Informacje

  • Wszystkie kilometry: 9989.70 km
  • Km w terenie: 3234.92 km (32.38%)
  • Czas na rowerze: 28d 01h 51m
  • Prędkość średnia: 14.65 km/h
  • Suma w górę: 54668 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Vampire.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 17 października 2009 Kategoria NORWAY

Jesień w Haugalandet

Dzisiaj z rana słońce jak śmietana ;)). Ostatnimi czasy nie chciało mi się ruszać, ale dzisiaj pogoda była nie do pobicia i trzeba ją było wykorzystać. Zobaczyć jak jesień panoszy się po okolicach. Temperatury nie najwyższe, więc wdziałam swoje cieplejsze rowerowe ubrania – jak się potem okazało trochę za ciepłe ;).

Eidvinsvatnet jesienią © Sinead

Pojechałam na początek moją ulubioną traską koło jeziora Eivindsvatnet i dech zaparło mi w piersiach. Jezioro jest zawsze cudowne i nie daje rozczarowań – woda, błękit pierwszej klasy!! Na tym odcinku czułam jeszcze zgrabiałe palce (niestety rękawiczki miałam z krótkimi palcami), ale powoli zaczynałam się rozgrzewać. Wzięłam dalej kurs na wschód w kierunku „Kamiennej góry” (Steinfjellet) i dalej na Grinde. Minąwszy Toskatjørn

Koło Toskatjøn © Sinead

popedałowałam dalej na Førre, miejscowości od której bierze nazwę najbliższy Haugesund fiord. Tutaj też mieści się Muzeum II wojny światowej, które to miałam odwiedzić, ale nigdy się jakoś nie składało. Może w przyszłym roku (niestety poza sezonem letnim jest ono nieczynne). Ale zawsze można na czymś oko zawiesić – dzisiaj akurat na małym protestanckim kościółku.

Kościół w Førre © Sinead

Tuż przy nim odbiłam w drogę na północ i pod górę. Przyznam szczerze, że dawno nie jeżdżąc dostawałam małej zadyszki, więc pod pretekstem zrobienia zdjęć przystawałam gdzie nie gdzie :).

Nodland © Sinead

Pierwsze wrażenia z jesiennej wyprawy były nieco zaskakujące – w zasadzie mało gdzie wyłaniały się drzewa z pożółkłym albo czerwonym listowiem, zgoła odmienny widok niż ten znany z Polski. Tutaj nie ma żadnej „złotej, polskiej jesieni” (hi,hi) odkryłam. Wszędzie zielono i zielono, może z trochę innym jej odcieniem niż na wiosnę, ale… przede wszystkim zielono!!

Tu brzoza, tu brzoza ;) © Sinead

Mały odpoczynek © Sinead

W wiosce Nodland pojawiło się rozdroże – w prawo już kiedyś byłam, więc naturalnym dla mnie wyborem było jechać tam, gdzie oponami ziemi nie dotknęłam. Zawsze wolę odkrywać nowe drogi a stare szybko mi się nudzą. Taka już jestem. Skończyły się pagórki i asfalt zrobił się jakby płaski, co oczywiście uczyniło jazdę łatwiejszą.
Droga do Nesheim © Sinead

Cisza i spokój, sielanka. Tylko od czasu do czasu jakaś ludzka postać ogarniająca nieporządki na gospodarstwie. Jakieś resztki trawy, zamykanie drewutni, naprawa ogrodzenia, a wszystko to jakby w spowolniałym tempie – tak tu ludzie żyją…
W końcu dojechałam do końca drogi, więc nawróciłam i uderzyłam dalej w jedną z odnóg. Koniecznie chciałam się dostać nad brzeg jeziora Kjosen, bo do popatrzenia na wodę zawsze mnie ciągnie. Dojechałam – pięknie, cudownie.

Nad Kjosen © Sinead

Cisza a w tle plusk wody, uderzającej o drewnianą burtę malutkiej łodzi, wypełnionej zresztą do połowy wodą. Niedaleko druga łódka, równie zapomniana. Jakiś betonowy pomost nieopodal. I nagle usłyszałam odgłosy wystrzałów. No tak, Norwedzy lubią polować, ciekawe na co teraz jest sezon, czyżby biedne łosie???

Kjosen © Sinead

Kontemplując tak na spokojnie, zauważyłam nagle oznakę jesieni.

