Czwartek, 25 kwietnia 2013
Ananasy i frykasy
Już postanawiałam skończyć z relacja z Dominikany, co za dużo to niezdrowo, jednak nadal pozostawały jakieś rzeczy, które chciałam sobie zostawić na małe wspominanie...i dziś znowu Dominikana... Może jutro przestanę ;).
Tak w ogóle to naprawdę na rowerze jeżdżę i wpisy kilometrowe robię prawdziwe, to nie ściema. I chyba dlatego, że ostatnio udaję się na dwóch kólkach do pracy "w tę i wewtę" w deszczowo-wietrzne dni, to ciągnie mnie do ciepłych wspomnieć z Karaibów.
Spotkanie 4 – zapadła wioseczka z małą miss
Zatrzymaliśmy się w połowie drogi między jakimiś dwoma bardziej zorganizowanymi i większymi skupiskami ludzi, na odludziu, czyli nigdzie albo też niemal wszędzie. Nic specjalnego, obok budka z małym straganem jakich wiele po drodze, Nic szczególnego.
Turystyczna gawiedź wysypała się z autobusu i poczłapała za przewodnikiem ze skórzanym kapeluszem na głowie. Skręciliśmy w małą drogę wąską na jeden samochód i wnet zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Jak zwykle miejscowi wyszli nam naprzeciw zaciekawieni któż to znowu będzie zakłócał im święty spokój. Ale chyba nie do końca byli zaskoczeni, bo jedna z miejscowych kobit zaczęła coś pichcić na małym podwórzu, wśród gdaczących i pętających się wśród palm kur.
Na niewielkim, drewnianym podeście pod zadaszeniem, jakby małym przeddomowym gankiem ustawiła aluminiowe gary, z których unosiła się para. Mieszała coś chochlą, poprawiał wiszące z zadaszenia liście, pewno by zrobić nastrój.
Kuchnia pod strzechą
Tymczasem przewodnik udając, że go żadne przygotowania nie obchodzą poszedł z nami w egzotyczny zagajnik na tyłach rozklekotanej chałupy. A więc pokazał nam sterty leżących opadłych i zbrązowiałych orzechów kokosowych, które i tak już wyschły. Nie było więc mowy by nam jakiś rozłupał i dał do skosztowania orzeźwiającego mleka kokosowego. Dalej pokazał nam drzewa kakaowca, a tutaj mogliśmy już skosztować ziaren otoczonych miękkim, puszystym i cytrusowo-orzeźwiającym miąższem. Po rozgryzieniu można było się dostać do lekko gorzkawego i fioletowego wnętrza, które po wysuszeniu i opaleniu jest źródłem właśnie kakao.
Kakaowiec
Kakaowiec od środka
Dalej, omijając wszędobylskie kury, opadłe palmowe liście, doszliśmy do miejsca, w którym rosły ananasy. I to bynajmniej nie na drzewach jak większość może myśli, ale wyrastające z normalnie uziemionego kaktusopodobnego zielska. Na dowód, że ananasy nie rosną na drzewie, mam zdjęcie.
Ananasy z "drzewa"
Na koniec miłego pobytu gospodyni zaprosiła nas na mały poczęstunek. Zgotowała dla nas brązową herbatę, podając ją w przepołowionych skorupach jakiejś rośliny. Potem starła kilka dużych ziaren prażonego kakaowca na proszek, który my chętnie zlizywaliśmy sobie z dłoni. Na odchodne w wiosce pojawiła się lokalna nieletnia piękność.
Modnisia
Dziewczynka, może w wieku lat 8, zrobiła furorę swoją wyjściową (ale w Europie niewyjściową) fryzurą. Na głowi miała duże, kolorowe loki, na głowie siatka, a sama była tak dumna z wyglądu, że aż oczy jej się śmiały!
Potem „stadko” małych dziewczynek otoczyło nas z naręczem zerwanych kwiatów, abyśmy wszyscy, niemal bez wyjątku, wpięli sobie we włosy, okulary, szale, chusty i czapeczki.
Kilka dni później okazało się, że dominikańskie kobiety nie myją sobie same włosów, robią to jedynie u fryzjera. Oczywiści ubolewają, że mają tak skręcone włosy, więc robią wszystko by je naprostować. Wilgoć i mycie czynią je bowiem jeszcze bardziej skręcone, stąd awersja do ich mycia. W domu nakładają na głowę właśnie te duże loki, by je rozprostować, nacierają je różnymi specyfikami by trzymały się kształtu nadanego przez olbrzymie wałki. I tak staje się zadość kanonowi tutejszego piękna.
Tak w ogóle to naprawdę na rowerze jeżdżę i wpisy kilometrowe robię prawdziwe, to nie ściema. I chyba dlatego, że ostatnio udaję się na dwóch kólkach do pracy "w tę i wewtę" w deszczowo-wietrzne dni, to ciągnie mnie do ciepłych wspomnieć z Karaibów.
Spotkanie 4 – zapadła wioseczka z małą miss
Zatrzymaliśmy się w połowie drogi między jakimiś dwoma bardziej zorganizowanymi i większymi skupiskami ludzi, na odludziu, czyli nigdzie albo też niemal wszędzie. Nic specjalnego, obok budka z małym straganem jakich wiele po drodze, Nic szczególnego.
Turystyczna gawiedź wysypała się z autobusu i poczłapała za przewodnikiem ze skórzanym kapeluszem na głowie. Skręciliśmy w małą drogę wąską na jeden samochód i wnet zatrzymaliśmy się w małej wiosce. Jak zwykle miejscowi wyszli nam naprzeciw zaciekawieni któż to znowu będzie zakłócał im święty spokój. Ale chyba nie do końca byli zaskoczeni, bo jedna z miejscowych kobit zaczęła coś pichcić na małym podwórzu, wśród gdaczących i pętających się wśród palm kur.
Na niewielkim, drewnianym podeście pod zadaszeniem, jakby małym przeddomowym gankiem ustawiła aluminiowe gary, z których unosiła się para. Mieszała coś chochlą, poprawiał wiszące z zadaszenia liście, pewno by zrobić nastrój.
Kuchnia pod strzechą
Tymczasem przewodnik udając, że go żadne przygotowania nie obchodzą poszedł z nami w egzotyczny zagajnik na tyłach rozklekotanej chałupy. A więc pokazał nam sterty leżących opadłych i zbrązowiałych orzechów kokosowych, które i tak już wyschły. Nie było więc mowy by nam jakiś rozłupał i dał do skosztowania orzeźwiającego mleka kokosowego. Dalej pokazał nam drzewa kakaowca, a tutaj mogliśmy już skosztować ziaren otoczonych miękkim, puszystym i cytrusowo-orzeźwiającym miąższem. Po rozgryzieniu można było się dostać do lekko gorzkawego i fioletowego wnętrza, które po wysuszeniu i opaleniu jest źródłem właśnie kakao.
Kakaowiec
Kakaowiec od środka
Dalej, omijając wszędobylskie kury, opadłe palmowe liście, doszliśmy do miejsca, w którym rosły ananasy. I to bynajmniej nie na drzewach jak większość może myśli, ale wyrastające z normalnie uziemionego kaktusopodobnego zielska. Na dowód, że ananasy nie rosną na drzewie, mam zdjęcie.
Ananasy z "drzewa"
Na koniec miłego pobytu gospodyni zaprosiła nas na mały poczęstunek. Zgotowała dla nas brązową herbatę, podając ją w przepołowionych skorupach jakiejś rośliny. Potem starła kilka dużych ziaren prażonego kakaowca na proszek, który my chętnie zlizywaliśmy sobie z dłoni. Na odchodne w wiosce pojawiła się lokalna nieletnia piękność.
Modnisia
Dziewczynka, może w wieku lat 8, zrobiła furorę swoją wyjściową (ale w Europie niewyjściową) fryzurą. Na głowi miała duże, kolorowe loki, na głowie siatka, a sama była tak dumna z wyglądu, że aż oczy jej się śmiały!
Potem „stadko” małych dziewczynek otoczyło nas z naręczem zerwanych kwiatów, abyśmy wszyscy, niemal bez wyjątku, wpięli sobie we włosy, okulary, szale, chusty i czapeczki.
Kilka dni później okazało się, że dominikańskie kobiety nie myją sobie same włosów, robią to jedynie u fryzjera. Oczywiści ubolewają, że mają tak skręcone włosy, więc robią wszystko by je naprostować. Wilgoć i mycie czynią je bowiem jeszcze bardziej skręcone, stąd awersja do ich mycia. W domu nakładają na głowę właśnie te duże loki, by je rozprostować, nacierają je różnymi specyfikami by trzymały się kształtu nadanego przez olbrzymie wałki. I tak staje się zadość kanonowi tutejszego piękna.
- DST 10.63km
- Teren 1.10km
- Czas 00:40
- VAVG 15.95km/h
- VMAX 29.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 159 ( 85%)
- HRavg 113 ( 60%)
- Kalorie 321kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ciąg dalszy Dominikany
Spotkanie 3 – lokalna szkoła
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
Zajechaliśmy pod szary, betonowy budynek z kratą zamiast drzwi. Zza lekko uchylonej kraty przyglądał nam się badawczo jeden z chłopców… Pewno nie pierwszy raz mają tu zaglądnąć turyści. I obopólna atrakcja, my zobaczymy biedne dzieci bez aktów urodzenia, które przez to nie mogą uczęszczać do zwykłej szkoły, a dzieci mają chwilę radochy i trochę datków.
W szkole trwały zajęcia w jednoizbowej klasie, gdzie dzieciaki w różnym wieku siedziały razem przy czterech większych plastikowych stolikach, kilkoro siedziało pod tablicą.
Coś tam mazały po papierze, niby rozwiązywały jakieś zadania, ale na le było to reżyserowane, a na ile spontaniczne trudno powiedzieć… W każdym razie po krótkiej chwili dzieciaki się rozochociły i zaczęły tłumnie pozować do zdjęć, każdy chciał być uwieczniony!
Nasz belgijski przewodnik, mieszkający ponoć dobrych 20 lat na Dominikanie, był nawet swego czasu sponsorem kilku podobnych szkół. O ile mu wierzyć sporo z tych dzieciaków nie widziało w swym życiu morza i datki, wrzucane do drewnianej skrzyneczki, idą na organizowanie wycieczek by dzieci mogły zobaczyć kawałek kraju.
Pani nauczycielka
Ja czułam się tam trochę dziwnie, jakby białoskórzy turyści przyjechali oglądać „małpki w zoo”, ale nic nie mogłam poradzić na plan wycieczki… Fajnie, że maluchy się trochę cieszyły!!
Uliczne zabawy
Czas na banany !!!
- DST 13.91km
- Teren 1.20km
- Czas 00:52
- VAVG 16.05km/h
- VMAX 25.70km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 512kcal
- Podjazdy 76m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 kwietnia 2013
Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków
Długo dumałam o czym ma traktować ten wpis. Choć kilometry wyjeżdżone w Polsce zamiast na Dominikanie, to postanowiłam jeszcze na chwilę wpaść wspomnieniami do tej karaibskiej krainy.
Dziś będzie okraszony zdjęciami pod tytułem: „Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków”.
Całe szczęście udało mi się wyrwać parę razy z tego luksusowego więzienia, gdzie rum lał się strumieniami w gardła smażących się i wiecznie jedzących wczasowiczów. Prawdziwej Dominikany nie można poznać w „resorcie”, więc wybuliłam trochę dolców na zobaczenie czegoś więcej.
W czasie pobytu tam, o dziwo, znalazłam nawet czas na poczytywanie sobie dwóch wspaniałych książek Erica Weinera, dziennikarza radiowego, podróżnika i pisarza, który nawet napomknął o Dominikanie jako o kraju, gdzie mają ponoć najniższy wskaźnik poczucia szczęścia.
Ale ja odczułam coś przeciwnego, Dominikańczyków, którzy zawsze się uśmiechają, śpiewają, nawet w pracy (kelnerzy lawirujący między stolikami, obsługa lotniska), nie przejmują się pracą, robiąc wszystko w swoim niespiesznym tempie.
Spotkanie 1
„Buggy szaleństwo” po błotnistych bezdrożach zatrzymało się w małej wiosce, gdzie w barakach mieszkali ludzie pracujący na pobliskich polach ryżowych. Dla nich przejazd turystów to istna atrakcja, bo jest szansa na załapanie butelki wody lub kilku „zielonych”. Kilkoro więc wyległo ze swoich chatek. Najpierw z ogrodu wychylił się „showman”, bo jako pierwszy zaczął paradować przed obiektywem, ustawiając się w różne pozy i zachęcając do robienia zdjęć.
Niewątpliwe zwietrzył interes. Potem z drugiej strony wychyliły się nieśmiało matka z córką. Staruszka, jako być może bardziej doświadczona, podchodziła do płota raźniej, jakby nieco mniej się nas obawiając. Widząc, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni pochodziły bliżej i bliżej, milcząco przypatrując się miejscowemu przewodnikowi trującemu coś po angielsku do kanadyjskiej pary, która z nami jechała. Po chwili „showman” postanowił zaprowadzić mnie do najmłodszej, skąpo ubranej kobiety i niemal zmusił ją do pozowania ze sobą. Pokiwała głową z niezadowoleniem, ale w końcu ustawiła się w modelowej pozie.
Obdarowani butelkami zimnej i świeżej wody oraz kilkoma wartościowymi papierkami zaczęli nam pokazywać kury, jakieś zielsko w ogrodzie przypominające konopie, „showman” przytroczył sobie nawet maczetę do pasa. Za chwile wyszły jeszcze dwa małe kurczaki, biegające między kołami naszych pojazdów. Nie wiadomo skąd „showman” zmaterializował w swojej dłoni garść ziaren kukurydzy i zaczął małe kuraki kusić wizją obfitego jedzenia.
Postój w końcu się zakończył, a my pomachaliśmy im na pożegnanie i wzburzając tumany kurzu zostawiliśmy wioseczkę za nami.
Spotkanie 2
Targ w Higuey
Rezydentka pewnego biura podróży, która tylko raz zagościła w hotelu by się z nami spotkać, przestrzegła nas, że targ jest do przejścia, ale pod jednym warunkiem - trzeba zatkać nos, bo cuchnie.
No cóż, ekstremalne przeżycia, to jest to. Po odwiedzeniu lokalnego sanktuarium, wielce maryjnego, wysiedliśmy przy ulicy prowadzącej na targ. Mnogość bytów ludzkich, sprzedających wszystko oszałamiała. Weszliśmy w ten ludzki tygiel, idąc ścieżkami między straganami. Wszędzie owoce, ananasy, papaje, banany, mango, kokosy, papryki większe, mniejsze, zielone, wydłużone, poskręcane, ziemniaki, pataty, ziarna jakiś nieznanych zbóż, bobki fasoli, grochu i innych tutejszych specjałów.
W końcu weszliśmy w kwartał mięsny: wiszące tusze mięsne, oskórowane, czerwone, niemal ociekające krwią. Na straganach, na widoku przechodzących klientów odbywał się istny festiwal umiejętności rzeźniczych. Jeden z miejscowych specjalistów „golenia” świńskich głów i nóżek, urządzał pokaz na miejscu wyławiając z krwisto czerwonej wody szczeciniaste części świńskie, golił je z zamiłowaniem na twarzy.
Dalej zobaczyłam podwieszone podroby, za języki, z całymi tchawicami i przyczepionymi doń płuckami, czasem nawet z sercem.
Jak dla mnie to nic nie śmierdziało, a różnorodność towarów, ferera barw, głosów, nawoływań i pokrzykiwać potęgowała tylko egzotyczne doznania. Nic to, że muchy łaziły po mięsie.
Nawet pokojówka może mieć chwilę zadumy nad sztuką...
Dziś będzie okraszony zdjęciami pod tytułem: „Ukradzione z prawdziwego życia Dominikańczyków”.
Całe szczęście udało mi się wyrwać parę razy z tego luksusowego więzienia, gdzie rum lał się strumieniami w gardła smażących się i wiecznie jedzących wczasowiczów. Prawdziwej Dominikany nie można poznać w „resorcie”, więc wybuliłam trochę dolców na zobaczenie czegoś więcej.
W czasie pobytu tam, o dziwo, znalazłam nawet czas na poczytywanie sobie dwóch wspaniałych książek Erica Weinera, dziennikarza radiowego, podróżnika i pisarza, który nawet napomknął o Dominikanie jako o kraju, gdzie mają ponoć najniższy wskaźnik poczucia szczęścia.
Ale ja odczułam coś przeciwnego, Dominikańczyków, którzy zawsze się uśmiechają, śpiewają, nawet w pracy (kelnerzy lawirujący między stolikami, obsługa lotniska), nie przejmują się pracą, robiąc wszystko w swoim niespiesznym tempie.
Spotkanie 1
„Buggy szaleństwo” po błotnistych bezdrożach zatrzymało się w małej wiosce, gdzie w barakach mieszkali ludzie pracujący na pobliskich polach ryżowych. Dla nich przejazd turystów to istna atrakcja, bo jest szansa na załapanie butelki wody lub kilku „zielonych”. Kilkoro więc wyległo ze swoich chatek. Najpierw z ogrodu wychylił się „showman”, bo jako pierwszy zaczął paradować przed obiektywem, ustawiając się w różne pozy i zachęcając do robienia zdjęć.
Niewątpliwe zwietrzył interes. Potem z drugiej strony wychyliły się nieśmiało matka z córką. Staruszka, jako być może bardziej doświadczona, podchodziła do płota raźniej, jakby nieco mniej się nas obawiając. Widząc, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni pochodziły bliżej i bliżej, milcząco przypatrując się miejscowemu przewodnikowi trującemu coś po angielsku do kanadyjskiej pary, która z nami jechała. Po chwili „showman” postanowił zaprowadzić mnie do najmłodszej, skąpo ubranej kobiety i niemal zmusił ją do pozowania ze sobą. Pokiwała głową z niezadowoleniem, ale w końcu ustawiła się w modelowej pozie.
Obdarowani butelkami zimnej i świeżej wody oraz kilkoma wartościowymi papierkami zaczęli nam pokazywać kury, jakieś zielsko w ogrodzie przypominające konopie, „showman” przytroczył sobie nawet maczetę do pasa. Za chwile wyszły jeszcze dwa małe kurczaki, biegające między kołami naszych pojazdów. Nie wiadomo skąd „showman” zmaterializował w swojej dłoni garść ziaren kukurydzy i zaczął małe kuraki kusić wizją obfitego jedzenia.
Postój w końcu się zakończył, a my pomachaliśmy im na pożegnanie i wzburzając tumany kurzu zostawiliśmy wioseczkę za nami.
Spotkanie 2
Targ w Higuey
Rezydentka pewnego biura podróży, która tylko raz zagościła w hotelu by się z nami spotkać, przestrzegła nas, że targ jest do przejścia, ale pod jednym warunkiem - trzeba zatkać nos, bo cuchnie.
No cóż, ekstremalne przeżycia, to jest to. Po odwiedzeniu lokalnego sanktuarium, wielce maryjnego, wysiedliśmy przy ulicy prowadzącej na targ. Mnogość bytów ludzkich, sprzedających wszystko oszałamiała. Weszliśmy w ten ludzki tygiel, idąc ścieżkami między straganami. Wszędzie owoce, ananasy, papaje, banany, mango, kokosy, papryki większe, mniejsze, zielone, wydłużone, poskręcane, ziemniaki, pataty, ziarna jakiś nieznanych zbóż, bobki fasoli, grochu i innych tutejszych specjałów.
W końcu weszliśmy w kwartał mięsny: wiszące tusze mięsne, oskórowane, czerwone, niemal ociekające krwią. Na straganach, na widoku przechodzących klientów odbywał się istny festiwal umiejętności rzeźniczych. Jeden z miejscowych specjalistów „golenia” świńskich głów i nóżek, urządzał pokaz na miejscu wyławiając z krwisto czerwonej wody szczeciniaste części świńskie, golił je z zamiłowaniem na twarzy.
Dalej zobaczyłam podwieszone podroby, za języki, z całymi tchawicami i przyczepionymi doń płuckami, czasem nawet z sercem.
Jak dla mnie to nic nie śmierdziało, a różnorodność towarów, ferera barw, głosów, nawoływań i pokrzykiwać potęgowała tylko egzotyczne doznania. Nic to, że muchy łaziły po mięsie.
Nawet pokojówka może mieć chwilę zadumy nad sztuką...
- DST 17.30km
- Teren 7.90km
- Czas 01:10
- VAVG 14.83km/h
- VMAX 41.50km/h
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 148 ( 79%)
- HRavg 112 ( 60%)
- Kalorie 346kcal
- Podjazdy 13m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca
Ech, Dominikana...
Taaa, miała być relacja z Dominikany, ale na krótko przed wyjazdem przejrzałam na mapie okolice i rozczarowałam się. W zasadzie mapa nie dawała nawet cienia szansy, że gdzieś tam można było pojeździć. Przeglądnęłam też fora i tam przeczytawszy komentarze typu: „Jeździć rowerem po Dominikanie? Zapomnij! Gdzie, po tamtejszych drogach? Samobójstwo!” Tak więc zapomniałam… Czasem nawet w spokojnej na drogach Norwegii boję się co ruchliwszych krajówek, a co dopiero na Dominikanie.
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
Urywek drogi...
Niemniej jednak po przybyciu na miejsce próbowałam poszukać możliwości wypożyczenia roweru, nawet jeśli miałabym tylko rowerować w obrębie resortu (czyli niemal zamkniętej enklawy dla rozleniwionych turystów). Niestety, nawet to okazało się niemożliwe, bo nikt w tych luksusach nie będzie przecież myślał o tak przyziemnej sprawie jak rower…
Z tęsknych wzrokiem wodziłam więc za czarnoskórymi pracownikami dojeżdżającymi między hotelowymi budynkami, chociaż ich rowery dawno już przeżyły czasy swojej świetności.
Ruch uliczny na Dominikanie jest niemal równie koszmarny co w Polsce, tyle tylko, że w Polsce istnieją niby jakieś przepisy ruchu drogowego, natomiast tam – nie. Tam rządzi prawo silniejszego i sprytniejszego.
Przestrzegano nas przed wypożyczeniem samochodu, bo turysta jest zawsze winny a szkoda zamieniać luksusowe więzienie (czytaj: resort) na prawdziwe i dużo mniej komfortowe.
Znaków drogowych jak na lekarstwo. Zaledwie parę na krzyż o ograniczeniu prędkości, kilka jeszcze o zakrętach, więcej nie zauważyłam. Bo i po co.
Piękna dama na mototaksówce
Kolejnym fenomenem dominikańskich dróg są taksówki motocyklowe. Jest ich zatrzęsienie. Jeżdżą młodzi, starzy, przedstawiciele płci pięknej i przeciwnej, jeżdżą w pojedynkę, dwójkę, trójkę, zdarzają się czwórki, niemal z dziećmi na głowie. Dominikanie są mistrzami w przewożeniu na swoich motocyklach i skuterkach różnej maści rzeczy, wiadra, szczotki, koszyki mniejsze i większe, skrzynki z owocami wypełnione po brzegi, trzymane z tylu i z przodu. W poprzek motocykla potrafią wieźć długie na 3 metry listwy i drewniane bale, dalej zmieszczą się tam lodówki, szafki, sofy… a nawet trumny.
W oczekiwaniu na klienta?
Motocykliści ujarzmiają każdą wolną przestrzeń między samochodami, ciężarówkami i autobusami. Lawirują między nimi bez jakichkolwiek oporów i obaw, że większy samochód może ich spłaszczyć jak prasa aluminium.
Co to mototaksówek… masa, krążą jak osy dookoła pieszych i niemal na siłę sadzając pieszych na siedzenie. Posiedziałam sobie razu pewnego na skraju ulicy, czekając na autobus. Poza tym trenowałam panoramowanie, czyli trochę techniki fotograficznej, ale z marnymi skutkami.
O, cholera, chyba nie zdążę
Nie skłamię jeśli w ciągu 10 minut nie przewinęło się koło mnie 10, miłych skądinąd, typków z propozycją podwiezienia mnie gdziekolwiek. Bariera językowa nie istniała, klapanie po siedzeniu wystarczyło, by dać zrozumienia że mam usiąść. Ja twardo odmawiałam, ale nie tak łatwo było się ich pozbyć. Gdy jeden odjechał, podjeżdżał drugi i tak w kółko. Już mnie kark zaczął boleć od kiwania głową na prawo i lewo w geście przeczenia.
Cóż poza tym dzieję się na drogach?
Auta osobowe jak na całym świecie, złomy, średniaki i luksusy, przekrój marek ogromny. Ciężarówki mają natomiast wyraźne rysy amerykańskie, z ogromniastym niczym ryj smoka przodem, olbrzymimi kabinami, masą rur wydechowych z przodu i klaksonami. To samo z autobusami… tyle tylko, że wysłużone w USA autobusy, głównie żółte „school busy” nie mające już certyfikatów technicznych w Stanach, krążą wszędzie z dziećmi, ale też pracownikami hotelów, rozwożając ich co rano do resortów.
Stacja benzynowa
Co prawda na Dominikanie nie udało mi się pojeździć, ale po powrocie "zaszalałam". Kilometry z wycieczki po starych dobrych trasach!
- DST 14.50km
- Teren 3.50km
- Czas 01:00
- VAVG 14.50km/h
- VMAX 24.90km/h
- Temperatura 23.0°C
- HRmax 135 ( 72%)
- HRavg 111 ( 59%)
- Kalorie 302kcal
- Podjazdy 12m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Retrospekcja
A dzisiaj garść wspomnień…
Przejrzałam bloga i co się okazało? Z kart historii rowerowej.
1 kwietnia 2008 pojechałam na rowerze po raz pierwszy do pracy, w te i nazad zrobiło się ponad 24 km. A teraz zaledwie 9… mam w dwie strony...ależ ja byłam natchniona.
3 kwietnia 2009 zainaugurowałam sezon rowerowy już na obczyźnie, w Norwegii. Moja pierwsza wycieczka odbyła się w okolice lasu Moskenheim. Trzeba będzie wydobyć jeszcze jakieś nie obublikowane zdjęcia.
5 kwietnia roku sławnego 2008, a była to sobota 5 lat temu, wybrałam się na pierwszą wyprawę geocachingową.
5 kwietnia 2009, w Norwegii, zaliczyłam kawałek szlaku Morza Północnego. Jejku, jakie ja nedzne zdjęcia robiłam!!
To zdjęcie z 5 kwietnia 2009, po odnowieniu :). Trawka już zielona była
To też z 5 kwietnia 2008, odświeżone
Ale tak serio, jakby tych zdjęć nie poprawiać to większość była denna, skasowałam ponad połowę tych, które napstrykałam.
A teraz dwa tygodnie przerwy w Bikestatsie, zagramaniczne wojaże!!! Witaj Dominikano :)
Przejrzałam bloga i co się okazało? Z kart historii rowerowej.
1 kwietnia 2008 pojechałam na rowerze po raz pierwszy do pracy, w te i nazad zrobiło się ponad 24 km. A teraz zaledwie 9… mam w dwie strony...ależ ja byłam natchniona.
3 kwietnia 2009 zainaugurowałam sezon rowerowy już na obczyźnie, w Norwegii. Moja pierwsza wycieczka odbyła się w okolice lasu Moskenheim. Trzeba będzie wydobyć jeszcze jakieś nie obublikowane zdjęcia.
5 kwietnia roku sławnego 2008, a była to sobota 5 lat temu, wybrałam się na pierwszą wyprawę geocachingową.
5 kwietnia 2009, w Norwegii, zaliczyłam kawałek szlaku Morza Północnego. Jejku, jakie ja nedzne zdjęcia robiłam!!
To zdjęcie z 5 kwietnia 2009, po odnowieniu :). Trawka już zielona była
To też z 5 kwietnia 2008, odświeżone
Ale tak serio, jakby tych zdjęć nie poprawiać to większość była denna, skasowałam ponad połowę tych, które napstrykałam.
A teraz dwa tygodnie przerwy w Bikestatsie, zagramaniczne wojaże!!! Witaj Dominikano :)
- DST 20.20km
- Teren 3.90km
- Czas 01:04
- VAVG 18.94km/h
- VMAX 35.50km/h
- Temperatura 6.0°C
- HRmax 157 ( 84%)
- HRavg 128 ( 68%)
- Kalorie 703kcal
- Podjazdy 101m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Zima w dolinie Muminków
Zima w dolinie Mumnków…
Jak się czyta te wszystkie wpisy tutaj, słucha narzekania rodziny na to, że zimno, ogląda widomości z ojczyzny za granicą, o tym śniegu, minusach na słupku, zawiejach i zamieciach, o wielkanocnych balwankach zamias barankach, to włos się jeży…
I na myśl przychodzi tylko Buka…
„Bukę widział tylko jeden raz jedyny raz” było to owej sierpniowej nocy dawno temu. Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.
Muminek zastanawiał się przez chwilę, czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi”.
A tak a propos, 24% moich znajomych nie ruszyło się na rower tego roku…
Wczorajszy kotek
Taaa, a tutaj kwiatek z polskim akcentem. Objaśnienie po polsku, obok norweskiego. Jakby któryś z Polaków nie rozumiał do czego służy kontener.
Jak się czyta te wszystkie wpisy tutaj, słucha narzekania rodziny na to, że zimno, ogląda widomości z ojczyzny za granicą, o tym śniegu, minusach na słupku, zawiejach i zamieciach, o wielkanocnych balwankach zamias barankach, to włos się jeży…
I na myśl przychodzi tylko Buka…
„Bukę widział tylko jeden raz jedyny raz” było to owej sierpniowej nocy dawno temu. Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.
Muminek zastanawiał się przez chwilę, czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi”.
A tak a propos, 24% moich znajomych nie ruszyło się na rower tego roku…
Wczorajszy kotek
Taaa, a tutaj kwiatek z polskim akcentem. Objaśnienie po polsku, obok norweskiego. Jakby któryś z Polaków nie rozumiał do czego służy kontener.
- DST 11.00km
- Teren 2.00km
- Czas 00:34
- VAVG 19.41km/h
- VMAX 29.30km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 124 ( 66%)
- Kalorie 251kcal
- Podjazdy 54m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 3 kwietnia 2013
Kategoria Do i z pracy
Tajemnicza hytta
Ach ten świat jest niesamowity!!
Wczoraj jeszcze pisałam o tajemniczej i opuszczonej hyttcie, o której rzekomo „wszechwiedzący” internet nic nie wie, a dzisiaj niespodzianka. No może nie do końca, ale coś co mnie naprawdę zaskoczyło.
A więc hytta leży na nieruchomości oznaczonej adresem Årabrotvegen 119, a dzisiaj przychodzi do mnie pacjent, który mieszka na Årabrotvegen 91!! Nie mogłam doczekać kiedy skończę go badać, aż w końcu wypaliłam z pytaniem czy wie coś o tej hyttcie.
- Aaa, taakk, stoi tam na wzniesieniu. Niestety dawno tam nikogo nie było, porzucona zapewne jakaś. Ja się tu przeprowadziłem do żony, bo ja nie jestem stąd, ale zapytam się jej.
Po czym wymieniliśmy adresy mailowe i… pozostaje czekać na ciąg dalszy opowieści o hyttcie. Może ma jakąś ciekawą historię, może ktoś został w niej zabity… zgwałcony, a może latali nago dookoła hytty.
Dzisiaj zapodaję tylko zdjęcie kotka co mnie wczoraj spotkał. Jak się tylko zatrzymałam na chwilę, wysunął się nie wiem skąd i z pełną ufnością, spragniony pieszczot zaczął mnie ”napastować” i dopraszać się o drapanko. Tak się skubany uczepił pazurkami spodni, że zwisał i w końcu musiałam go niemal ”strzepywać” z nogi.
Wczoraj jeszcze pisałam o tajemniczej i opuszczonej hyttcie, o której rzekomo „wszechwiedzący” internet nic nie wie, a dzisiaj niespodzianka. No może nie do końca, ale coś co mnie naprawdę zaskoczyło.
A więc hytta leży na nieruchomości oznaczonej adresem Årabrotvegen 119, a dzisiaj przychodzi do mnie pacjent, który mieszka na Årabrotvegen 91!! Nie mogłam doczekać kiedy skończę go badać, aż w końcu wypaliłam z pytaniem czy wie coś o tej hyttcie.
- Aaa, taakk, stoi tam na wzniesieniu. Niestety dawno tam nikogo nie było, porzucona zapewne jakaś. Ja się tu przeprowadziłem do żony, bo ja nie jestem stąd, ale zapytam się jej.
Po czym wymieniliśmy adresy mailowe i… pozostaje czekać na ciąg dalszy opowieści o hyttcie. Może ma jakąś ciekawą historię, może ktoś został w niej zabity… zgwałcony, a może latali nago dookoła hytty.
Dzisiaj zapodaję tylko zdjęcie kotka co mnie wczoraj spotkał. Jak się tylko zatrzymałam na chwilę, wysunął się nie wiem skąd i z pełną ufnością, spragniony pieszczot zaczął mnie ”napastować” i dopraszać się o drapanko. Tak się skubany uczepił pazurkami spodni, że zwisał i w końcu musiałam go niemal ”strzepywać” z nogi.
- DST 9.23km
- Teren 1.80km
- Czas 00:32
- VAVG 17.31km/h
- VMAX 30.10km/h
- Temperatura 11.0°C
- HRmax 149 ( 80%)
- HRavg 123 ( 66%)
- Kalorie 158kcal
- Podjazdy 59m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 kwietnia 2013
Kategoria Ciekawe i niepospolite miejsca, NORWAY
Śladem opuszczonych hytt
Śladami zapomnianych hytt
No cóż, jak się jeździ rekreacyjnie to zawsze tak bywa, że czas na rowerze nie pokrywa się z czasem w naturze. A średnia prędkość stoi w miejscu lub co gorzej spada na łeb na szyję. Ale co tam, ja tam lubię, im większa prędkość tym szybciej świat ucieka z punktu widzenia rowerowego siodełka.
A ja tam lubię stanąć, nasycić oczy widokami, czasami przejść na nogach kawałek dalej, gdzie rower nie pojedzie.
Dzisiaj, a właściwie wczoraj postanowiłam, zobaczyć co za dwa domki stały po drugiej stronie zatoki. Z daleka wyglądały już na podupadające i opuszczone, co tym bardziej mnie zaintrygowało. Dzisiaj więc pojechałam na przeszpiegi.
Porzucona hytta
Pojechałam drogą na Årabrot, kawałek tą samą co wczoraj. Lecz zamiast zjechać w dół w kierunku rezerwatu przyrody, pojechałam stromo w górę. Asfalt stawał się bardziej pobrużdżony i popękany, miejscami zalegał grus, widać, że droga mało używana. Potem się nagle skończyła i trzeba było wjechać na single tracka po wysuszonej i wydeptanej trawie. I błoga cisza przerywana czasami pokrzykiwaniami mew. Słońce dawało swoją wiosenna „parą”. Wkrótce postanowiłam porzucić rower i dalej pójść piechotą. Wjechać się już zresztą nie dało.
Na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na Morze Północne stoi stara hytta, czyli domek letniskowy. Próbowałam szukać w necie cokolwiek o niej, jednak żadnej wzmianki nie znalazłam.
Hytta jeszcze się trzyma fundamentów, ściany oczywiście drewniane. Zastanawiałam się czy wejść czy też się zawali. Stanęłam na podłodze przy wejściu, podłoga nawet nie skrzypnęła. No to wchodzę dalej. Po obydwu stronach małego, wąskiego korytarzyka znajdowały się dwa pokoje sypialne z drewnianymi kojami.
Przy wejściu do tej na lewo, na gwoździu, wisiała jeszcze mała kurtka… Na drewnianych ścianach jeszcze pieczęcie z logo firmy jej produkującej. Weszłam dalej, obok na prawo mała kuchnia z porozrzucanymi sprzętami, otwarte szafki.
W głębi hytty znalazłam standardowo salonik z kominkiem i różową szafką w rogu. Z rozebranego okna, pozbawianego szyb mieli właściciele zapierający dech w piersiach widoczek.
Hyttowy salonik
Zastanawiałam się, kto tu pomieszkiwał, kiedy był tu po raz ostatni, co robili, lubili łowić ryby, wypływać w morze? Na pewno ktoś lubił przesiadywać w fotelu stojącym w kącie, ze sztukowanym zagłówkiem i kapą na siedzisku… Och, uwielbiam takie klimaty. Czas stanął tu w miejscu...
Czyjś ulubiony fotel?
Kiedy wyszłam znowu oślepiło mnie słońce.
W dole ujrzałam jeszcze jeden maleńki domek, nad zatoką Ørevik (zatoka groszówkowa?, z norweskiego øre – to grosz). Więc i tam zeszłam gnana ciekawością.
Była to mała szkutnia zawalona łódką i masą osprzętu rybackiego: sieci rybackie, boje korkowe i plastikowe, sznury i liny wszelkiej maści, klatka do łowienia krabów… Czy to właściciele tamtej hytty na górze urządzili sobie małą bazę wypadową? Tyle tylko, że była ona otoczona od strony hytty na górze ogrdzeniem…więc jednak należała do kogoś innego, kłębiły mi się myśli.
Korkowe boje
Rybackie sieci
Potem znalazłam, że ziemi, na której leży mała szkutnia przypisana jest do adresu Årabrotvegen 98, a nieruchomośc tam zapisana została przekazana (za darmo od komuny) niejakiemu Sverre Wathne 25.05.1973.
W drodze powrotnej zapomniawszy, że temperatura zmieniła zlodowaciałą wodę w jej płynną postać, wdepnęłam niechcąco do małego bajorka, umoczyłam buty i nogi. Przestraszyłam się, że mi teraz odmarzną, ale wiosenna pogoda szybko dała mi zapomnieć o tej „wtopie”.
W drodze powrotnej dane mi było ujrzeć dowody wiosny, przebiśniegi i krokusy!!
No cóż, jak się jeździ rekreacyjnie to zawsze tak bywa, że czas na rowerze nie pokrywa się z czasem w naturze. A średnia prędkość stoi w miejscu lub co gorzej spada na łeb na szyję. Ale co tam, ja tam lubię, im większa prędkość tym szybciej świat ucieka z punktu widzenia rowerowego siodełka.
A ja tam lubię stanąć, nasycić oczy widokami, czasami przejść na nogach kawałek dalej, gdzie rower nie pojedzie.
Dzisiaj, a właściwie wczoraj postanowiłam, zobaczyć co za dwa domki stały po drugiej stronie zatoki. Z daleka wyglądały już na podupadające i opuszczone, co tym bardziej mnie zaintrygowało. Dzisiaj więc pojechałam na przeszpiegi.
Porzucona hytta
Pojechałam drogą na Årabrot, kawałek tą samą co wczoraj. Lecz zamiast zjechać w dół w kierunku rezerwatu przyrody, pojechałam stromo w górę. Asfalt stawał się bardziej pobrużdżony i popękany, miejscami zalegał grus, widać, że droga mało używana. Potem się nagle skończyła i trzeba było wjechać na single tracka po wysuszonej i wydeptanej trawie. I błoga cisza przerywana czasami pokrzykiwaniami mew. Słońce dawało swoją wiosenna „parą”. Wkrótce postanowiłam porzucić rower i dalej pójść piechotą. Wjechać się już zresztą nie dało.
Na wzgórzu, z którego roztacza się przepiękny widok na Morze Północne stoi stara hytta, czyli domek letniskowy. Próbowałam szukać w necie cokolwiek o niej, jednak żadnej wzmianki nie znalazłam.
Hytta jeszcze się trzyma fundamentów, ściany oczywiście drewniane. Zastanawiałam się czy wejść czy też się zawali. Stanęłam na podłodze przy wejściu, podłoga nawet nie skrzypnęła. No to wchodzę dalej. Po obydwu stronach małego, wąskiego korytarzyka znajdowały się dwa pokoje sypialne z drewnianymi kojami.
Przy wejściu do tej na lewo, na gwoździu, wisiała jeszcze mała kurtka… Na drewnianych ścianach jeszcze pieczęcie z logo firmy jej produkującej. Weszłam dalej, obok na prawo mała kuchnia z porozrzucanymi sprzętami, otwarte szafki.
W głębi hytty znalazłam standardowo salonik z kominkiem i różową szafką w rogu. Z rozebranego okna, pozbawianego szyb mieli właściciele zapierający dech w piersiach widoczek.
Hyttowy salonik
Zastanawiałam się, kto tu pomieszkiwał, kiedy był tu po raz ostatni, co robili, lubili łowić ryby, wypływać w morze? Na pewno ktoś lubił przesiadywać w fotelu stojącym w kącie, ze sztukowanym zagłówkiem i kapą na siedzisku… Och, uwielbiam takie klimaty. Czas stanął tu w miejscu...
Czyjś ulubiony fotel?
Kiedy wyszłam znowu oślepiło mnie słońce.
W dole ujrzałam jeszcze jeden maleńki domek, nad zatoką Ørevik (zatoka groszówkowa?, z norweskiego øre – to grosz). Więc i tam zeszłam gnana ciekawością.
Była to mała szkutnia zawalona łódką i masą osprzętu rybackiego: sieci rybackie, boje korkowe i plastikowe, sznury i liny wszelkiej maści, klatka do łowienia krabów… Czy to właściciele tamtej hytty na górze urządzili sobie małą bazę wypadową? Tyle tylko, że była ona otoczona od strony hytty na górze ogrdzeniem…więc jednak należała do kogoś innego, kłębiły mi się myśli.
Korkowe boje
Rybackie sieci
Potem znalazłam, że ziemi, na której leży mała szkutnia przypisana jest do adresu Årabrotvegen 98, a nieruchomośc tam zapisana została przekazana (za darmo od komuny) niejakiemu Sverre Wathne 25.05.1973.
W drodze powrotnej zapomniawszy, że temperatura zmieniła zlodowaciałą wodę w jej płynną postać, wdepnęłam niechcąco do małego bajorka, umoczyłam buty i nogi. Przestraszyłam się, że mi teraz odmarzną, ale wiosenna pogoda szybko dała mi zapomnieć o tej „wtopie”.
W drodze powrotnej dane mi było ujrzeć dowody wiosny, przebiśniegi i krokusy!!
- DST 16.00km
- Teren 3.40km
- Czas 01:05
- VAVG 14.77km/h
- VMAX 31.10km/h
- Temperatura 8.0°C
- HRmax 156 ( 83%)
- HRavg 121 ( 65%)
- Kalorie 388kcal
- Podjazdy 85m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 kwietnia 2013
Kategoria Geocaching, Nie warte uwagi ;)
Årabrot
Podczas gdy w Polsce zimowa aura w pełni, ja cieszę się ze słońca. Temperaturka nad samym morzem ok. 4, nieco bliżej centrum 7 stopni. Ubrałam się zapobiegawczo ciepło, ale okazało się, że o jedną warstwę za dużo.
Na dowód pięknej pogody nie pozostaje mi nic innego jak zapodać kilka zdjęć.
Wstęp na teren pastwiska, tam też po kesza
Nie obyło się bez podziwiania widoków
Dzisiaj keszowanie i po wycieczce mycie roweru.
Mycie roweru, czas najwyższy!! Lany poniedziałek tylko dla rowerów!!
Na dowód pięknej pogody nie pozostaje mi nic innego jak zapodać kilka zdjęć.
Wstęp na teren pastwiska, tam też po kesza
Nie obyło się bez podziwiania widoków
Dzisiaj keszowanie i po wycieczce mycie roweru.
Mycie roweru, czas najwyższy!! Lany poniedziałek tylko dla rowerów!!
- DST 13.03km
- Teren 2.40km
- Czas 00:52
- VAVG 15.03km/h
- VMAX 33.60km/h
- Temperatura 6.0°C
- HRmax 145 ( 77%)
- HRavg 116 ( 62%)
- Kalorie 293kcal
- Podjazdy 108m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 marca 2013
Kategoria Nie warte uwagi ;)
Na zajutrz po imprezie...
Po wczorajszej udanej imprezce, trwającej do późna, jakoś tak nie chciało mi się ruszyć. Wylazłam dopiero po 16.00 by przemknąć przez lasek dookoła jeziora.
Gdy wszyscy w Polsce produkują fejsbukowe wpisy, jak to zima i śnieg na Wielkanoc zagościła, ja mogę tylko powiedzieć, że w Norwegii zima się prawie wyniosła. Ziemia wsącza tylko promienie słoneczne i tylko patrzeć, jak wszystko się zazieleni.
No a dzisiaj wypróbowałam licznik z nową baterią. Od jakiegoś czasu mój licznik jakoś fiksował, Jeszcze jak w ciepełku poleżał to szło, ale zimniejsze dni naliczał kilomety pierwsze kilka minut, a potem konsekwentnie pokazywał 3,5 km/h by w końcu zakomunikować, że chyba stoję. Cóż, myślałam że to zimno na niego tak koszmarnie działa, cyferki na wyświetlaczu były czarne i wyraźne, więc do głowy mi nie przyszło, że to bateria woła „jeść”.
Dzisiaj wszystko zweryfikowane – nowa bateria, nowe życie wstąpiło w mój licznik!!
Co dorekordów o których wspominałam, to już wyśrubowałam, marcowy też pobity z ilością 109 km, poprzedni 91,2 km. W żadnym też roku nie przejechałam w pierwsze 3 miesiące tyle co w tym - 277 km.
Na pobicie kwietniowego to szans już sobie nie daję, w najlepszym 2009 r. przejechałam 363 kilosy, w tym na pewno się nie uda, bo 10 dni rowerowych będzie wycięte z życiorysu, chyba że będę pedałować na Dominikanie.
Może się tylko skupię by pobić ubiegłoroczny, tylko 90 km.
A to wspomnienie niedawnego koncertu w mojej ulubione "dziurze" koncertowej - "Høvleriet"
Gościem zaś była norweska gwiazdeczka jazzowa: Hilde Louise Asbjørnsen.
Gdy wszyscy w Polsce produkują fejsbukowe wpisy, jak to zima i śnieg na Wielkanoc zagościła, ja mogę tylko powiedzieć, że w Norwegii zima się prawie wyniosła. Ziemia wsącza tylko promienie słoneczne i tylko patrzeć, jak wszystko się zazieleni.
No a dzisiaj wypróbowałam licznik z nową baterią. Od jakiegoś czasu mój licznik jakoś fiksował, Jeszcze jak w ciepełku poleżał to szło, ale zimniejsze dni naliczał kilomety pierwsze kilka minut, a potem konsekwentnie pokazywał 3,5 km/h by w końcu zakomunikować, że chyba stoję. Cóż, myślałam że to zimno na niego tak koszmarnie działa, cyferki na wyświetlaczu były czarne i wyraźne, więc do głowy mi nie przyszło, że to bateria woła „jeść”.
Dzisiaj wszystko zweryfikowane – nowa bateria, nowe życie wstąpiło w mój licznik!!
Co dorekordów o których wspominałam, to już wyśrubowałam, marcowy też pobity z ilością 109 km, poprzedni 91,2 km. W żadnym też roku nie przejechałam w pierwsze 3 miesiące tyle co w tym - 277 km.
Na pobicie kwietniowego to szans już sobie nie daję, w najlepszym 2009 r. przejechałam 363 kilosy, w tym na pewno się nie uda, bo 10 dni rowerowych będzie wycięte z życiorysu, chyba że będę pedałować na Dominikanie.
Może się tylko skupię by pobić ubiegłoroczny, tylko 90 km.
A to wspomnienie niedawnego koncertu w mojej ulubione "dziurze" koncertowej - "Høvleriet"
Gościem zaś była norweska gwiazdeczka jazzowa: Hilde Louise Asbjørnsen.
- DST 5.04km
- Teren 2.40km
- Czas 00:18
- VAVG 16.80km/h
- VMAX 36.80km/h
- Temperatura 4.0°C
- HRmax 159 ( 85%)
- HRavg 127 ( 68%)
- Kalorie 134kcal
- Podjazdy 26m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze