę pobłądziłam (jak zwykle zresztą). Ale za to trafiłam na cmentarz wojenny (Krigs gravlund). Z ciekawości wjechałam, a właściwie weszłam na jego teren. Dla szacunku dla zmarłych dusz, postanowiłam tylko prowadzić rower, aby nie szaleć po alejkach. Potem jednak okazało się, że inni bez skrupułów pedałują.
Cmentarz niby wojenny, ale nagrobki żywo świadczą o tym, że "polegują" tutaj sobie nie tylko zmarli w czasie wojny. Za to kwiaty i otoczenie przepiękne. Przy całkiem dużej kaplicy urządzono "bajorko" z fontanną, zegarem słonecznym na postumencie, a wokoło cudowne tulipany.
Cmentarne kwiaty...© Sinead
Nie wiedzieć czemu królują tutaj tulipany. No, ale trzeba przyznać, że całkiem "twarzowe", nie?
Udane zestawienie ;)© Sinead
Co by nie mówić cmentarze są jakieś takie miłe do fotografowania.
Godzina się zgadzała :))© Sinead
W końcu dojeżdżam do St. Olav'sgata, która łukiem otacza parki miejski z fontanną na środku jeziorka Breiavatnet. Na jego południowym krańcu znajduje się średniowieczna katedra, Domkirke.
Katedra w Stavanger - jej budowa została ukończona w 1125 r. przez murzarzy, którzy pochodzili prawdopodobnie z Anglii, stąd jej anglo-normandzki styl. Patronem katedry, otaczającym ją swoim świętym ramieniem (dosłownie też), jest świ. Swithin (śmieszne imię dla świętego, nie?). Napisałam, że otacza dosłownie ramieniem, bo w katedrze znajdują się jego relikwie, a ściślej właśnie ramię świętego.
Trafiłam nawet na jakiś ślub pod katedrą, bo z odrzwi wylał się mały tłumek z parą nowożeńców. Nie powiem, że parą młodą, bo ich z bliska nie widziałam, ale na moje oko "pan młody" raczej był w nieco bardziej zaawansowanym wieku niż młody ;).
Domkirke-katedra© Sinead
Znudzona widokiem katedry pojechałam w kierunku nadbrzeża, Niebieskiej Promenady. Takich tłumów nie spodziewałam się. Na placu i deptaku było takie mrowie ludzi, że tylko oczy wytrzeszczałam.
[/url]
W ogródkach przy restauracjach i pubach nie dałoby się igły wcisnąć. Niestety by jakoś się poruszać musiałam "zrzucić" cztery litery z siodełka. Przy ogródkach wrzaski, krzyki, śpiewy, muzyka na zewnątrz. Atmosfera genialna, prawie wakacje!!
Wnet tłumy spod pubów ruszyły gremialnie w kierunku zacumowanych przy kei statków. Okazało się, że to tłumy kibiców, które zapakowawszy się na pokład czterech wielkich statków, pożegnały Stavanger. Wnosząc z nazwy jednego z klubów mogli to być kibice klubu piłkarskiego Viking Stavanger.
Ja tymczasem usiadłam w restauracji "Hall Toll", bo trochę miejsc się zwolniło. Rozgościłam się przy dużym stoliku, zamówiłam sałatkę Cezara i zimne piwko. Sałatka, która kosztowała mnie na polskie 75 zł, składała się z zielonej sałaty, kulki sera (jak się potem okazało to było jajko!), kilku grzanek, kurczaka i skrawków pieczonego bekonu.
Posilałam się, rozglądając jednocześnie dookoła. W oczy rzucił mi się jakiś facecik z wąsem (musiał to być Polak). Gdy dostał piwo, siorbnął trochę i się jakoś tak wzdrygnął. Chyba przyzwyczajony do polskiego Żubra, Żywca lub Lecha ;). A tutaj Lervig - mi tam smakowało.
Drugi facet, dużo młodszy, założył po jedzeniu ręce za głowę, wystawił twarz do słońca i zastygł tak w tej pozycji na dobre 10 minut. Siedziało się fajniutko - słońce grzało, lekki wiaterek zawiewał, luzik. Och!!! Wtedy wnet poczułam narastające palenie w łydkach... Spojrzałam na nie, a tu zwykła opalenizna na "raka". Ładnie... będę w nocy wyć!!!
I już całkiem wracając przejechałam obok Muzeum Ropy Naftowej. Jest ono o tyle ciekawe, że z zewnątrz wygląda imponująco. W salach, które wyglądają z zewnątrz jak zbiorniki, pokazane są prezentacje multimedialne z historią wydobycia ropy, codziennego życia na platformie, itp. Ciekawy jest ponoć dokument, będący ekspertyzą rządową, w której mowa o tym, że nie ma przesłanek by twierdzić, że w tych okolicach są złoża ropy naftowej. Dobrze, że nikt w to nie uwierzył ;).
[img title="Norweskie Muzeum Ropy Naftowej" width="600" height="450" author="Sinead"]http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,54235,norweskie-muzeum-ropy-naftowej.jpg" title="Zdjęcie z wycieczki rowerowej" width="600" height="389" />
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
- DST 77.79km
- Teren 23.00km
- Czas 05:07
- VAVG 15.20km/h
- VMAX 46.00km/h
- Temperatura 21.0°C
- Podjazdy 834m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 maja 2009
Kategoria NORWAY
Cała naprzód!!
Wczorajszego dnia obiecałam sobie, że zafunduję sobie porządną wycieczkę. Po miesiącu pobytu na obczyźnie, należy mi się!!
Ponieważ prowadziłam "dziennik podróży" dalej będę go cytować, więc nie należy się dziwić, że jest pisany w czasie teraźniejszym:)
"Siedzę sobie na ławeczce przy Indre Kai, czekając na båt czyli statek. Statki kursujące z centrum Haugesund obsługuje firma "Tide", a linia to tzw. Flaggruten, z trasą z Beregen do Stavanger, nazwijmy to, statkami "pospiesznymi".
Statek ma być o 15.00, ale o 14.30 cumuje do nadbrzeża statek kursujący z wyspy Røvær. Z łodzi wydobywają się zwykli ludzie, jeden rowerzysta i nawet jeden "skuterzysta". A ja dalej przebieram nogami, bo czekam na swoją. W głowie kłębią mi się myśli: czy pogoda mi dopisze, czy statek nie zatonie, czy nie będzie kłopotów z noclegiem na kampingu??
Ale czym ja się martwię? Pogoda wyjątkowo piękna, na niebie ani jednej chmurki. Wystawiłam więc grzbiecik w czarnej bluzie i wsysam ciepełko.
A łódź się zbliża z północnej części portu, z Bergen..."
Rower wtaszczyłam z pomocą jakiegoś uprzejmego, również "zrowerowanego" Norwega na otwarty pokład na górze statku. Upięłam by przypadkiem nie zsnunął się w otchłań morza i... tam pozostałam. Zeszłam tylko na chwilę zakupić bilet na zamówioną wcześniej internetową rezerwację i udało się dostać także bilet powrotny. Całość to "przyjemność" 400 NOKów (ok. 200 zł).
"Siedzę sobie, rzecz jasna, na górze, na pokładzie by podziwiać widoki między Karmøyem po lewej a wyspami o nieznanej mi nazwie po prawej. Tyle, że ja siedzę tyłem do dzioba i to prawie na rufie. Znalazłam sobie ustronne miejsce, chroniące przed wiatrem, za jakąś białą, przytwierdzoną na stałe, blaszaną skrzynię i opierając się o nią plecami, usadowiłam cztery litery wprost na pokładzie.
W oddali, w głębi lądu, widać na horyzoncie ośnieżone wierzchołki gór, a najbliższy nam brzeg to kąpiące się w morzu skały. Tak naprawdę to chyba ląd, ale jego wierzchołki wystają tylko z wody...Hmm, nie rozwikłam tego. Tak czy siak piękne:). Biel poręczy, trochę oskrobana, kontrastuje z głębikim błękitem wody dookoła. I czerwona łódź ratunkowa na rufie. Przedni widok!! Oby tylko z niej nie korzystać;). A we włosach (co prawda krótkich) wiatr robi dalej niezłą zawieruchę. No i trochę "zatyka" jak się stanie twarzą w kierunku rejsu...
W końcu, po godzinie z dwudziestoma minutami zbliżamy się do portu w Stavanger. Przy porcie super wielgachne statki, łodzie i inne jednostki pływające, których wymienić nie jestem w stanie. Daleko, ale coraz bliżej widać centrum miasta.
Z drugiej strony górują nad wszystkim jakieś konstrukcje przypominające platformy wiertnicze. Piszę przypominające, bo w pobliżu samego Stavanger i to w dodatku w środku portu nikt by nie wydobywał ropy przecież.
"STAVANGER - czwarte co do wielkości miasto w Norwegii ze 120.000 "człowieczków" nordmennów. W Polsce to prawie pipidówa, nie? ;). Ale trzeba zauważyć, że Norwegia to najmniej zagęszczone (po Islandii) państwo w Europie. Takie mniej więcej jak Polska tyle, że mieszkańców 10 razy mniej.
Swoje "złote czasy" Stavanger przeżywało na początku XX w. kiedy to jeszcze morze tutaj było bogate w ryby, szczególnie sardynki. Ponoć mieściło się tutaj prawie 70 fabryk przetwórstwa sardynek i ich pakowania do puszek a połowa ludzi w mieście była w nich zatrudniona!!!
No, ale skończyło się - ryby przeniosły się dalej w morze...
Na szczęście odkryto tutaj złoża ropy naftowej (w latach 60-tych XX w.) i tak miasto na nowo odżyło. Chyba nawet bardziej niż za czasów sardynek ;).
No więc postawiłam stopę na suchy ląd na terminalu "Fiskepiren". Krótki rzut okiem i jazda dalej. Muszę dojechać na kemping w Sandnes, a to gdzieś na południe. Znowu niestety muszę się posługiwać mapką tzw. poglądówką, gdzie tylko główne drogi widnieją...
No i jak zwykle pogubiłam się. Albo ja jestem głupia albo oznaczenia jakieś trefne. Ale chyba to drugie;). Zajechałam na jakieś tereny rekreacyjne na Storhaug. Widoki przepiękne, ale co z tego, jak nie wiem gdzie jechać dalej. I na dodatek nie mam czasu pstrykać zdjęć :(. W sumie chyba wróciłam do punktu wyjścia - tracąc 10 km (ale przynajmniej to 10 więcej na liczniku), niezłe kółko...
Jestem coraz bardziej wkurzona. W końcu złapałam jakiegoś Norwego-robotnika, dłubiącego jakimś długim metalowym prętem w ziemi. Oni tu za Chiny nie są zorientowani w mapie. Myśli i myśli, by po długim czasie pokazać niepewnie, gdzie jest południe. "To ja też wiem" - pomyślałam, ale jakby ktoś chciał mi dorysować komiksową chmurkę nad głową to musiałby ją wypełnić głąbami kapusty, czaszkami i polskim "ku...". No więc też wiedziałam, gdzie jest południe, ale mi chodziło o wjazd na szlak rowerowy. No nic, nie pomógł mi, ale z błogim uśmiechem zaczął pogawędkę o tym, że jego córka bierze ślub za tydzień, w kościele którego wieża wystawała właśnie zza drzew i że czuje się z tym staro. "Dobra, dobra" - pomyślałam, nie staro tylko, że musisz dziewczynę oddać innemu chłopu - "to cię boli", kontemplowałam w myślach po polsku.
Jednocześnie musiałam tłumaczyć sobie co on dalej "nawijał". A nawijał, że ma koleżankę z Polski, że Polacy są tacy mili, że uwielbia Polaków i takie tam dyrdymały. Ja mu powiedziałam w ramach wyrównania rachunków, że lubię Norwegów:).
Po pogawędce pojechałam dalej, łapiąc mniej więcej kurs. I chyba okazuje się, że tym razem dobry. Uff, teraz aby szybko na miejsce. Co prawda nie z powodu ciemności, ale raczej z głodu. Ssie mnie cholernie w żołądku!! Moje małe zapasy już wyżarłam:(. Ale, ale... Chyba widzę McDonalda!!! Wizja szybkiej cieplejszej kanapki zaczyna się przybliżać, koła kręcą się szybciej a wraz z nimi moje soki żołądkowe.
Niestety na kanapkę czekałam cholernie długo, ale w końcu ją dostałam. Posilona ruszam dalej. Trochę ta traska nudna i przy drodze, ale przynajmniej z osobnym pasem dla rowerzystów. Coś mi się nie chce wierzyć, że ta trasa to kawałek rowerowego szlaku M. Północnego. Musiałam gdzieś właściwy zgubić, ale chyba nie mam teraz wyboru. Kolejne tabliczki pokazują, że mam jeszcze 10 km do celu. Niby niedaleko, ale mały chłodek daje się we znaki. A ja jestem stanowczo ciepłolubna:).
Niedaleko widzę jednak jakiś zjazd w kierunku wrzynającego się od wschodu pobliskiego fiordu - Gandsfjorden. Chociaż trochę nacieszę oczy małym upojnym widokiem.
I przy małej marinie jeszcze jednym.
Na miejsce, do kempingu Vøldstadskogen w Sandnes, docieram w końcu ok. 20.00. Słonko jeszcze świeci:). Witam się w recepcjo z panem z białą brodą, wyglądającym jak jakiś wilk morski, płacę, dostaję kluczyki do mojej tymczasowej chatki (hytty) i po żwirowej drodze na samym zacisznym skraju kempingu znajduję domki z trawą na dachu!! Zawsze chciałam przenocować pod takim dachem!!!
W środku wszystko drewniane, ściany wyłożone boazerią, krzesełka i stolik wiklinowe, szafki na sprzęt kuchenny, ekspres do kawy i mała elektryczna kuchenka. No i dwa łóżka z kołdrami i poduszkami. Ale ja i tak będę spać pod swoim śpiworkiem...chrrrr. Jutro przede mną cały dzień!
Ponieważ prowadziłam "dziennik podróży" dalej będę go cytować, więc nie należy się dziwić, że jest pisany w czasie teraźniejszym:)
"Siedzę sobie na ławeczce przy Indre Kai, czekając na båt czyli statek. Statki kursujące z centrum Haugesund obsługuje firma "Tide", a linia to tzw. Flaggruten, z trasą z Beregen do Stavanger, nazwijmy to, statkami "pospiesznymi".
Statek ma być o 15.00, ale o 14.30 cumuje do nadbrzeża statek kursujący z wyspy Røvær. Z łodzi wydobywają się zwykli ludzie, jeden rowerzysta i nawet jeden "skuterzysta". A ja dalej przebieram nogami, bo czekam na swoją. W głowie kłębią mi się myśli: czy pogoda mi dopisze, czy statek nie zatonie, czy nie będzie kłopotów z noclegiem na kampingu??
Ale czym ja się martwię? Pogoda wyjątkowo piękna, na niebie ani jednej chmurki. Wystawiłam więc grzbiecik w czarnej bluzie i wsysam ciepełko.
A łódź się zbliża z północnej części portu, z Bergen..."
Rower wtaszczyłam z pomocą jakiegoś uprzejmego, również "zrowerowanego" Norwega na otwarty pokład na górze statku. Upięłam by przypadkiem nie zsnunął się w otchłań morza i... tam pozostałam. Zeszłam tylko na chwilę zakupić bilet na zamówioną wcześniej internetową rezerwację i udało się dostać także bilet powrotny. Całość to "przyjemność" 400 NOKów (ok. 200 zł).
Rowerek na statku© Sinead
"Siedzę sobie, rzecz jasna, na górze, na pokładzie by podziwiać widoki między Karmøyem po lewej a wyspami o nieznanej mi nazwie po prawej. Tyle, że ja siedzę tyłem do dzioba i to prawie na rufie. Znalazłam sobie ustronne miejsce, chroniące przed wiatrem, za jakąś białą, przytwierdzoną na stałe, blaszaną skrzynię i opierając się o nią plecami, usadowiłam cztery litery wprost na pokładzie.
Haugesund w tyle...© Sinead
W oddali, w głębi lądu, widać na horyzoncie ośnieżone wierzchołki gór, a najbliższy nam brzeg to kąpiące się w morzu skały. Tak naprawdę to chyba ląd, ale jego wierzchołki wystają tylko z wody...Hmm, nie rozwikłam tego. Tak czy siak piękne:). Biel poręczy, trochę oskrobana, kontrastuje z głębikim błękitem wody dookoła. I czerwona łódź ratunkowa na rufie. Przedni widok!! Oby tylko z niej nie korzystać;). A we włosach (co prawda krótkich) wiatr robi dalej niezłą zawieruchę. No i trochę "zatyka" jak się stanie twarzą w kierunku rejsu...
W końcu, po godzinie z dwudziestoma minutami zbliżamy się do portu w Stavanger. Przy porcie super wielgachne statki, łodzie i inne jednostki pływające, których wymienić nie jestem w stanie. Daleko, ale coraz bliżej widać centrum miasta.
Stavanger z morza© Sinead
Z drugiej strony górują nad wszystkim jakieś konstrukcje przypominające platformy wiertnicze. Piszę przypominające, bo w pobliżu samego Stavanger i to w dodatku w środku portu nikt by nie wydobywał ropy przecież.
Platforma???© Sinead
"STAVANGER - czwarte co do wielkości miasto w Norwegii ze 120.000 "człowieczków" nordmennów. W Polsce to prawie pipidówa, nie? ;). Ale trzeba zauważyć, że Norwegia to najmniej zagęszczone (po Islandii) państwo w Europie. Takie mniej więcej jak Polska tyle, że mieszkańców 10 razy mniej.
Swoje "złote czasy" Stavanger przeżywało na początku XX w. kiedy to jeszcze morze tutaj było bogate w ryby, szczególnie sardynki. Ponoć mieściło się tutaj prawie 70 fabryk przetwórstwa sardynek i ich pakowania do puszek a połowa ludzi w mieście była w nich zatrudniona!!!
No, ale skończyło się - ryby przeniosły się dalej w morze...
Na szczęście odkryto tutaj złoża ropy naftowej (w latach 60-tych XX w.) i tak miasto na nowo odżyło. Chyba nawet bardziej niż za czasów sardynek ;).
No więc postawiłam stopę na suchy ląd na terminalu "Fiskepiren". Krótki rzut okiem i jazda dalej. Muszę dojechać na kemping w Sandnes, a to gdzieś na południe. Znowu niestety muszę się posługiwać mapką tzw. poglądówką, gdzie tylko główne drogi widnieją...
No i jak zwykle pogubiłam się. Albo ja jestem głupia albo oznaczenia jakieś trefne. Ale chyba to drugie;). Zajechałam na jakieś tereny rekreacyjne na Storhaug. Widoki przepiękne, ale co z tego, jak nie wiem gdzie jechać dalej. I na dodatek nie mam czasu pstrykać zdjęć :(. W sumie chyba wróciłam do punktu wyjścia - tracąc 10 km (ale przynajmniej to 10 więcej na liczniku), niezłe kółko...
Jestem coraz bardziej wkurzona. W końcu złapałam jakiegoś Norwego-robotnika, dłubiącego jakimś długim metalowym prętem w ziemi. Oni tu za Chiny nie są zorientowani w mapie. Myśli i myśli, by po długim czasie pokazać niepewnie, gdzie jest południe. "To ja też wiem" - pomyślałam, ale jakby ktoś chciał mi dorysować komiksową chmurkę nad głową to musiałby ją wypełnić głąbami kapusty, czaszkami i polskim "ku...". No więc też wiedziałam, gdzie jest południe, ale mi chodziło o wjazd na szlak rowerowy. No nic, nie pomógł mi, ale z błogim uśmiechem zaczął pogawędkę o tym, że jego córka bierze ślub za tydzień, w kościele którego wieża wystawała właśnie zza drzew i że czuje się z tym staro. "Dobra, dobra" - pomyślałam, nie staro tylko, że musisz dziewczynę oddać innemu chłopu - "to cię boli", kontemplowałam w myślach po polsku.
Jednocześnie musiałam tłumaczyć sobie co on dalej "nawijał". A nawijał, że ma koleżankę z Polski, że Polacy są tacy mili, że uwielbia Polaków i takie tam dyrdymały. Ja mu powiedziałam w ramach wyrównania rachunków, że lubię Norwegów:).
Po pogawędce pojechałam dalej, łapiąc mniej więcej kurs. I chyba okazuje się, że tym razem dobry. Uff, teraz aby szybko na miejsce. Co prawda nie z powodu ciemności, ale raczej z głodu. Ssie mnie cholernie w żołądku!! Moje małe zapasy już wyżarłam:(. Ale, ale... Chyba widzę McDonalda!!! Wizja szybkiej cieplejszej kanapki zaczyna się przybliżać, koła kręcą się szybciej a wraz z nimi moje soki żołądkowe.
Niestety na kanapkę czekałam cholernie długo, ale w końcu ją dostałam. Posilona ruszam dalej. Trochę ta traska nudna i przy drodze, ale przynajmniej z osobnym pasem dla rowerzystów. Coś mi się nie chce wierzyć, że ta trasa to kawałek rowerowego szlaku M. Północnego. Musiałam gdzieś właściwy zgubić, ale chyba nie mam teraz wyboru. Kolejne tabliczki pokazują, że mam jeszcze 10 km do celu. Niby niedaleko, ale mały chłodek daje się we znaki. A ja jestem stanowczo ciepłolubna:).
Niedaleko widzę jednak jakiś zjazd w kierunku wrzynającego się od wschodu pobliskiego fiordu - Gandsfjorden. Chociaż trochę nacieszę oczy małym upojnym widokiem.
Chatka nad fiordem© Sinead
I przy małej marinie jeszcze jednym.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Na miejsce, do kempingu Vøldstadskogen w Sandnes, docieram w końcu ok. 20.00. Słonko jeszcze świeci:). Witam się w recepcjo z panem z białą brodą, wyglądającym jak jakiś wilk morski, płacę, dostaję kluczyki do mojej tymczasowej chatki (hytty) i po żwirowej drodze na samym zacisznym skraju kempingu znajduję domki z trawą na dachu!! Zawsze chciałam przenocować pod takim dachem!!!
Hytta z trawką na dachu:)© Sinead
W środku wszystko drewniane, ściany wyłożone boazerią, krzesełka i stolik wiklinowe, szafki na sprzęt kuchenny, ekspres do kawy i mała elektryczna kuchenka. No i dwa łóżka z kołdrami i poduszkami. Ale ja i tak będę spać pod swoim śpiworkiem...chrrrr. Jutro przede mną cały dzień!
- DST 32.37km
- Teren 14.00km
- Czas 02:10
- VAVG 14.94km/h
- VMAX 35.50km/h
- Temperatura 20.0°C
- Podjazdy 259m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 11 maja 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Odprężenie po...
...dyżurze.
Co prawda nikt nie domagał się pomocy, ale zawsze to jakiś taki niespokojny sen :).
No więc odkryłam krótką, ale ładną i fajniastą traskę, głównie w terenie. Pogoda po południu była zarąbista, tylko jakiś chłodny wietrzyk trochę mi paluchy odmroził.
No cóż, wiedza z botaniki jakoś mi umknęła, więc poza mleczami już więcej nic nie rozpoznaję ;). Ale nie przeszkadza to kontemplować piękna natury.
A dla WrocNama i innych entuzjastów skrzyneczek dwie kolejne.
Co prawda nikt nie domagał się pomocy, ale zawsze to jakiś taki niespokojny sen :).
No więc odkryłam krótką, ale ładną i fajniastą traskę, głównie w terenie. Pogoda po południu była zarąbista, tylko jakiś chłodny wietrzyk trochę mi paluchy odmroził.
Kwiatki, które znam ;)© Sinead
Jakieś nieznane mi kwiatki ;)© Sinead
No cóż, wiedza z botaniki jakoś mi umknęła, więc poza mleczami już więcej nic nie rozpoznaję ;). Ale nie przeszkadza to kontemplować piękna natury.
A dla WrocNama i innych entuzjastów skrzyneczek dwie kolejne.
Skrzyneczka trollowa© Sinead
morska skrzyneczka:)© Sinead
- DST 15.14km
- Teren 10.00km
- Czas 00:49
- VAVG 18.54km/h
- VMAX 36.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 maja 2009
Kategoria NORWAY
Nauka jazdy
Nauka jazdy...:)
Tak, tak, zaraz się okaże dlaczego;)
Dzisiaj sobie zaszalałam!!!
Za pierwszą wypłatę i bynajmniej nie całą sprawiłam sobie nowy rowerek. Marka raczej poza Norwegią nieznana, ale nie jeżdżę by szpanować marką. Na pewno lepszy niż mój poprzedni "wehikuł"
Przede wszystkim lżejszy o całe 3 kilogramy (10,6 kilosa obecnie). Porządniejsze przerzutki (Shimano XT Deore), amortyzator chyba nie badziewny, no i pedały SPD.
I tutaj "pies pogrzebany" - wcześniej nie jeździłam na "zatrzaskach", więc dzisiaj trzeba było się nauczyć.
Butki jak widać też kupiłam:)
A więc na inauguracyjnej wycieczce nowym "Brosikiem" z pedałami SPD zaliczyłam cztery razy glebę. Raz przez "głupiego" kierowcę. Widzę znak, że droga równorzędna, więc zwalniam bo widzę, że z prawej dwa samochody. Nawet nie próbuję wypinać butów, bo założyłam że przejadą szybciej i popędzę sobie dalej. A tu... ta norweska uprzejmość, hrrrr... Mają pierwszeństwo i stoją gamonie puszczając mnie, a ja dalej zwalniam bo myślę, że za chwilę ruszą. W końcu rower zwolnił do takiej prędkości, kiedy już traci się równowagę - a ja nie zdążyłam się wypiąć. No i bach... Siara na całego!!! Poprzednie upadki były bez świadków ;)
Ale początek wycieczki i testu przyjemniusi, jak niżej. Postanowiłam, że poza wyjazdem i dojazdem do domu będzie teren, więc...
No więc na łonie przyrody testowałam dalej mój sykkel (po norwesku rower). Objeżdżałam pobliskie lasy i parki i jeziora. Spotkałam więc pana Kaczora z małżonką a potem wszędobylskie tutaj mewy - po mojemu mewiaki;).
Z tymi mewami jest tak, że niby ładne stworzenia ale jakby złośliwe. Rano (tzn. 4 - 5.00) drą się wniebogłosy. Dobrze, że nie mieszkam tuż nad samym morzem, bo przedwczesną pobudkę miałabym gwarantowaną. Jak się gdzieś zgromadzą z kaczkami w pobliżu to potrafią je nieźle podziobać, gdy na widoku jakieś żarcie. No i obsrywają wszystko... ;)
I kropka.
Tak, tak, zaraz się okaże dlaczego;)
Dzisiaj sobie zaszalałam!!!
Za pierwszą wypłatę i bynajmniej nie całą sprawiłam sobie nowy rowerek. Marka raczej poza Norwegią nieznana, ale nie jeżdżę by szpanować marką. Na pewno lepszy niż mój poprzedni "wehikuł"
Przede wszystkim lżejszy o całe 3 kilogramy (10,6 kilosa obecnie). Porządniejsze przerzutki (Shimano XT Deore), amortyzator chyba nie badziewny, no i pedały SPD.
I tutaj "pies pogrzebany" - wcześniej nie jeździłam na "zatrzaskach", więc dzisiaj trzeba było się nauczyć.
Mój nowy kompan© Sinead
Moje nowe butki ;)© Sinead
Butki jak widać też kupiłam:)
A więc na inauguracyjnej wycieczce nowym "Brosikiem" z pedałami SPD zaliczyłam cztery razy glebę. Raz przez "głupiego" kierowcę. Widzę znak, że droga równorzędna, więc zwalniam bo widzę, że z prawej dwa samochody. Nawet nie próbuję wypinać butów, bo założyłam że przejadą szybciej i popędzę sobie dalej. A tu... ta norweska uprzejmość, hrrrr... Mają pierwszeństwo i stoją gamonie puszczając mnie, a ja dalej zwalniam bo myślę, że za chwilę ruszą. W końcu rower zwolnił do takiej prędkości, kiedy już traci się równowagę - a ja nie zdążyłam się wypiąć. No i bach... Siara na całego!!! Poprzednie upadki były bez świadków ;)
Ale początek wycieczki i testu przyjemniusi, jak niżej. Postanowiłam, że poza wyjazdem i dojazdem do domu będzie teren, więc...
Między skałkami© Sinead
No więc na łonie przyrody testowałam dalej mój sykkel (po norwesku rower). Objeżdżałam pobliskie lasy i parki i jeziora. Spotkałam więc pana Kaczora z małżonką a potem wszędobylskie tutaj mewy - po mojemu mewiaki;).
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Z tymi mewami jest tak, że niby ładne stworzenia ale jakby złośliwe. Rano (tzn. 4 - 5.00) drą się wniebogłosy. Dobrze, że nie mieszkam tuż nad samym morzem, bo przedwczesną pobudkę miałabym gwarantowaną. Jak się gdzieś zgromadzą z kaczkami w pobliżu to potrafią je nieźle podziobać, gdy na widoku jakieś żarcie. No i obsrywają wszystko... ;)
Mewiaki - co by tu jeszcze zasrać ;)© Sinead
I kropka.
- DST 24.64km
- Teren 15.00km
- Czas 01:45
- VAVG 14.08km/h
- VMAX 33.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Karmøy ze stolicą w Koperviku
Po wczorajszym "maratonie" postanowiłam, że dzisiaj aż tak bardzo szaleć nie będę. Szkoda kolana, a po ok. 40 km zawsze daje mi się ono we znaki. Wygląda na to, że załapałam zespół lateralizacji rzepki.
Zaraz jak wyjechałam stwierdziłam, że dzisiaj tych Norwegów trochę chyba "pogięło". W kwestii wywieszania flag. Co prawda lubią oni jak flaga łopocze przy domu, przypominają w tym Amerykanów, ale dziś?? Dziś było ich więcej niż zwykle no i czasem wielgachnych rozmiarów. Nie mogłam sobie wyszperać w pamięci czy dzisiaj jest jakieś święto tutaj, ale co najmniej tak to wyglądało.
Na "dzień dobry", już pod domem owiał mnie zimny wiatr. Zaczęłam się bać, że mogę trochę zmarznąć ale do domu nie wróciłam.
Ruszyłam trasą na południe, szlakiem M. Północnego. Dość często jak widać z niego korzystam. Musiałam dojechać do wielkiego mostu, łączącego Haugesund z wyspą Karmøy. Jazda przez niego, choć jest imponujący, raczej do przyjemnych nie należy. Przyczepiono nawet tabliczkę przed mostem, iż prosi się rowerzystów o prowadzenie roweru ze względu na wąskie przejście i silne wiatry jakie tam szaleją. I jest to prawdą. A dzisiaj to już zupełnie, dobrze że kask miałam spięty pod brodą, bo już by lądował w otchłani morza.
Na 7 km trasy, na szczęści już za mostem mijam Avaldsnes i cypelek z osadą wikingów - vide któryś z poprzednich wpisów. Pedałuję dalej na południe, a że wiatr jest też południowy, dmucha mi prosto w twarz. Jedzie się koszmarnie, ale jest nadzieja, że jak będę wracać będę mieć w plecy :).
Szukam zjazdu w prawo (na zachód) w Kvalvågvagen, którą widzie dalej szlak rowerowy. Cosik jestem ślepa na oznaczenia i całe szczęści jakiś rowerzysta przede mną staje się na chwilę przewodnikiem.
Na 10 km przecinam drogę prowadzącą na lotnisko, najmniejsze lotnisko w Norwegii z zaledwie 4 bramkami. Ale lotnisko - można się dostać stąd do Oslo, Bergen, Stavanger, Londynu a swego czasu gdy latały linie Videore - do Kopenhagi. Czartery, a jakże też stad startują, ponoć najczęściej do Turcji.
Dalej droga wiedzie przez las i gęsto porośnięte kosodrzewiną skały. Słońce świeci i w lesie osłoniętym trochę od wiatru robi się trochę przyjemniej.
.
Mimo wszystko wierzchołki drzew falują po niebie a wokół słychać tylko trzask konarów i gałęzi. No i jeszcze ptaki śpiewają. Za niedługo wjeżdżam na krętą asfaltową szosę między "pagórko-skałami". Jest cudownie, choć gołe wierzchołki skał mogą co niektórych odstraszać. Między nimi jeziorka lub bagienka. Nie mogąc się oprzeć wskakuję na wierzchołek jednej, a potem drugiej skałki. Panorama z nich zapiera dech w piersiach. Poza tym, że robi to jeszcze wiatr ;).
Jadę dalej z 80 dB w uszach. Nawet nie słyszę czy jakiś samochód za mną nie jedzie. Na szczęście mija mnie coś z bardzo rzadka. W duchu postanowiłam sobie, że następny odpoczynek uskutecznię na 20 km. Mam do zjedzenia kanapkę z masłem orzechowym i mnóstwo marchewek - fajnie się je chrupie po drodze. Jednak okazuje się, że piękne okoliczności przyrody wołają mnie na szybszy relaks. Za pagórka rozlega się widoczek na coś w rodzaju fiordu. Co prawda tutaj tez morze "wcina" się w skrawek ziemi ale niestety jest to wyspa i już z definicji nie jest to fiord (fiord musi się "werżnąć" w stały ląd).
No więc rozkładam plecak, rzucam rower i wyjmuję prowiant wraz z aparatem.
Po drugiej stronie wody ściągnęłam zoomem małą przystań. Fajniutko:)
Najedzona ale z nadzieją, że może zatrzymam się przy jakiejś restauracji w Koperviku, popędziłam dalej szlakiem. Niestety gubię skrót odchodzący gdzieś w lewo i zaiwaniam główną drogą. Ale przynajmniej jest trochę z górki :). Na przedmieściach Koperviku odnajduję zgubiony szlak i skręcam na zachód. Tym razem "pseudofiord" mam po swojej prawej ręce, więc wygląda, że go objeżdżam dookoła. Na liczniku mam 25 km - niby nie jest daleko, ale jakoś wrócić trzeba i to z całym kolanem. Zaglądam więc tylko, gdzie prowadzi dalej rowerowy szlak, aby kiedyś tu jeszcze wrócić i zawijam do Koperviku.
Trasę powrotną zaplanowałam trochę inaczej niż dojazdową. Wszak najlepiej zrobić pętlę. Dojeżdżając do stolicy wyspy robię jakieś zawijasy po ulicach szukając centrum. Niestety udaje mi się odnaleźć tylko nadbrzeże (jedno z wielu tutaj) przy którym cumuje mnóstwo jachtów i statków. Na niebie ponad masztami wrzeszczą mewy i jakoś dziwnie się unoszą przy tym wietrze, latają jakimś skosem. No cóż, w Polsce nie mieszkałam nad morzem, więc tor lotu tego ptactwa przy silnym wietrze jest mi nieznany, ale wygląda niesamowicie!!
W końcu docieram do większego portu, gdzie w oddali majaczą sylwetki wielgachnych statków. Ja wyłapałam taki mniejszy, tuż przy kei.
W końcu nie znajduję żadnego centrum i stwierdzam, że jadę z powrotem. Przejeżdżam przez cieśninę przez most zwodzony (akurat nie załapałam się na jego podniesienie) i kieruję się na północ. Zauważam tę lekkość jazdy - wiatr w końcu w plecy.
Po drodze, co zawsze leży mi na sercu, szukam fajnych skrzynek pocztowych dla WrocNama. No i są. Jedna jak widać nawet nawiązująca do ostatniego marynarskiego wątku.
I jeszcze jedna...
...na dzisiaj ostatnia.
Zaraz jak wyjechałam stwierdziłam, że dzisiaj tych Norwegów trochę chyba "pogięło". W kwestii wywieszania flag. Co prawda lubią oni jak flaga łopocze przy domu, przypominają w tym Amerykanów, ale dziś?? Dziś było ich więcej niż zwykle no i czasem wielgachnych rozmiarów. Nie mogłam sobie wyszperać w pamięci czy dzisiaj jest jakieś święto tutaj, ale co najmniej tak to wyglądało.
Święto jakieś, czy co??© Sinead
Na "dzień dobry", już pod domem owiał mnie zimny wiatr. Zaczęłam się bać, że mogę trochę zmarznąć ale do domu nie wróciłam.
Ruszyłam trasą na południe, szlakiem M. Północnego. Dość często jak widać z niego korzystam. Musiałam dojechać do wielkiego mostu, łączącego Haugesund z wyspą Karmøy. Jazda przez niego, choć jest imponujący, raczej do przyjemnych nie należy. Przyczepiono nawet tabliczkę przed mostem, iż prosi się rowerzystów o prowadzenie roweru ze względu na wąskie przejście i silne wiatry jakie tam szaleją. I jest to prawdą. A dzisiaj to już zupełnie, dobrze że kask miałam spięty pod brodą, bo już by lądował w otchłani morza.
Most na Karmøy© Sinead
Na 7 km trasy, na szczęści już za mostem mijam Avaldsnes i cypelek z osadą wikingów - vide któryś z poprzednich wpisów. Pedałuję dalej na południe, a że wiatr jest też południowy, dmucha mi prosto w twarz. Jedzie się koszmarnie, ale jest nadzieja, że jak będę wracać będę mieć w plecy :).
Szukam zjazdu w prawo (na zachód) w Kvalvågvagen, którą widzie dalej szlak rowerowy. Cosik jestem ślepa na oznaczenia i całe szczęści jakiś rowerzysta przede mną staje się na chwilę przewodnikiem.
Na 10 km przecinam drogę prowadzącą na lotnisko, najmniejsze lotnisko w Norwegii z zaledwie 4 bramkami. Ale lotnisko - można się dostać stąd do Oslo, Bergen, Stavanger, Londynu a swego czasu gdy latały linie Videore - do Kopenhagi. Czartery, a jakże też stad startują, ponoć najczęściej do Turcji.
Dalej droga wiedzie przez las i gęsto porośnięte kosodrzewiną skały. Słońce świeci i w lesie osłoniętym trochę od wiatru robi się trochę przyjemniej.
Uwaga! Samoloty nad głową© Sinead
Mimo wszystko wierzchołki drzew falują po niebie a wokół słychać tylko trzask konarów i gałęzi. No i jeszcze ptaki śpiewają. Za niedługo wjeżdżam na krętą asfaltową szosę między "pagórko-skałami". Jest cudownie, choć gołe wierzchołki skał mogą co niektórych odstraszać. Między nimi jeziorka lub bagienka. Nie mogąc się oprzeć wskakuję na wierzchołek jednej, a potem drugiej skałki. Panorama z nich zapiera dech w piersiach. Poza tym, że robi to jeszcze wiatr ;).
Z góry© Sinead
Droga jak wąż się wije...© Sinead
Jadę dalej z 80 dB w uszach. Nawet nie słyszę czy jakiś samochód za mną nie jedzie. Na szczęście mija mnie coś z bardzo rzadka. W duchu postanowiłam sobie, że następny odpoczynek uskutecznię na 20 km. Mam do zjedzenia kanapkę z masłem orzechowym i mnóstwo marchewek - fajnie się je chrupie po drodze. Jednak okazuje się, że piękne okoliczności przyrody wołają mnie na szybszy relaks. Za pagórka rozlega się widoczek na coś w rodzaju fiordu. Co prawda tutaj tez morze "wcina" się w skrawek ziemi ale niestety jest to wyspa i już z definicji nie jest to fiord (fiord musi się "werżnąć" w stały ląd).
No więc rozkładam plecak, rzucam rower i wyjmuję prowiant wraz z aparatem.
Nad Veavågen© Sinead
Po drugiej stronie wody ściągnęłam zoomem małą przystań. Fajniutko:)
Przystań© Sinead
Najedzona ale z nadzieją, że może zatrzymam się przy jakiejś restauracji w Koperviku, popędziłam dalej szlakiem. Niestety gubię skrót odchodzący gdzieś w lewo i zaiwaniam główną drogą. Ale przynajmniej jest trochę z górki :). Na przedmieściach Koperviku odnajduję zgubiony szlak i skręcam na zachód. Tym razem "pseudofiord" mam po swojej prawej ręce, więc wygląda, że go objeżdżam dookoła. Na liczniku mam 25 km - niby nie jest daleko, ale jakoś wrócić trzeba i to z całym kolanem. Zaglądam więc tylko, gdzie prowadzi dalej rowerowy szlak, aby kiedyś tu jeszcze wrócić i zawijam do Koperviku.
Trasę powrotną zaplanowałam trochę inaczej niż dojazdową. Wszak najlepiej zrobić pętlę. Dojeżdżając do stolicy wyspy robię jakieś zawijasy po ulicach szukając centrum. Niestety udaje mi się odnaleźć tylko nadbrzeże (jedno z wielu tutaj) przy którym cumuje mnóstwo jachtów i statków. Na niebie ponad masztami wrzeszczą mewy i jakoś dziwnie się unoszą przy tym wietrze, latają jakimś skosem. No cóż, w Polsce nie mieszkałam nad morzem, więc tor lotu tego ptactwa przy silnym wietrze jest mi nieznany, ale wygląda niesamowicie!!
W końcu docieram do większego portu, gdzie w oddali majaczą sylwetki wielgachnych statków. Ja wyłapałam taki mniejszy, tuż przy kei.
Iście marynarskie klimaty© Sinead
W końcu nie znajduję żadnego centrum i stwierdzam, że jadę z powrotem. Przejeżdżam przez cieśninę przez most zwodzony (akurat nie załapałam się na jego podniesienie) i kieruję się na północ. Zauważam tę lekkość jazdy - wiatr w końcu w plecy.
Po drodze, co zawsze leży mi na sercu, szukam fajnych skrzynek pocztowych dla WrocNama. No i są. Jedna jak widać nawet nawiązująca do ostatniego marynarskiego wątku.
No i marynarska skrzyneczka© Sinead
I jeszcze jedna...
Ta z kwiatkami dla odmiany ;)© Sinead
...na dzisiaj ostatnia.
- DST 50.56km
- Teren 10.00km
- Czas 03:32
- VAVG 14.31km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 875m
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Ryvarden
Niestety, mój ostatni wpis ze zdjęciami został zeżarty przez ociężały serwer. I nic nie zapisało...Szlag...
No cóż wkleję tylko zdjęcia, co mi pozostało?
No cóż wkleję tylko zdjęcia, co mi pozostało?
Boróweczki już się lęgną :)© Sinead
Viksefjorden© Sinead
Bydlęcie© Sinead
Skrzynka pocztowa© Sinead
I znowu skrzynka© Sinead
W końcy Ryvarden© Sinead
Zardzewiałe© Sinead
Morze Północne© Sinead
Dla tych, którzy zginęli...© Sinead
- DST 62.33km
- Teren 10.00km
- Czas 03:58
- VAVG 15.71km/h
- VMAX 45.40km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 899m
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY
Djupadalen II
Dzisiaj nie dałam rady dalej, nawaliło moje lewe kolano. To po wczorajszej wyprawie :(.
Ale nie przeszkodziło to w zrobieniu kilku fotek. Najpierw w lesie, przez który jechałam...
a potem nad jeziorem Krokkavatnet.
Tutaj zostawiłam rower na "pastwę losu" (tzn. tylko oparty o drzewo). Chciałam sprawdzić, czy to prawda że w Norwegii nie kradną ;). Ponieważ przerzutka się chyba coś psi a próby jej wyregulowania spełzały na niczym to wielkiej szkody nie będzie - pomyślałam. I tak mam zamiar kupić nowy.
Dalej powędrowałam na nogach na najbliższe wzniesienie Presten (213 m n.p.m), co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Ksiądz". Zrobiłam piechotą jakieś 4 km oprócz tych kilosów rowerowych. Gdy wróciłam... rower stał na miejscu. Pierwszy test zaliczony :))
Ale nie przeszkodziło to w zrobieniu kilku fotek. Najpierw w lesie, przez który jechałam...
Djupadalen© Sinead
a potem nad jeziorem Krokkavatnet.
Tutaj zostawiłam rower na "pastwę losu" (tzn. tylko oparty o drzewo). Chciałam sprawdzić, czy to prawda że w Norwegii nie kradną ;). Ponieważ przerzutka się chyba coś psi a próby jej wyregulowania spełzały na niczym to wielkiej szkody nie będzie - pomyślałam. I tak mam zamiar kupić nowy.
Mój rowerek i Krokkavatnet© Sinead
Dalej powędrowałam na nogach na najbliższe wzniesienie Presten (213 m n.p.m), co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Ksiądz". Zrobiłam piechotą jakieś 4 km oprócz tych kilosów rowerowych. Gdy wróciłam... rower stał na miejscu. Pierwszy test zaliczony :))
- DST 10.70km
- Teren 8.00km
- Czas 00:51
- VAVG 12.59km/h
- VMAX 30.00km/h
- Temperatura 13.0°C
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY, Skrzynki pocztowe w Norwegii
Trzy komuny - Haugesund, Tysvær, Sveio
Mapka trasy
Zahaczyłam o trzy norweskie komuny (odpowiednik polskich gmin) - jak w tytule i o cztery fiordy (Førdesfjorden, Gridafjorden, Ålfjorden i Viksefjorden).
Oczywiście nie obyło się bez małego błądzenia, bez robienia mnóstwa fotek i ślimaczenia się z podziwianiem widoków :)
Było tak ciepło, że po drodze musiałam się rozbierać. Dobrze, że miałam plecak na grzbiecie (zresztą jak zawsze) a w nim trochę miejsca, dodatkowego picia, jedzenia (jakby kogoś to interesowało była tam czekolada, ciastka, dwie kanapki i banan).
Pierwsze błądzenie miało miejsce w okolicach Aksdal. Ścieżki rowerowe jakoś dziwnie się rozeszły i nie miałam pojęcia, która z nich prowadzi do Grinde. Pobłąkałam się więc trochę pod wiaduktami wte i wewte, trafiając nawet w całkiem przytulne miejsce raczej mało przypominające Norwegię. Jakieś zaciszne miejsce z ławeczką przy drodze... Ładna nieprawdaż??
W końcu zajechałam do centrum Aksdal. Przy czym największą powierzchnię tego centrum zajmowało centrum handlowe. Były jednak jakieś kierunkowskazy na ratusz w Tysvær... Ale się uśmiałam, gdy ów "ratusz" zobaczyłam. Jakaś murowany, dwupiętrowy budyczneczek. Obok niego natomiast drogowskaz na trzy miasta: w Dani, Szwecji i Finlandii. Nie wiem dlaczego akurat te miejscowości, ale może kiedyś się wyjaśni...
Acha, specjalnie dla WrocNama - upolowałam skrzyneczkę pocztową. Oto ona:
W końcu po drugim błądzeniu, na które straciłam kolejne 3 km, wjechałam na drogę w kierunku Grinde. Cały czas prowadziła tam ścieżka rowerowa, ale później na krótką chwilę musiałam "wskoczyć" na drogę samochodową. Mimo, że obok była droga dla rowerów musiałam pilnować po prawej stronie zjazdu w kierunku fiordu - Grindefjorden.
W końcu się pojawił. Zanim jednak ukazał się w pełnej okazałości, dróżką pośród łąki z soczyście zieloną trawą, stoczyłam się w dół. GPS pokazał - 5m n.p.m. U celu pokazał się domek, a'la dacza, warsztat rybacki, samoróbka zjeżdżalni do wody, kilka łódek.
Sielankę i drugie śniadanie nieco uprzykrzał jeżdżący powyżej na łące traktor, rozrzucający jakieś białe granulki. Po skonsumowaniu części prowiantu wtoczyłam się na górę, by kontynuować trasę. I ponownie jak poprzednio trzymałam się prawej stroni jezdni, by w każdej chwili móc zrobić "skok w bok" z widokiem na fiord.
W końcu trzeba było skończyć z tymi zachwytami i ruszyć dalej. Przy końcu fiordu, gdzie jeszcze razem biegły ze sobą drogi E135(na OSlo) i E39 (na Bergen), musiałam zdecydować jak jechać dalej. Oczywistym było, że będę jechać na Bergen, jednak kombinacja kierunków na tablicach informacyjnych wcale nie była tak oczywista. Na jakimś "ślimakowym" zakręcie okazało się dlaczego (dla mnie ślimakowy to taki, kiedy asfalt skręca i zakręca w kółko zanim przejedzie na główną trasę, to chyba estakada lub coś w tym stylu).
Ostatecznie wjechałam na tę trasę, na którą chciałam i mocniejszym podjazdem, osiągnąwszy maksimum wysokości podczas tej wycieczki czyli 66 m n.p.m musiałam przystanąć rozebrać się do końca, tzn. ściągnąć z siebie jeszcze jedną bluzę.
Dalej było niemal z górki i za kilka kilometrów oczom ukazała się skrawek kolejnego fiordu - Ålfjorden. Skręciłam w boczny szutrowy zjazd, by po chwili znaleźć się nad jego brzegiem, gdzie znowu odpoczywałam w okolicy chatek rybackich. Zdjęcia, a jakże, znowu z łódką.
Dalej pedałowałam pośród skalistych górek i pagórków porośniętych krępawymi, niskimi iglakami a u ich podnóża, czy też w niższych partiach trawą, mchem i roślinami "mokradłowymi". W rzeczy samej jakby tam zejść na pewno utonęłambym po kolana w bagiennej wodzie. Po kilku zakrętach oczom ukazała się tablica, że za chwilę wjadę na teren innej kommuny. O, tego się nie spodziewałam, że zahaczę o trzy gminy...
Ale za to będzie mały wyczyn. Ciekawe czy uda mi się kiedyś pobić rekord. Jazda jak po sinusoidzie wcale nie jest tak rozrywkowa, przynajmniej dla kogoś kto niemal zawsze jeździł po płaskim. Myślę, że gdyby nie te podjazdy to na płaskim mogłabym zrobić przynajmniej 80 km.
Krótko potem ukazał się rozjazd, droga E39 prowadziła dalej na północ a ja musiałam pokierować się na południe i zachód. Odbiłam więc ostro w lewo, spotykając się ponownie z podjazdami. Ale co tam, przy pierwszej "zadyszce" postanowiłam zjeść mój obiad - resztę kanapek, banana i ciastka oraz marchewkę. Przy okazji z pełnym brzuchem poskakałam z kamienia na kamień, z głazu na głaz i podziwiałam widoki na pobliskie jezioro (już nie fiord) Vidgarvatnet.
Nieco dalej, po przejechaniu kilku małych wioseczek z gospodarstwami nastawionymi głównie na wypas owiec i kóz, wjechałam na drogę w lesie. przyznam szczerze, że ta część trasy była najspokojniejsza. Cisza... zero samochodów, widoki i atmosfera przepiękne i urozmaicone. Góry ze skalistymi wierzchołkami, gęste lasy, soczyście zielone pastwiska z owcami, baranami i kozami, jeziora z błękitną wodą, yhhhh...
No i te zwierzaki zawsze mnie rozbrajały :). Najpierw uciekają a potem przychodzą i się uśmiechają :)...
Wycieczka starciła nieco na uroku, gdy musiałam wjechać na ścieżkę rowerową towarzyszącą ruchliwszej nieco trasie Rv.47 do Haugesund. Ale nadal było ciepło i słońce świeciło aż do 20.50...:))
Zahaczyłam o trzy norweskie komuny (odpowiednik polskich gmin) - jak w tytule i o cztery fiordy (Førdesfjorden, Gridafjorden, Ålfjorden i Viksefjorden).
Oczywiście nie obyło się bez małego błądzenia, bez robienia mnóstwa fotek i ślimaczenia się z podziwianiem widoków :)
Było tak ciepło, że po drodze musiałam się rozbierać. Dobrze, że miałam plecak na grzbiecie (zresztą jak zawsze) a w nim trochę miejsca, dodatkowego picia, jedzenia (jakby kogoś to interesowało była tam czekolada, ciastka, dwie kanapki i banan).
Pierwsze błądzenie miało miejsce w okolicach Aksdal. Ścieżki rowerowe jakoś dziwnie się rozeszły i nie miałam pojęcia, która z nich prowadzi do Grinde. Pobłąkałam się więc trochę pod wiaduktami wte i wewte, trafiając nawet w całkiem przytulne miejsce raczej mało przypominające Norwegię. Jakieś zaciszne miejsce z ławeczką przy drodze... Ładna nieprawdaż??
Stylowa ławeczka© Sinead
W końcu zajechałam do centrum Aksdal. Przy czym największą powierzchnię tego centrum zajmowało centrum handlowe. Były jednak jakieś kierunkowskazy na ratusz w Tysvær... Ale się uśmiałam, gdy ów "ratusz" zobaczyłam. Jakaś murowany, dwupiętrowy budyczneczek. Obok niego natomiast drogowskaz na trzy miasta: w Dani, Szwecji i Finlandii. Nie wiem dlaczego akurat te miejscowości, ale może kiedyś się wyjaśni...
Drogowskaz© Sinead
Acha, specjalnie dla WrocNama - upolowałam skrzyneczkę pocztową. Oto ona:
Skrzyneczka pocztowa :)© Sinead
W końcu po drugim błądzeniu, na które straciłam kolejne 3 km, wjechałam na drogę w kierunku Grinde. Cały czas prowadziła tam ścieżka rowerowa, ale później na krótką chwilę musiałam "wskoczyć" na drogę samochodową. Mimo, że obok była droga dla rowerów musiałam pilnować po prawej stronie zjazdu w kierunku fiordu - Grindefjorden.
W końcu się pojawił. Zanim jednak ukazał się w pełnej okazałości, dróżką pośród łąki z soczyście zieloną trawą, stoczyłam się w dół. GPS pokazał - 5m n.p.m. U celu pokazał się domek, a'la dacza, warsztat rybacki, samoróbka zjeżdżalni do wody, kilka łódek.
Nad fiordem Grindafjorden© Sinead
Czy można tutaj zacumować?© Sinead
Nad Grindefjorden© Sinead
Sielankę i drugie śniadanie nieco uprzykrzał jeżdżący powyżej na łące traktor, rozrzucający jakieś białe granulki. Po skonsumowaniu części prowiantu wtoczyłam się na górę, by kontynuować trasę. I ponownie jak poprzednio trzymałam się prawej stroni jezdni, by w każdej chwili móc zrobić "skok w bok" z widokiem na fiord.
Jeszcze raz Grindafjorden© Sinead
W końcu trzeba było skończyć z tymi zachwytami i ruszyć dalej. Przy końcu fiordu, gdzie jeszcze razem biegły ze sobą drogi E135(na OSlo) i E39 (na Bergen), musiałam zdecydować jak jechać dalej. Oczywistym było, że będę jechać na Bergen, jednak kombinacja kierunków na tablicach informacyjnych wcale nie była tak oczywista. Na jakimś "ślimakowym" zakręcie okazało się dlaczego (dla mnie ślimakowy to taki, kiedy asfalt skręca i zakręca w kółko zanim przejedzie na główną trasę, to chyba estakada lub coś w tym stylu).
Ostatecznie wjechałam na tę trasę, na którą chciałam i mocniejszym podjazdem, osiągnąwszy maksimum wysokości podczas tej wycieczki czyli 66 m n.p.m musiałam przystanąć rozebrać się do końca, tzn. ściągnąć z siebie jeszcze jedną bluzę.
Dalej było niemal z górki i za kilka kilometrów oczom ukazała się skrawek kolejnego fiordu - Ålfjorden. Skręciłam w boczny szutrowy zjazd, by po chwili znaleźć się nad jego brzegiem, gdzie znowu odpoczywałam w okolicy chatek rybackich. Zdjęcia, a jakże, znowu z łódką.
Ach te łódki...Ålfjorden© Sinead
Dalej pedałowałam pośród skalistych górek i pagórków porośniętych krępawymi, niskimi iglakami a u ich podnóża, czy też w niższych partiach trawą, mchem i roślinami "mokradłowymi". W rzeczy samej jakby tam zejść na pewno utonęłambym po kolana w bagiennej wodzie. Po kilku zakrętach oczom ukazała się tablica, że za chwilę wjadę na teren innej kommuny. O, tego się nie spodziewałam, że zahaczę o trzy gminy...
Niedługo wjazd do Sveio kommune© Sinead
Ale za to będzie mały wyczyn. Ciekawe czy uda mi się kiedyś pobić rekord. Jazda jak po sinusoidzie wcale nie jest tak rozrywkowa, przynajmniej dla kogoś kto niemal zawsze jeździł po płaskim. Myślę, że gdyby nie te podjazdy to na płaskim mogłabym zrobić przynajmniej 80 km.
Krótko potem ukazał się rozjazd, droga E39 prowadziła dalej na północ a ja musiałam pokierować się na południe i zachód. Odbiłam więc ostro w lewo, spotykając się ponownie z podjazdami. Ale co tam, przy pierwszej "zadyszce" postanowiłam zjeść mój obiad - resztę kanapek, banana i ciastka oraz marchewkę. Przy okazji z pełnym brzuchem poskakałam z kamienia na kamień, z głazu na głaz i podziwiałam widoki na pobliskie jezioro (już nie fiord) Vidgarvatnet.
A to tylko jezioro ;)© Sinead
Nieco dalej, po przejechaniu kilku małych wioseczek z gospodarstwami nastawionymi głównie na wypas owiec i kóz, wjechałam na drogę w lesie. przyznam szczerze, że ta część trasy była najspokojniejsza. Cisza... zero samochodów, widoki i atmosfera przepiękne i urozmaicone. Góry ze skalistymi wierzchołkami, gęste lasy, soczyście zielone pastwiska z owcami, baranami i kozami, jeziora z błękitną wodą, yhhhh...
A oto "owiece", znowu się na mnie patrzą© Sinead
No i te zwierzaki zawsze mnie rozbrajały :). Najpierw uciekają a potem przychodzą i się uśmiechają :)...
Wycieczka starciła nieco na uroku, gdy musiałam wjechać na ścieżkę rowerową towarzyszącą ruchliwszej nieco trasie Rv.47 do Haugesund. Ale nadal było ciepło i słońce świeciło aż do 20.50...:))
- DST 57.10km
- Czas 03:53
- VAVG 14.70km/h
- VMAX 48.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Podjazdy 756m
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY
Na zachód od Haugesund - chwała Wikingom
Chwała Wikingom - Karmøy, Avaldsnes
Mapka trasy
Znowu szlakiem M.Północnego, tym razem na południowy zachód, na wyspę Karmoy i okolice "urzędowania" Wikingów.
Najpierw przeprawa prze wielki, ok. kilometrowy most, która nie należała do przyjemnych. Ścieżka rowerowa wąska, z trudem mogło się pomieścić dwóch mijających się rowerzystów. Ale widoczek przedni :)
Oznaczonym szlakiem posuwałam się dalej na południowy-zachód, by wkrótce znaleźć się w okolicach Avaldsnes, dawnej siedziby pierwszego króla Norwegii, Haralda Pięknowłosego i centrum Wikingów.
Nota bene ową trasą ruszy niedługo największy w Norwegii rowerowy rajd Nordsjørittet, szkoda że nie wezmę udziału bo zapisy już dawno się skończyły. Zresztą nie ta kondycja ;))
Pierwsze widoki na wyspie typowo rolnicze, no i jak zwykle z pagórka na pagórek.
Wkrótce na horyzoncie zamajaczyła sylwetka protestanckiego kościoła św. Olafa. To przy nim mieści się Muzeum Wikingów a od niego stromo w dół wijąca się żwirowa dróżka na wyspę, gdzie co roku odbywa się Festiwal Wikingów. Na pewno zajrzę w tym roku :)
Na samej wyspie mieści się rekonstrukcja grodu Wikingów. O dziwo, nawet żyjąca, bo z drewnianych domków wydobywał się dym a i wychodzi z nich dziwnie przebrani ludzie. Po obu stronach drewnianej bramy paliły się ognie, jakby miały odstraszyć złe duchy. Działa, nie wjechałam ;)
Gdy z powrotem byłam pod kościołem zauważyłam, że nie tylko ja tu jestem rowerem. Co prawda nie słyszałam by odbywało się jakoweś nabożeństwo, ale kilka "zaparkowanych" rowerów zrobiło wrażenie. Pod tablicą poczytałam sobie trochę o rzeczonym miejscu, z którym związana jest nawet całkiem ciekawa legenda, ale nie chce mi się pisać. Może innym razem...
No, a tutaj byłam:).
Legenda
Kościół zbudowany został w 1250 r. na polecenie króla Håkona Håkonssona i został on poświęcony patronowi Norwegii, św. Olafowi. Przy boku świątyni stoi pochylony kamienny obelisk wysokości 7,2 m, pochodzący jeszcze z czasów pogańskich. Nazywany jest Igłą Najświętszej Maryi Panny i według legendy w momencie, gdy dotknie on muru kościoła, nastąpi koniec świata i Sądu Ostatecznego. Kilka stuleci temu, aby opóźnić tę chwilę ktoś zapobiegliwy utrącił wierzchołek obelisku i dzisiaj dzieli go od muru kilkanaście centymetrów.
Mapka trasy
Znowu szlakiem M.Północnego, tym razem na południowy zachód, na wyspę Karmoy i okolice "urzędowania" Wikingów.
Najpierw przeprawa prze wielki, ok. kilometrowy most, która nie należała do przyjemnych. Ścieżka rowerowa wąska, z trudem mogło się pomieścić dwóch mijających się rowerzystów. Ale widoczek przedni :)
Widok z mostu© Sinead
Oznaczonym szlakiem posuwałam się dalej na południowy-zachód, by wkrótce znaleźć się w okolicach Avaldsnes, dawnej siedziby pierwszego króla Norwegii, Haralda Pięknowłosego i centrum Wikingów.
Nota bene ową trasą ruszy niedługo największy w Norwegii rowerowy rajd Nordsjørittet, szkoda że nie wezmę udziału bo zapisy już dawno się skończyły. Zresztą nie ta kondycja ;))
Szlak Morza Północnego© Sinead
Pierwsze widoki na wyspie typowo rolnicze, no i jak zwykle z pagórka na pagórek.
Droga do...?© Sinead
Wkrótce na horyzoncie zamajaczyła sylwetka protestanckiego kościoła św. Olafa. To przy nim mieści się Muzeum Wikingów a od niego stromo w dół wijąca się żwirowa dróżka na wyspę, gdzie co roku odbywa się Festiwal Wikingów. Na pewno zajrzę w tym roku :)
W tle kościół St. Olavs© Sinead
Na samej wyspie mieści się rekonstrukcja grodu Wikingów. O dziwo, nawet żyjąca, bo z drewnianych domków wydobywał się dym a i wychodzi z nich dziwnie przebrani ludzie. Po obu stronach drewnianej bramy paliły się ognie, jakby miały odstraszyć złe duchy. Działa, nie wjechałam ;)
Osada Wikingów© Sinead
Osada WIkingów, cz.II© Sinead
Gdy z powrotem byłam pod kościołem zauważyłam, że nie tylko ja tu jestem rowerem. Co prawda nie słyszałam by odbywało się jakoweś nabożeństwo, ale kilka "zaparkowanych" rowerów zrobiło wrażenie. Pod tablicą poczytałam sobie trochę o rzeczonym miejscu, z którym związana jest nawet całkiem ciekawa legenda, ale nie chce mi się pisać. Może innym razem...
Rowerowy parking pod kościołem© Sinead
Kościół św. Olafa© Sinead
No, a tutaj byłam:).
Tablica pod kościołem© Sinead
Legenda
Kościół zbudowany został w 1250 r. na polecenie króla Håkona Håkonssona i został on poświęcony patronowi Norwegii, św. Olafowi. Przy boku świątyni stoi pochylony kamienny obelisk wysokości 7,2 m, pochodzący jeszcze z czasów pogańskich. Nazywany jest Igłą Najświętszej Maryi Panny i według legendy w momencie, gdy dotknie on muru kościoła, nastąpi koniec świata i Sądu Ostatecznego. Kilka stuleci temu, aby opóźnić tę chwilę ktoś zapobiegliwy utrącił wierzchołek obelisku i dzisiaj dzieli go od muru kilkanaście centymetrów.
Igła Najświętszej Maryi Panny© Sinead
- DST 27.91km
- Teren 5.00km
- Czas 01:54
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 45.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Podjazdy 274m
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 13 kwietnia 2009
Kategoria NORWAY
Gdzie lany poniedziałek
Gdzie ten lany poniedziałek???
W Norwegii, chyba całe szczęście dla mnie, nie kultywuje się lanego poniedziałku. Bezpiecznie więc wybrałam się na małą przejażdżkę po okolicy ze znajomymi. Umówiliśmy się w Parku Djupadalen, przy starcie. Zanim przybyli zdołałam już pokrążyć 6 km wzdłuż rzeczki.
Potem odpoczęłam sobie na ławeczce okraszonej polskimi, rzecz jasna, napisami. Czy Polacy wszędzie muszą zostawić znak, że "tu byli" ?? Koszmar i siara...
Trzeba dodać, że były to jedyne wpisy...:(
Gdy Piotr, Kasia wraz z małym Olivierem i Kubą przyjechali na miejsce zostałam postrzelona w pistoletu wodnego, z okazji Lanego Poniedziałku oczywiście :). Przy miejscu na grilla, który został już "uruchomiony" przez innych, poczuliśmy roztaczający się na okolicę zapach grillowanej rybki... Mniam, mniam.
Oli, który dorwał się pierwszy do huśtawki nieopodal okazał się bohaterem dnia, na swoim małym czterokołowym rowerku zrobił prawie 10 km. Co prawda pod większe górki holował go tatuś, ale mały dał radę. Parę razy zaliczył glebę, ale zawsze dzielnie się podnosił i jechał dalej.
Po krótkiej zabawie na huśtawce zawieszonej na gałęzi drzewa postanowiliśmy w końcu ruszyć nasze tyłki :). Od tej pory pedałowaliśmy z dzieciakami moje tempo trochę spadło...:(
Co prawda osobiście nie zaliczam się do rowerowych wyjadaczy pod względem szybkości jazdy, ale w porównaniu z moimi znajomymi chyba byłam prawie niezniszczalna. Zauważyłam różnicę w mojej kondycji i kondycji "niedzielnych rowerzystów", zarówno pod względem prędkości jak i manewrowania na korzeniach, kamieniach, z górki i pod górkę. TO mnie podbudowało :)
W Norwegii, chyba całe szczęście dla mnie, nie kultywuje się lanego poniedziałku. Bezpiecznie więc wybrałam się na małą przejażdżkę po okolicy ze znajomymi. Umówiliśmy się w Parku Djupadalen, przy starcie. Zanim przybyli zdołałam już pokrążyć 6 km wzdłuż rzeczki.
Potem odpoczęłam sobie na ławeczce okraszonej polskimi, rzecz jasna, napisami. Czy Polacy wszędzie muszą zostawić znak, że "tu byli" ?? Koszmar i siara...
Ci polscy turyści...© Sinead
Trzeba dodać, że były to jedyne wpisy...:(
Gdy Piotr, Kasia wraz z małym Olivierem i Kubą przyjechali na miejsce zostałam postrzelona w pistoletu wodnego, z okazji Lanego Poniedziałku oczywiście :). Przy miejscu na grilla, który został już "uruchomiony" przez innych, poczuliśmy roztaczający się na okolicę zapach grillowanej rybki... Mniam, mniam.
Mały rowerzysta© Sinead
Oli, który dorwał się pierwszy do huśtawki nieopodal okazał się bohaterem dnia, na swoim małym czterokołowym rowerku zrobił prawie 10 km. Co prawda pod większe górki holował go tatuś, ale mały dał radę. Parę razy zaliczył glebę, ale zawsze dzielnie się podnosił i jechał dalej.
Po krótkiej zabawie na huśtawce zawieszonej na gałęzi drzewa postanowiliśmy w końcu ruszyć nasze tyłki :). Od tej pory pedałowaliśmy z dzieciakami moje tempo trochę spadło...:(
Co prawda osobiście nie zaliczam się do rowerowych wyjadaczy pod względem szybkości jazdy, ale w porównaniu z moimi znajomymi chyba byłam prawie niezniszczalna. Zauważyłam różnicę w mojej kondycji i kondycji "niedzielnych rowerzystów", zarówno pod względem prędkości jak i manewrowania na korzeniach, kamieniach, z górki i pod górkę. TO mnie podbudowało :)
Niedzielni rowerzyści:)© Sinead
- DST 17.28km
- Teren 10.00km
- Czas 01:31
- VAVG 11.39km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Sprzęt Mongusik
- Aktywność Jazda na rowerze