Zdjęcie z wycieczki rowerowej © Sinead

Zmarniałe, przejrzałe i spadłe z drzewa owoce jarzębiny (ej, to chyba nie jarzębina, ale coś podobnego). W końcu wybrałam się jej szukać, więc trzeba było zdobyć taki mały dowód rzeczowy.
Po małym odpoczynku droga powrotna – już się martwiłam, że będę znowu jechać tę samą trasą, ale niespodziewanie objawiła się alternatywna droga. Nieco przed rozjazdem natknęłam się na „pseudoparking” jakiś różnych pojazdów i rupieci. A więc stara przyczepa kempingowa, obok niej jakaś bliżej nieokreślona maszyna rolnicza, samochód dostawczy, mała kopara i… rower. Rower wyglądał najmłodziej z tego wszystkiego, jakby zostawiony przed godziną. Podchodzę bliżej… GT, z hamulcami tarczowymi, łańcuch nawet nie zardzewiały, dotykam opon – żadne tam flaki, dopompowane git. Szukam zapięcia – niet. Stał sobie spokojnie a mnie nawet korciło, aby się na nim przejechać – tyle tylko, że sztyca za wysoko wyciągnięta, więc postanowiłam się nie bawić w jej regulację.

Cudzy rower © Sinead

Zdjęcie z wycieczki rowerowej © Sinead

Trzasnęłam jeszcze sobie fotkę na tle reszty rupieci – najfajniejsze były rury!!! I co prawda nie były one oznaką jesieni, ale czerwień rdzy na nich mógł trochę o niej przypomnieć.

Rury, rury!! © Sinead

Jeszcze tylko minęłam jakieś mini tajemnicze domostwo, co to rzuciło mi się w oczy tylko dlatego, że rosło przy niej żółte, ale to całe żółte drzewko. Kolejny, namacalny dowód na jesień!!
Zdjęcie z wycieczki rowerowej © Sinead

I ujęcie jesiennych liści – obowiązkowo!!

Żółty liść © Sinead

Wracając do odkrytej przeze mnie odnogi… Tablica przy niej wskazywała na to, że stoję na terenie parku Djupadalen – zabrzmiało obiecująco, bo to już znajome, piękne szutrowe drogi, bez asfaltu, ale za to z przepięknymi widokami, zjazdami i podjazdami w terenie. Wczłapałam trochę pod strome podejście i oczom ukazał się widok prawie jak z Afryki – szerokie połacie czerwonawej trawy i bylin, jakby wszystko tutaj było spalone jakimś niesamowicie gorącym słońcem. Tylko w oddali wierzchołki gór porośnięte sosnami i świerkami przypominały gdzie naprawdę jestem.

Tu było jak na sawannie ;) © Sinead

No więc w długą !! – zaszalałam rozpędzając się po szutrowej drodze. Do pierwszego potoku. Dalej już niestety różnie bywało, bo to małe bagienko, albo ogromne kamole. Najlepsze były oślizgłe, drewniane kładki sklecone naprędce po to by w miarę suchą stopą przejść przez mokradło. Przyznam szczerze, że w butach rowerowych to był niezły wyczyn!! Ale za to dojechałam na drugi brzeg Kjosen, a widok zupełnie inny.

Kjosen od drugiej strony © Sinead


C.D.N
  • DST 32.10km
  • Teren 16.00km
  • Czas 02:06
  • VAVG 15.29km/h
  • VMAX 35.50km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 12 października 2009 Kategoria Nie warte uwagi ;)

Przyjemne z pożytecznym

Gdy wróciłam z pracy słońce tak dawało czadu (w końcu, po deszczowym wrześniu), że ciężko było marnować taką pogodę na spanie. A że potrzebowałam małego co nieco do lodówki, pojechałam "okrągłą" trasą do sklepu.

Gdzieś po uliczkach © Sinead

Mimo tego słońca, ręce mi zgrabiały. Czuło się tą jesień, oj czuło. Aczkolwiek tydzień temu w Lillehammer poczułam i zimę - bo zaliczyłam śnieg.

Jesień, jesień się objawiła © Sinead

Objechałam więc najbliższe uliczki, niektóre nawet dwa razy bo te rzędy domków są tak podobne, że nie idzie się rozeznać, he,he. W końcu "zaparkowałam" koło sklepu, zastanawiając się przez chwilę czy można zostawić bez zapięcie (pojechałam moim bardziej wypasionym rowerkiem). Ale co tam pomyślałam, jestem w Norwegii i poczciwym i uczciwym miasteczku.
Po wyjściu ze sklepu rower stał spokojnie jak został postawiony.
A koło mojego domu rośnie takie coś, dopiero teraz zauważyłam.

Jakaś roślina ;) © Sinead

A na samym dole częściowy cel mojej przebieżki. Super mniam-mniam sok, który jest u mnie aktualnie na topie. Pić, pić, ogromne ilości :)) No i mniam-mniam czekoladka od norweskiego, czekoladowego potentata "Freia". Coś jak nasz Wedel?
Smacznego.

Cel przejażdżki :) © Sinead


A dla głodnych innych zdjęć ze sklepu uzupełnione z początku października:
deszczowa przejażdżka
  • DST 6.67km
  • Czas 00:23
  • VAVG 17.40km/h
  • VMAX 25.80km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 8 października 2009 Kategoria NORWAY

Lysefjorden

Zdjęcie z wycieczki rowerowej © Sinead


Co prawda nie była to wyprawa rowerowa, ale urzeczona widokami z jednego z piękniejszych fiordów postanowiłam wrzucić tu małą relację z wyprawy.
Pierwszego dnia (właściwie był to drugi pobytu w Stavanger) postanowiłam rozejrzeć i przyjrzeć się fiordowi Lysefjorden od dołu. Poczuć otchłań zimnej, acz krystalicznie czystej i przejmującej swym błękitem wody.

Początek rejsu, jeszcze Stavanger © Sinead

STAVANGER - to baza wypadowa wyprawy na fiord.
Jak ktoś chce zapoznać się ze Stavanger i okolicami zapraszam tu
Różni armatorzy podstawiają przy nadbrzeżu swoje statki, byle tylko "nachapać" turystów. No cóż, kaska musi się kręcić. Wydałam więc ileś tam setek NOK-ów, ale co to jest - co zobaczę to moje. Pogoda przyznam szczerze nie była najpiękniejsza, więc odpłynięcie statkiem i początkowe mile rejsu miały miejsce pod zachmurzonym i zimnym niebem. Ale wszyscy twardo siedzieli na górnym pokładzie, by podziwiać wodę.
Na statku zebrało się trochę luda, mało które miejsce nie było zajęte. I emeryci, i turlające się ciężko zagraniczne dziadki (bo norweskie są dziarskie), czarnoskóry kudłacz, który na rejs zabrał ojca. Syn mieszkający w Norwegii, zaprosił, zdawało się, swego ojca z czarnego kontynentu, by pokazać mu nowy, urzekający kraj.

Rejs po Lysefjorden © Sinead

Wiatr zrywał mi zieloną czapeczkę z daszkiem, momentami musiałam się szczelnie opatulić moją cienką, pod kolor też zieloną, cienką, nieprzemakalną kurtką. W dłoni jak reszta dzierżyłam aparat, nieodłączny atrybut turysty. W dobie cyfrówek można pstrykać i pstrykać póki karta nie padanie, więc niezbyt przejęta bzdurami na jakie kierowałam obiektyw robiłam co każdy obcy na tej ziemi.

Rejs po Lysefjorden © Sinead


Pocieszającą jednak myślą było to, że daleko na horyzoncie, tam dokąd płynęliśmy zaczęło się przejaśniać. Och, słońce nad fiordem! Gęba mi się uśmiechnęła. Przestałam cykać głupie zdjęcia z wchodzącymi w kadr częściami statku - a to poręcz, a to czyjeś włosy nagle przed obiektywem, a to kawałek kabiny kapitana. Usiadłam sobie, zjechałam czterema literami na sam brzeg krzesełak i czekałam jak dostaniemy się pod wpływy słonecznej pogody. Rzecz jasna czasami łypałam okiem tu i ówdzie, zobaczyć gdzie przemieścili się sąsiedzi z krzeseł obok - a nóż ciekawego wypatrzyli.

Lysefjorden © Sinead

W końcu ruszyłam się, porzuciwszy za rufą widoki oddalającego się miasta, wpływaliśmy powoli na wody fiordu. Mijaliśmy wysepki (holmer) a właściwie pomarszczone skały wychylające się z czeluści wody, czasem nagie, czasem porośnięte bujnie i ciasno iglakami o mocnej zielonej barwie. Gdzieniegdzie mijaliśmy metalowe, olbrzymie obręcze, które były prawdopodobnie miejscem trzymania małych łososi.

Most nad fiordem © Sinead

Od tego miejsca można powiedzieć zaczynał się LYSEFJORDEN (tzn. nadal się zaczyna). Ale piękno otaczającej natury stawało się jeszcze bardziej porywające. Powoli, powoli cichł wiatr, zmuszony do uspokojenia się pośród wysokich skał. Co jakiś czas rozlegał się z głośników mały wykład (po norwesku, angielsku, niemiecku i włosku) na temat właśnie mijanej atrakcji. Jedną z nich miało być spotkanie się z kozami. I rzeczywiście było - tylko skąd one się tam wzięły. Moja teoria mówi, że są to podstawiane kozy, ale co tam. Kapitan sypną im coś z przygotowanego wcześniej wiadra, turyści (w tym ja) popstrykali zdjęcia i ruszyliśmy dalej.

Podstawiane kozy przy fiordzie © Sinead

Trzymaliśmy się bliżej północnego (po naszej lewej ręce) brzegu fiordu, by uzmysłowić wszystkim ile to metrów skał rozpościera się nad nami w górę. Faktycznie sztuczka się udaje - jesteśmy przygwożdżeni przez potęgę przyrody. Na dodatek właśnie zbliżyliśmy się od dołu pod Preikestolen - sławną skalną półkę, wiszącą 604 m nad fiordem, najsławniejszy chyba na świecie taras widokowy. Od dołu jest tak mały, maleńki, że nawet nie widać na nim ludzi, którzy na pewno patrzą teraz na nas ze zwieszonymi w dół głowami.

Preikestolen od dou © Sinead

To tam na górę, wybiorę się następnego dnia - jeszcze wtedy nie wiedziałam czy mi się uda to zrobić, ale zdjęcia z góry też potem zarzucę.
Słychać było jeszcze westchnięcia i odgłosy uniesienia i ekstazy dobywające się z ust towarzyszy podróży. No i trzask migawek aparatów - oczywiście...
Potem jeszcze tylko zawinęliśmy pod wodospad, z którego to kapitan zaczerpnął wody do wiadra (pewno tego samego, z którego wyrzucał jedzenie kozom). % minut później odbyło się smakowanie wody prosto z krystalicznego wodospadu.

Lysefjorden © Sinead

No cóż, woda, jak woda, świeżo zimna.
Odwróciliśmy rufę i czas na drogę powrotną. Były to trzy wspaniałe godziny!! Wrażenia pozostały niesamowite i nawet najlepsze zdjęcia tego nie potrafią oddać. Jakby ktoś miał ochotę na podróż do Norwegii - to jest to pozycja obowiązkowa.

Lysefjorden © Sinead


Lysefjorden w części okazałości © Sinead


Lysefjorden z pokładu © Sinead
  • DST 1.00km
  • Czas 00:03
  • VAVG 20.00km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 5 października 2009 Kategoria Nie warte uwagi ;)

Znowu bez zdjęć...

Niestety, wypady do sklepu na zdjęcia nie zasługują. Przecież nie będę umieszczać zdjęć pizzy Grandiosy.
Ale obiecuję wrzucić za jakiś czas fotki z Preikestolen, Lillehammer, Trondheim. Wszak oprócz roweru jestem zajadłym kibicem skoków narciarskich:). I bynajmniej nie od czasów Adama Małysza :)

No dobra, wrzucę te marnoty... Pogoda pod psem, więc aparat był wyciągany na szybko spod pazuchy;). Obok mojego domu, niedaleko (rowerowy rzut beretem) mam ławeczkę pod latarnią, na której raz siedziałam latem. Tylko nie było nikogo kto by to udokumentował ;)

Ławeczka pod latarnią © Sinead

Nieco dalej, bliżej miasta zahaczyć można o stację benzynową ESSO, na której piwa się nie dostanie, oj nie. Ale jechałam kupić czekoladę, bo miałam wielką ochotę. To był cel wypadu...

Najbliższa "tankownia" © Sinead

No i w końcu coś rowerowego:). Sklep ze sprzętem, porządnie zaopatrzony ale na polskie pieniądze lepiej nie przeliczać...;)

Sklep rowerowy © Sinead


Ale jakby nie mówić, wrzuciłam coś za to na poprzednią pozbawioną zdjęć wycieczkę. Wynalazłam stare zdjęcia z kwietnia tego roku i parę niepublikowanych wcześniej z tej trasy wrzuciłam.
Mała przejażdżka - wcześniej pozbawiona zdjęć.
  • DST 6.00km
  • Czas 00:15
  • VAVG 24.00km/h
  • VMAX 32.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 23 września 2009 Kategoria Nie warte uwagi ;)

Wieczorny wypadzik

Pokręciłam trochę po mieście. Ponieważ wiedziałam, że może być trochę ciemno zamontowałam kupione dawno, dawno temu lampki. W końcu :)
Jutro dyżurek :( więc do kitu...
  • DST 8.50km
  • Czas 00:32
  • VAVG 15.94km/h
  • VMAX 32.00km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 września 2009 Kategoria NORWAY

Mała przejażdżka

Czy zawsze muszę dodawać zdjęcia. Nie. Tym razem wyczerpały mi się "bakterie" w aparacie, więc nic z tego :(
Ale było ładnie i słonecznie.

08.10.09
No nic, zachęcona tym, że mogę wrzucić zdjęcia z mojej trasy sprzed kilku miesięcy czynię to.
Wcześniejsze kwietniowe wypady po tym parku są opisane tutaj:
Djupadalen
i tutaj:
Djupadalen II
Pojechałam standardową traską, mijając najpierw most nad jeziorem. Tego jeszcze ni pisałam, ale na moście czy też właściwie pewnego rodzaju tamie, jest biały domek. Niestety nie wiem czemu służy, ale na jego ścianie wbudowana jest mała "stacja meteorologiczna" z elektronicznym pomiarem temperatury powietrza, wilgotności i wiatru. Często przechodzący tu Norwedzy, bardzo żywo zainteresowani pogodą, zaglądają tutaj na aktualne parametry.

Eivindsvetnet © Sinead

Dalej jest trochę pod górkę, ale nie tak strasznie. Mijam hyttę, gdzie zapodają wafle i inne tradycyjne norweskie przekąski. W chatce tej mieści się punkt jakiegoś towarzystwa biegów na orientację i można się zaopatrzyć w mapki topograficzne okolicy. Fajna sprawa, ale mi się biegać nie chce.

Djupadalen, park © Sinead

Dalej droga wije się przez las, po kamieniach, stromiej nieco niż wcześniej. Można gdzieniegdzie odbić w boczne drogi, które są już niestety zarezerwowane dla pieszych. Nie to, że jest zakaz wjazdu rowerem, ale porośnięte trawą, z bagienkami i podmokłym terenem, gdzie czasem trzeba przejść po ścieżynce z kamieni, to już nie na rower. Daję sobie więc spokój i dalej leśną trasą kierują się na szutrówkę nazwaną imieniem jakiegoś lokalnej postaci.

Djupadalen © Sinead

Okazuje się, że na temat tegoż człowieka niewiele można się dowiedzieć w Internecie. Niby istnieje jakiś biznessmenn powiązany z polityką w tym regionie, ale czy jest on na tyle ważny, by nazywać jego imieniem szutrówkę w turystycznej okolicy Haugesund. Poszukiwania będę prowadzić, jak będą rezultaty dam znać ;)

Djupadalen, park © Sinead

No i na koniec, mój ulubiony śmietnik (chociaż tam nie zaglądałam). Ładnie wygląda z zewnątrz, ma herb miasta w którym teraz mieszkam, trzy mewy...

Mój ulubiony śmietnik, taki ładny © Sinead
  • DST 20.20km
  • Teren 10.00km
  • Czas 01:16
  • VAVG 15.95km/h
  • VMAX 31.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 sierpnia 2009 Kategoria NORWAY

Południowy Karmøy

Korzystając z ułatwień, jakie tutejsze norweski transport publiczny daje, zaplanowałam wycieczkę na południową część wyspy. Do tej pory udało mi się tylko dojechać do jej środkowej części, niestety zapuszczenie się na jej południowy kraniec wymagałoby zrobienia ponad 120 km na co moja kijowa kondycha nie pozwala.
No więc z pomocą autobusową (rower za darmo) dojechałam do Koperviku, stolicy wyspy, leżącej na wschodnim jej wybrzeżu. Stąd prowadzą dalej dwie główne drogi na południe: większa Rv47 pędząca do Skudeneshavn zachodnim wybrzeżem i mniejsza "511" okalająca wyspę od wschodu.
Wybrałam tę mniej uczęszczaną, gdyż tam mnie jeszcze nie było.
Po drodze spotkałam znajomą pielęgniarkę ze szpitala, która właśnie wracała ze swoimi dzieciakami z dziecięcych mistrzostw w piłce nożnej (lokalnych mistrzostw, lokalnych). Dalej minęłam Stokkastranda z górującą nad wioseczką górą Håvelifjellet. Zbliżywszy się do Tømmervik ujrzałam po mojej lewej ręce wyspę, na której przeżyłam koszmarną przygodę (chyba jeszcze jej tutaj nie opisałam - muszę to wkrótce zrobić). Krótko potem miałam odbić w prawo, na zachód i drogowskazy rowerowe jasno to wskazywały.

Żaba się wyłania... © Sinead

Zapuściłam się więc w niezamieszkane rejony wyspy, gdzie jak się okazało panują wrzosy i jeziora. Droga była szutrowa i szara, jak dzień dzisiaj. "Wdrapałam" się na 34 m n.p.m i wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było połacie niskiej kosodrzewinki i mnóstwo, ale to mnóstwo wrzosu! Fioletowe dywany zachęcały wręcz do postawienia tam stopy, jednak szybko przekonałam się, że bez gumiaków to daleko nie zajdę.

Wrzosowisko cz.II © Sinead

Jak niemal wszędzie w Norwegii kroczenie nieprzetartymi szlakami kończy się na bagnisku, mokradle i temu podobnych wilgotnych miejscach. Pojechałam więc dalej, mijając jeszcze po drodze ule. Z pewnością miód z wrzosu będzie się wspaniale sprzedawał. Tyle tylko, że coś ostatnio słyszy się wieści, że pszczół coraz mniej.

Wrzosowiska © Sinead

W końcu muszę przyznać teren zrobił się nieco nudnawy, zero drzew, gdzie nie spojrzeć pagórek z zielono-filetowymi ciapkami. W okolicy jezior, które trzeba było dwukrotnie przejechać można było dostrzec przyczajone w w krzakach samochody wędkarzy. Co ciekawe w Norwegii można łowić ryby bez zezwolenia w morzu, ale w rzekach i jeziorach już nie. Wtedy trzeba wykupić, tzw. fiskekort, która ważna jest na określony region lub nawet tylko na dane jezioro. Ale amatorów nie brakuje.
W okolicy Ferkingstadskogen (Las Ferkingstad), zanim wjechało się w przyjemną leśną drogę, minęłam jezioro Ytra Holmavatnet. Przy jednym z jego brzegów spostrzegłam jakieś dziwne białawe, powykręcane rogi leżące pokotem na ziemi. Miałam wrażenie, że jest to jakiś dziwne cmentarzysko jeleni, łosi czy innego rogactwa. Podjechałam bliżej a tu... po prostu wybielałe pniaki dawno połamanych drzew. Trzeba jednak przyznać, że z daleka wyglądało majestatycznie i tajemniczo.

Pobojowisku, tylko po czym... © Sinead

W sumie dalej bez większych przygód dotarłam na zachodni brzeg wyspy, do miejscowości Ferkingstad. Prawdopodobnie w VII w. n.e rezydował tam Król Ferking, pół legendarny, pół prawdziwy król, z krwią Wikinga, który większość swojego życia spędził na łodziach. Zasłynął jednak z tego, że w okolicy za jego czasów powstało kilka dużych domów z kamienia oraz z bitwy jaką stoczył niedaelko stąd z innym pretendującym do władzy możnym Augvaldem. Augvald oczywiście poległ ;)

Karmøy © Sinead

Niemal nad samym brzegiem, pośród zwałów kamieni i skał, stoi krzyż upamiętniający marynarzy, którzy zginęli niedaleko na morzu. Przyznam szczerze, że miejsce miało swoją magię. Jeszcze zanim do krzyża się dotarło mała tabliczka z tekstem pod pleksiglasem głosiła, iż w tej okolicy odkryto grobowce dawnych wikińskich wojowników. Linka przy maszcie obok telepała się na wietrze, uderzając w metal i wydając złowrogi dźwięk. A co tam, najwyżej duchy Wikingów mnie trochę postraszą :)

Tu leżą pochowani... © Sinead

Ale wracając do krzyża... Stałam tam, na jednej ze skał. Zimnica od morza dawała się we znaki. Wiatr dął i świstał w uszach - nic innego nie mogłam słyszeć, prócz szumu rozbijających się o skały fal. Fantastycznie było. I to wszystko jednocześnie dające jakąś ciszę i ukojenie w duszy. Niesamowite. Może potem wrzucę mały filmik:)
I tak stałam, i stałam, i stałam, podziwiając niespokojność morza. Chwilami woda znajdowała ukojenie między ramionami zimnych skał, uspokajając się, zamieniając w białą pianę i odpływając cicho. Ta wspaniała surowa natura!!!

Przełamując fale... © Sinead
  • DST 56.95km
  • Teren 33.50km
  • Czas 03:16
  • VAVG 17.43km/h
  • VMAX 43.50km/h
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 sierpnia 2009

Røvær i rower

No cóż, długa była przerwa we wpisach, ale na przeszkodzie stanęły problemy techniczne.
W przedostatnim tygodniu sierpnia, wyjątkowo jakoś deszczowego w mojej mieścinie, wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie. Wypełzłam więc z domu i ruszyłam w kierunku nadbrzeża i morskiego deptaku, by zapakować się na statek. Celem mojej małej wyprawy były pobliskie małe wysepki, gdzieś 30 minut drogą morską.
Zapomniawszy, że dzisiaj jest obchodzony dzień śledzia (moje aktualne miasto to było z dawna nazywane "śledziowym miastem"). Na jego cześć wystawiany jest najdłuższy stół śledziowy świata. Nie wiem ile ma metrów, ale ciągnie się przez prawie przez pół głównej ulicy spacerowej Haugesund.

Śledziowy król © Sinead


Święto śledziowe © Sinead

Przy wjeździe do centrum wbiłam się więc w tłumy ludzi, żądnych spróbowania i najedzenia się śledziem we wszelkiej postaci, w różnych sosach i sałatkach. I wszystko za darmo!!! Darmowa wyżerka to tyle ludzi. W końcu udało mi się dotrzeć do Indre Kai, skąd odpływają statki na wyspę. Wcześniej jednak musiałam popodziwiać skąpane w słońcu Haugesund. Na statek trzeba było wszak trochę zaczekać.

Indre Kei w Haugesund © Sinead

I teraz największa przygoda, jaka mnie dziś spotkała:
UWAGA!!!
Ponieważ na statku chybocze dość mocno, postanowiłam przypiąć rower do poręczy, by się nie wywalił. Zazwyczaj są liny, ale tym razem wszystkie były pozwijane i zapętlone, więc użyłam swojego zapięcia.
Wszystko było o.k do czasu wysiadki na ląd. Ludzie zaczęli wysypywać się z pokładu, a ja sięgałam do kieszeni mojej rowerowej kurtki by wyciągnąć kluczyk do zapięcia. I co... smyk, upadł mi na ziemię. W tym czasie pechowo łódź się przechyliła (kapitan jeszcze próbował "zaparkować" statek bliżej pomostu) i kluczyk jak po równi pochyłej leciał, leciał i chlup do wody! Niestety nie zdołałam przydeptać go nogą :(. No i... zaczął się mały kabaret. Jak ja teraz odepnę rower? Kapitan widząc to nieźle się uśmiał, ale na szczęście poproszony o pomoc poszedł coś dumać. Wrócił po 5 minutach, wlazł pod pokład i wychylił się za chwilę z ręczną piłą tarczową (czy czymś podobnym). Uruchomił zbawienne dla mnie ustrojstwo i przeciął zapięcie. Dobrze, że było to giętkie (dysponuję bowiem jeszcze sztywnym, grubym, ale w Norwegii to rzadko go używam).

Na szczęście mogłam już swobodnie popedałować na wyspę. Ależ było pięknie. Duże to one nie są, połączone mostem dwie małe wysepki z zaledwie setką mieszkańców i zerem samochodów!!! Bo promy tu nie docierają. A więc hulaj dusza, samochodów nie ma!!!
Widoków opisywać chyba nie trzeba, mówią same za siebie.

Røvær © Sinead


Røvær, wyspy © Sinead

Dodam tylko, że spotkał mnie po drodze mały deszczyk, niegroźny na szczęście i dalej same zachwyty. W głębi wyspy jest sobie taka mała zatoczka z przepiękną plażą i boiskiem do siatkówki plażowej, kilka ławek ze stołami, dwa stanowiska do grillowania. Nie odmówiłam sobie zmoczenia stóp w słonej jak licho wodzie, ale od razu zrobiło się rześko.
Na brzegu kilka zabłąkanych ogromnych meduz, resztki krabowych skorup i wodorosty. I ten morski zapach...
Dalej w głąb droga poprowadziła mnie ku rzadko rozrzuconym zabudowaniom, wciśniętych w zaciszne i przytulne miejsca. Nawet chyba spotkałam dom dla krasnali, he,he. Bo kto by się w takim mieścił??

Dom dla krasnali ??? © Sinead

Na małe zakończenie wyprawy rzuciłam okiem na morze... przepiękne morze.

Røvær, ciąg dalszy © Sinead

Natomiast wróciwszy na stały ląd, gdy dzień chylił się ku końcowi rzuciło mnie jeszcze, jakby nostalgicznie znowu nad słoną wodę by uchwycić piękno norweskiego zachodu. W zasadzie zachód słońca zawsze jest piękny, niezależnie od miejsca, nie???

Czerwony zachodzik na wcale nie dzikim Zachodzie © Sinead
  • DST 19.78km
  • Teren 15.20km
  • Czas 01:08
  • VAVG 17.45km/h
  • VMAX 34.50km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 sierpnia 2009 Kategoria NORWAY

Silda Jazz Festival, krótka nocna przejażdżka.

W Polsce dzisiaj koncert Madonny, Matki Boskiej Zielnej a u mnie…
W Haugesund od środy trwa drugi co do wielkości festiwal jazzowy w Norwegii, Silda Jazz, co oznacza „śledziowy jazz” (sild – śledź po norwesku).
W środę po pracy byłam zbyt zmęczona, w czwartek dyżur, więc też nie za bardzo mi się chciało. Co prawda na dyżurach czas spędzam w domu i w zasadzie nie jestem w nim uwięziona, ale odgłosy muzyki mogłyby skutecznie zagłuszyć dzwoniący do dyżurnego telefon komórkowy.
Wybrałam się więc dzisiaj, w sobotę. Na dworze już się trochę ściemniło, więc klimat był tym bardziej niepowtarzalny.
Przy nadbrzeżu rozstawione są obficie namioty z różnymi stoiskami – z jedzeniem, pamiątkami, sklepiki egipskie, indyjskie (co by przypominało o tym, że festiwal jest jak najbardziej norweski ;)).

Bazarek w Haugesund © Sinead

Z drugiej strony pootwierane wszystkie knajpy, a z nich sącząca się to głośniej, to ciszej muzyka, głównie jazz. Ale nie brakowało blusa, łagodniejszego popu i innych cieszących ucho melodii.
Z oddali, po drugiej stronie cieśniny słyszalny był jakiś koncert na świeżym powietrzu. Nie wiem kto to śpiewa, ale całkiem znane… „Charlin, Charlin…”. Nie potrafię zanucić, więc kto się jeszcze nie zorientował to już się nie zorientuje, co to za utwór.
A więc melodie, muzyka…

Plakat SildaJazz (sledziowego festwalu jazzowego) © Sinead

Ale też coś dla podniebienia i nosa. Zapachy kłębiły się pod nosem, z jednej strony kadzidła ze straganów, z drugiej morskie jadło z oceanicznym zapachem, zapewne jakieś różnej maści krewetki, kraby, dorsze, śledzie, może nawet jakieś suszi, itp.
Cudownie, szkoda, że zaczął zacinać drobny deszczyk bo jeździło się całkiem miło. Niestety nie skusiłam się na „posiedzenie” w knajpie, samemu jakoś tak nieciekawie.

Spiralka © Sinead


Ludziska mimo niepogody jakoś z domów powypełzali. Co by to było, gdyby na niebie świeciły same gwiazdy? Sprawdzę dzisiaj. A wczoraj trochę zakapturzeni, w anorakach, płaszczach przeciwdeszczowych, z parasolami – ale uśmiechnięci. Niektórzy młodzi Norwedzy zalani w trupa, krążyli po ulicach zahaczając o urocze latarnie. Ale nikt nie leżał na ulicy, pod bramą ;).
A na koniec na wystawie sklepowej pożegnał mnie zebrowaty zwierz :)

Zeberek :) © Sinead
  • DST 9.10km
  • Czas 00:40
  • VAVG 13.65km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 6 sierpnia 2009 Kategoria NORWAY

Na grzyby, maliny??

Powtórka z rozrywki, ale w innych okolicznościach sezonowych:). Odwiedzin starych miejsc ciąg dalszy. Ale w towarzystwie zawsze lepiej!!!
Wyprawa to powtórka z "Trzy komuny".
Najsmaczniejsze kąski czyli przepiękne widoki zostawiłam sobie na deser. Początek drogi był więc szary i nudny, wzdłuż i nieopodal trasy E39.

Pierwszy dłuższy postój na dumanie i podziwianie miał miejsce nad znanym mi już fiordem Grinde.

Osty nad Grindefjorden © Sinead

I nic prawie się nie zmieniło. Podobnie jak dawniej świeciło nad nim słońce, może tylko drzewa i trawa bardziej rozzieleniały. I pojawiły się osty, które na tle wody i gór wyglądały imponująco!! Korciło mnie by wyciągnąć jednorazowego grilla i rozbić tutaj małe obozowisko, ale stwierdziłam że jeszcze kawałek pojadę.
Dalej trasa stwała się coraz ładniejsza, słońce grzało jeszcze mocniej. Nastepnym punktem małej wyprawy stały sie krzaczory malin. Pychota. Podobnie jak kiedyś objadłam się poziomkami, tak teraz objadłam się malinami.

Maliny full wypas! © Sinead

A potem grzyby!! To już było na teranie parku Djupadalen, gdzie górka i zgórki to normalka. Co do grzybów nie byłam pewna czy są aby do zjedzenia i na wszelki wypadek dalej ich nie ruszałam.

Zdobyczny grzyb, kozak chyba? © Sinead
  • DST 44.15km
  • Teren 21.00km
  • Czas 03:08
  • VAVG 14.09km/h
  • VMAX 49.50km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Brosik
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl