Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2010
Dystans całkowity: | 540.65 km (w terenie 141.20 km; 26.12%) |
Czas w ruchu: | 34:49 |
Średnia prędkość: | 15.53 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.90 km/h |
Suma podjazdów: | 4999 m |
Suma kalorii: | 5762 kcal |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 38.62 km i 2h 29m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 29 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Rallarvegen 2010, Finse-Myrdal
27.08.2010
II dzień wyprawy, pod koniec wycieczki znowu deszcz...
II dzień wyprawy, pod koniec wycieczki znowu deszcz...
- DST 38.00km
- Teren 38.00km
- Czas 02:57
- VAVG 12.88km/h
- VMAX 34.50km/h
- Temperatura 13.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Rallarvegen 2010, Haugastøl-Finse
26.08.2010
Rallarvegen 2010 Opis może później, trasa fantastyczna!!! Pierwszy dzień cały czas pod górkę, pod koniec w deszczu...
No niestety, późniejszy opis się gdzieś zapodział, ulotnił i nici z tego zostały. Na otarcie łez filmik:
Rallarvegen 2010 Opis może później, trasa fantastyczna!!! Pierwszy dzień cały czas pod górkę, pod koniec w deszczu...
No niestety, późniejszy opis się gdzieś zapodział, ulotnił i nici z tego zostały. Na otarcie łez filmik:
- DST 31.90km
- Teren 31.90km
- Czas 02:23
- VAVG 13.38km/h
- VMAX 30.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Karmøy pierwszy raz w tym roku
Jakoś nie miałam okazji rowerować po wyspie w tym roku, tym razem się udało...:)
- DST 44.72km
- Teren 10.00km
- Czas 03:00
- VAVG 14.91km/h
- VMAX 40.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Kalorie 781kcal
- Podjazdy 410m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Po okolicach
A nic szczególnego!! Po ostatnich opisach już mi się nie chce.
Wrzucam tylko filmik o wyprawie na początku sierpnia!!
Miłego oglądania!!
Wrzucam tylko filmik o wyprawie na początku sierpnia!!
Miłego oglądania!!
- DST 19.00km
- Czas 01:02
- VAVG 18.39km/h
- VMAX 38.40km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Bømlo
17.08.2010
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
- DST 63.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:37
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 50.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 1018kcal
- Podjazdy 644m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Stord
16.08.2010
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
- DST 44.30km
- Teren 10.00km
- Czas 03:01
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Grinde-Haugesund
Traska najbardziej zjeżdżona. Po drodze 5 keszy!!
- DST 19.25km
- Czas 01:09
- VAVG 16.74km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 323kcal
- Podjazdy 230m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
III dzień wyprawy Vågsli-Grinde
08.08.2010, niedziela
Myśl przewodnia dzisiejszej wyprawy: I will survive!!
Później się może wyjaśni.
Rano gdy otworzyłam oko po deszczowej nocy, wydało mi się, że nastał piękny słoneczny dzień. W moim nowym namiocie, w którym spałam po raz pierwszy było tak jasno i żółto!!
Na głowę nie spadła mi ani kropla deszczu, wszystko było suche i nawet nie pamiętało nocy.
Jednak po wyjściu z namiotu okazało się, że pogoda nas dzisiaj nie będzie rozpieszczać. Ale śniadanie było wyśmienite!! W kafejce i sklepie zarazem kupiłyśmy chleb i makrele w sosie pomidorowym w parze z tępym nożem. Żadna z nas nie popisała się chirurgicznym zacięciem, rozkrajane kawałki chleba były to za cienkie, to za grube. Ale za to smakowało. W międzyczasie namiot i reszta ciuchów schnęły przerzucone przez ramy rowerów.
Trochę nam czasu zeszło, zanim rozleniwione postanowiłyśmy spakować manatki. Słońce zaczęło świecić i trochę szkoda było zastawiać malowniczo położony kamping.
Po ok. 300 m spadł mi bagażnik… Ale nic to, naprawiłam, sakwy wróciły na swoje miejsce. Pięłyśmy się cały czas pod górę, by na szczycie zafundować sobie lody. Dalej droga była raczej płaska, względnie ciut z górki. Akurat czas by trochę odsapnąć. W związku z końcem weekendu zaczął się na trasie ruch. Większość z kierowców, jak to w Norwegii, omijało nas szerokim łukiem, ale zdarzały się wyjątki. Potwierdzające regułę… całe szczęście.
Niewzruszenie jechałyśmy dalej. Raz z górki, raz pod górkę, nie za bardzo miałyśmy czas by podziwiać okolice, bo trzeba było zajechać na czas do domu. A tu jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Przed Etne przeżyłam jeszcze raz upadek moich sakw. Tym razem było o tyle niebezpiecznie, że straciłam je na zakręcie i to na całkiem ruchliwym odcinku. Musiałam się zabawić w McGyvera, choć na początku nie było łatwo wymyślić, jak by ten „zakichany” bagażnik przytwierdzić porządnie.
Od Etne zaczął się naprawdę ruch!! Od czasu do czasu miało się duszę na ramieniu, ale w sumie to i tak nic w porównaniu z przeżyciami na polskich drogach. Mimo wszystko coraz częściej miałyśmy w uszach „I`ll survive”.
W końcu dotarłyśmy do Etne a potem do Ølen. Warto wspomnieć obiad w tej maej miejscowoci, w przydrożnym hotelu. Trudno powiedzieć czy był tak wyśmienity, czy tylko my byłyśmy tak głodne.
Umęczone zjechałyśmy w końcu na ścieżkę rowerową, która przez dalsze 10 km prowadziła już prosto do domu.
Myśl przewodnia dzisiejszej wyprawy: I will survive!!
Później się może wyjaśni.
Rano gdy otworzyłam oko po deszczowej nocy, wydało mi się, że nastał piękny słoneczny dzień. W moim nowym namiocie, w którym spałam po raz pierwszy było tak jasno i żółto!!
Na głowę nie spadła mi ani kropla deszczu, wszystko było suche i nawet nie pamiętało nocy.
Namiot© Sinead
Jednak po wyjściu z namiotu okazało się, że pogoda nas dzisiaj nie będzie rozpieszczać. Ale śniadanie było wyśmienite!! W kafejce i sklepie zarazem kupiłyśmy chleb i makrele w sosie pomidorowym w parze z tępym nożem. Żadna z nas nie popisała się chirurgicznym zacięciem, rozkrajane kawałki chleba były to za cienkie, to za grube. Ale za to smakowało. W międzyczasie namiot i reszta ciuchów schnęły przerzucone przez ramy rowerów.
Śniadanie© Sinead
Trochę nam czasu zeszło, zanim rozleniwione postanowiłyśmy spakować manatki. Słońce zaczęło świecić i trochę szkoda było zastawiać malowniczo położony kamping.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Po ok. 300 m spadł mi bagażnik… Ale nic to, naprawiłam, sakwy wróciły na swoje miejsce. Pięłyśmy się cały czas pod górę, by na szczycie zafundować sobie lody. Dalej droga była raczej płaska, względnie ciut z górki. Akurat czas by trochę odsapnąć. W związku z końcem weekendu zaczął się na trasie ruch. Większość z kierowców, jak to w Norwegii, omijało nas szerokim łukiem, ale zdarzały się wyjątki. Potwierdzające regułę… całe szczęście.
Niewzruszenie jechałyśmy dalej. Raz z górki, raz pod górkę, nie za bardzo miałyśmy czas by podziwiać okolice, bo trzeba było zajechać na czas do domu. A tu jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Przed Etne przeżyłam jeszcze raz upadek moich sakw. Tym razem było o tyle niebezpiecznie, że straciłam je na zakręcie i to na całkiem ruchliwym odcinku. Musiałam się zabawić w McGyvera, choć na początku nie było łatwo wymyślić, jak by ten „zakichany” bagażnik przytwierdzić porządnie.
W drodze do Etne© Sinead
Od Etne zaczął się naprawdę ruch!! Od czasu do czasu miało się duszę na ramieniu, ale w sumie to i tak nic w porównaniu z przeżyciami na polskich drogach. Mimo wszystko coraz częściej miałyśmy w uszach „I`ll survive”.
W końcu dotarłyśmy do Etne a potem do Ølen. Warto wspomnieć obiad w tej maej miejscowoci, w przydrożnym hotelu. Trudno powiedzieć czy był tak wyśmienity, czy tylko my byłyśmy tak głodne.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Umęczone zjechałyśmy w końcu na ścieżkę rowerową, która przez dalsze 10 km prowadziła już prosto do domu.
- DST 66.70km
- Teren 10.00km
- Czas 04:08
- VAVG 16.14km/h
- VMAX 44.50km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 1163kcal
- Podjazdy 1300m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 sierpnia 2010
Kategoria Do i z pracy
Tygodniówka
Do i z pracy od 10-13.08
Po drodze żadnych przygód nie zanotowałam :)
Po drodze żadnych przygód nie zanotowałam :)
- DST 20.20km
- Czas 00:57
- VAVG 21.26km/h
- VMAX 32.40km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 148kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Røldal - Kyrping
07.08.2010
Po wczorajszym wyczerpującym dniu, kiedy to padłam o północy, obudziłam się nieco przed 11.00. W hyttcie było ciepło jakby co najmniej diabeł palił w piecu. Bez chwili zwłoki otworzyłam okno. Monica, która myślała że jest mi zimno nie odważyła się zakręcić grzejnika i prawie się ugotowała. Jak to Norweżka.
W tym miejscu napomknę, że kiedy przyjechałyśmy na kemping nikogo nie było w recepcji. Jak tu się zakwaterować myślałyśmy. Zmęczenie dawało się we znaki, więc „luknęłyśmy” na hytty, z kluczami wiszącymi w zamku. Okazało się, że można zająć hyttę bez uprzedniej rezerwacji, jeśli jest wolna i nie ma w niej śladów żywego ducha. Ponieważ w naszej nikogo takiego nie było (tylko pozostawiony mały bukiecik zerwanych zapewne wczesnego ranka kwiatków od poprzednich mieszkańców), zajęłyśmy ją bez większego wahania.
Rano, a raczej niemal w południe, wypełzłyśmy w poszukiwaniu kogoś z personelu. W budce przy wjeździe nadal nikogo nie było. Monica zaczęła się martwić jak zapłacimy za nocleg. No cóż, norweska uczciwość. W sumie też poczuwałam się do zapłaty, więc raczej nie wchodziła w rachubę ucieczka. W Polsce pewno każdy by uciekł cichcem przed 9.00 byle nie płacić. Darmowy nocleg?
Już na początku trasy czekał nas krótki zjazd a potem ostry podjazd. Pierwszym punktem dzisiejszej trasy był Røldal. Wczoraj dojechałyśmy zaledwie do granic miasta, ale dzisiaj czekał nas wjazd, ostro pod górę po pierwszych 6-7 km. W Røldal mijałyśmy pod drodze masę campingów, miejsc noclegowych w prywatnych kwaterach i hoteli. Przy jednym z nich B&B Hotell skończyła się nasza sielanka, więc tu wzięłyśmy pierwszy postój przed drogą pod górę. Lody, cola, i chwila odpoczynku przy stoliku.
Droga od hotelu prowadziła pod górę ostrymi zakrętami. Co niemal 200-300 metrów obżerałam krzaki z malinami, których było zatrzęsienie. No i całkiem słodkie i duże!!
Oczywiście podjazd pod górę i maliny były dobrym pretekstem do odpoczynku. Najgorsza była ściana E134, do której wkrótce dotarłyśmy. Masakra. Ale niedługo potem wjechałyśmy w boczną drogę, omijając kolejny tunel, Røldaltunnelen.
Tutaj musiałam się zatrzymac na małe co nieco… w krzaczki.
Byłyśmy na wysokości 898 m npm. Widoki rozciągały się coraz piękniejsze i słońce coraz częściej przezierało przez chmury. Całe szczęście nie padało, choć jeszcze parę dni temu, na stronie pogodowej zapowiadali spory deszcz. Jednym słowem miałyśmy szczęście. Rowerowałyśmy zboczami doliny Håradalen. Tym razem korciły nas jagody, duże, soczyste i słodkie!!
Niedługo potem w oddali zamajaczył widok jeziora Reinsvatnet. Im dalej jechałyśmy tym większą miałyśmy nadzieję na coraz piękniejsze widoki, i jak się później okazało nasze apetyty zostały zaspokojone.
Nie sposób było oprzeć się „cykaniu” zdjęć. Po naszej prawej stronie miałyśmy nagi szczyt Killestadnuten (1236 m npm) a niedaleko przed nami stację wyciągu narciarskiego, bowiem w sezonie mieści się tutaj centrum narciarskie. Latem panuje tu błoga cisza i ślady wszelkiego białego szaleństwa znikają.
Już nie mogłyśmy się doczekać zjazdu. Ledwo pedałując mijałyśmy nagie skały starej drogi pocztowej. Kiedyś była tu faktycznie droga, którą furgonetki pocztowe dostarczały pocztę. Oczywiście jest to dalej część E134, ale mało kto jeździ teraz tą trasą. Pojedyncze samochody turystów, jeden dom na szczycie, w którym można przenocować. Akurat właściciele robili mały remont i patrząc jak się męczymy pod górę, pozdrowili nas serdecznie. Jeśli się pojawiały jakieś samochody były to często bobile [czyt.bubile], czyli caravany. Podróżując po okolicach nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to bardzo popularny sposób spędzania wakacji i wolnego czasu.
Wrażenie robiły również owcze kupy, które gęsto usiewały starą asfaltową drogę. Właścicielki kup, przestraszone na nasz widok głośno meczały, a my im odpowiadałyśmy, co rozbawiało nas tak do rozpuku, że tor jazdy przypominał jazdę po pijaku.
Trzeba jednak przyznać, że droga choć pod górę, dostarczała mnóstwa przyjemnych doznań. Monumentalne wierzchołki starych, zwietrzałych gór, potoki tworzące niezliczone kaskady z szumiącą wodą, robiły wrażenie. Chciało się i chciało jechać dalej tą trasą. Coraz więcej ciekawych rzeczy nam się trafiały, nawet wybielały czaszki jakiegoś zwierza. W końcu po osiągnięciu szczytu na wysokości 1080 m npm widoki zaczęły na nam szybciej uciekać. No cóż, przyjemność jazdy w dół…
Wkrótce pojawiło się jezioro Gorsvatnet, u którego brzegu ramoliły się czterościenne skały. W wąskiej dolinie w dole, zamajaczyły serpentyny drogi, którą dalej miałyśmy jechać. Równolegle niemal biegła trasa E134, a w oddali znowu dojrzałyśmy wjazd do kolejnego tunelu Siljestadtunnelen. Oznaczało to, że za niedługo musimy opuścić tę przepiękną trasę, a szkoda…
Niestety, wszystko co przyjemne szybko się kończy, więc znowu musiałyśmy wrócić na E134. Ujechawszy kawałek, czując ssanie w żołądkach, zaparkowałyśmy przy niewielkim sklepiku z restauracyjką. Kobieta w Siljestad była co najmniej paranoiczką. Jak tylko weszłyśmy do wewnątrz, przyleciała zaraz jakbyśmy miały co najmniej ukraść wszystko co tam stało. Zamówiłyśmy po hamburgerze z sałatą i dressingiem. Czekając na jedzenie, na podjeździe usłyszałyśmy głośny klakson. To Viggo, mąż Moniki, pędził samochodem z przyczepą do domu, niemal prosto z Oslo, z Norway Cup 2010. Śmiał się z nas, że tak powoli jedziemy i przepowiedział, że w takim tempie to na miejscu będziemy za tydzień. Poczęstował nas 2 puszkami coli, chciał nam jeszcze wcisnąć wino, ale odmówiłyśmy. Kiedy odjechał w dal wróciłyśmy do sklepo-kafejki. Kobita za ladą, na zapytanie Moniki, czy możemy prosić o wodę, powiedziała że bidony możemy sobie napełnić w toalecie. Może brzmi to dziwnie, ale woda z kranu w Norwegii jest równie dobra co butelkowa i nawet nie trzeba jej gotować. Ale mogła nam też nalać tej wody z kranu w kuchni… Jakaś dziwna była, podejrzliwa jak nie Norweżka.
Znowu zjechałyśmy na E134. Całe szczęście było niemal całkiem w dół. Pęd powietrza zmusił mnie do wdziania czegoś cieplejszego. Nie żałowałam, że od początku założyłam długie spodnie rowerowe, bo nie ma to jak grzać czterdzieści kilka kilosów na godzinę w dobrym ubranku.
Po kilku kilometrach znowu zjechałyśmy na boczną odnogę E134. Trasa wiodła dalej mało uczęszczaną drogą, wzdłuż której burzliwie płyną większy potok. W Norwegii nazywają to elv (czyli rzeka), ale na moje oko, przypominało to raczej większy potok niż rzekę. No cóż, bywa i tak. Zjeżdżając w dół napotkałyśmy miłą staruszkę z psem, dziarsko podążającą na wycieczkę. Zamieniłyśmy kilka słów, coś o psach, pogodzie i naszej wycieczce. Siwawa, acz całkiem rześka babcia pożyczyła nam również miłej drogi, po czym zniknęłyśmy jej z oczu.
I dalej zjazd, zjazd, miły zjazd!! Zbliżałyśmy się do Åkrafjorden. Na najbliższym kampingu w sklepie młody sprzedawca poinstruował nas jak dalej jechać. Wzięłyśmy jeszcze tylko mały odpoczynek w betonowym tunelu, na zewnątrz bowiem zaczęło trochę kropić.
Przed nami była kolejna, stara pocztowa droga, z mniejszymi, wykutymi chyba niemal ręcznie tunelami w skałach. Pierwszy z nich był chyba najdłuższy, 300 metrów. W połowie tunelu zaczęło nam kapać na głowy a pogłębiająca się ciemność (te mniejsze, niemal turystyczne tunele są nieoświetlone) potęgowały mroczne wrażenia. Echo niosło wyśmienicie, szum gum odbijał się od skał, tarcie hamulców słyszało się potrójnie!! O ile ja znosiłam to całkiem dobrze, o tyle Monica miała stracha jak cholera!! Śmiałam się z niej do rozpuku, przed każdym wjazdem musiała się chyba w duchu pomodlić!
Tymczasem droga dalej pięła się pod górę. Na tym etapie, trochę już zmęczone łapałyśmy doła. Nie wiedziałyśmy ile jeszcze do najbliższego campingu, a i na dworze zaczęło się ściemniać. Coraz częściej robiłyśmy pauzy by zagryźć batonem energetycznym. Morale spadały, oj spadały… Jednak na jednym z przystanków spotkałyśmy turystkę, trochę znającą okolicę. Oznajmiła nam że kamping jest tuż, tuż, ok. 6 km. Niemal jak anioł spadła nam z nieba tą wiadomością. Nabrałyśmy nadziei, że nie będziemy nocować na dziko.
W końcu znalazłyśmy się na campingu, gdzie w deszczu rozłożyłyśmy nowy, czerwony namiot. Próba generalna!!
Po wczorajszym wyczerpującym dniu, kiedy to padłam o północy, obudziłam się nieco przed 11.00. W hyttcie było ciepło jakby co najmniej diabeł palił w piecu. Bez chwili zwłoki otworzyłam okno. Monica, która myślała że jest mi zimno nie odważyła się zakręcić grzejnika i prawie się ugotowała. Jak to Norweżka.
W tym miejscu napomknę, że kiedy przyjechałyśmy na kemping nikogo nie było w recepcji. Jak tu się zakwaterować myślałyśmy. Zmęczenie dawało się we znaki, więc „luknęłyśmy” na hytty, z kluczami wiszącymi w zamku. Okazało się, że można zająć hyttę bez uprzedniej rezerwacji, jeśli jest wolna i nie ma w niej śladów żywego ducha. Ponieważ w naszej nikogo takiego nie było (tylko pozostawiony mały bukiecik zerwanych zapewne wczesnego ranka kwiatków od poprzednich mieszkańców), zajęłyśmy ją bez większego wahania.
Rano, a raczej niemal w południe, wypełzłyśmy w poszukiwaniu kogoś z personelu. W budce przy wjeździe nadal nikogo nie było. Monica zaczęła się martwić jak zapłacimy za nocleg. No cóż, norweska uczciwość. W sumie też poczuwałam się do zapłaty, więc raczej nie wchodziła w rachubę ucieczka. W Polsce pewno każdy by uciekł cichcem przed 9.00 byle nie płacić. Darmowy nocleg?
Już na początku trasy czekał nas krótki zjazd a potem ostry podjazd. Pierwszym punktem dzisiejszej trasy był Røldal. Wczoraj dojechałyśmy zaledwie do granic miasta, ale dzisiaj czekał nas wjazd, ostro pod górę po pierwszych 6-7 km. W Røldal mijałyśmy pod drodze masę campingów, miejsc noclegowych w prywatnych kwaterach i hoteli. Przy jednym z nich B&B Hotell skończyła się nasza sielanka, więc tu wzięłyśmy pierwszy postój przed drogą pod górę. Lody, cola, i chwila odpoczynku przy stoliku.
Røldal - Kryping, start© Sinead
Droga od hotelu prowadziła pod górę ostrymi zakrętami. Co niemal 200-300 metrów obżerałam krzaki z malinami, których było zatrzęsienie. No i całkiem słodkie i duże!!
Oczywiście podjazd pod górę i maliny były dobrym pretekstem do odpoczynku. Najgorsza była ściana E134, do której wkrótce dotarłyśmy. Masakra. Ale niedługo potem wjechałyśmy w boczną drogę, omijając kolejny tunel, Røldaltunnelen.
Czas na kibelek ;)© Sinead
Tutaj musiałam się zatrzymac na małe co nieco… w krzaczki.
W dole mijany tunel© Sinead
Byłyśmy na wysokości 898 m npm. Widoki rozciągały się coraz piękniejsze i słońce coraz częściej przezierało przez chmury. Całe szczęście nie padało, choć jeszcze parę dni temu, na stronie pogodowej zapowiadali spory deszcz. Jednym słowem miałyśmy szczęście. Rowerowałyśmy zboczami doliny Håradalen. Tym razem korciły nas jagody, duże, soczyste i słodkie!!
Håradalen© Sinead
Niedługo potem w oddali zamajaczył widok jeziora Reinsvatnet. Im dalej jechałyśmy tym większą miałyśmy nadzieję na coraz piękniejsze widoki, i jak się później okazało nasze apetyty zostały zaspokojone.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Nie sposób było oprzeć się „cykaniu” zdjęć. Po naszej prawej stronie miałyśmy nagi szczyt Killestadnuten (1236 m npm) a niedaleko przed nami stację wyciągu narciarskiego, bowiem w sezonie mieści się tutaj centrum narciarskie. Latem panuje tu błoga cisza i ślady wszelkiego białego szaleństwa znikają.
Nieługo znowu tysiączek na wysokości© Sinead
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Już nie mogłyśmy się doczekać zjazdu. Ledwo pedałując mijałyśmy nagie skały starej drogi pocztowej. Kiedyś była tu faktycznie droga, którą furgonetki pocztowe dostarczały pocztę. Oczywiście jest to dalej część E134, ale mało kto jeździ teraz tą trasą. Pojedyncze samochody turystów, jeden dom na szczycie, w którym można przenocować. Akurat właściciele robili mały remont i patrząc jak się męczymy pod górę, pozdrowili nas serdecznie. Jeśli się pojawiały jakieś samochody były to często bobile [czyt.bubile], czyli caravany. Podróżując po okolicach nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to bardzo popularny sposób spędzania wakacji i wolnego czasu.
Wrażenie robiły również owcze kupy, które gęsto usiewały starą asfaltową drogę. Właścicielki kup, przestraszone na nasz widok głośno meczały, a my im odpowiadałyśmy, co rozbawiało nas tak do rozpuku, że tor jazdy przypominał jazdę po pijaku.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Trzeba jednak przyznać, że droga choć pod górę, dostarczała mnóstwa przyjemnych doznań. Monumentalne wierzchołki starych, zwietrzałych gór, potoki tworzące niezliczone kaskady z szumiącą wodą, robiły wrażenie. Chciało się i chciało jechać dalej tą trasą. Coraz więcej ciekawych rzeczy nam się trafiały, nawet wybielały czaszki jakiegoś zwierza. W końcu po osiągnięciu szczytu na wysokości 1080 m npm widoki zaczęły na nam szybciej uciekać. No cóż, przyjemność jazdy w dół…
Wkrótce pojawiło się jezioro Gorsvatnet, u którego brzegu ramoliły się czterościenne skały. W wąskiej dolinie w dole, zamajaczyły serpentyny drogi, którą dalej miałyśmy jechać. Równolegle niemal biegła trasa E134, a w oddali znowu dojrzałyśmy wjazd do kolejnego tunelu Siljestadtunnelen. Oznaczało to, że za niedługo musimy opuścić tę przepiękną trasę, a szkoda…
Stara droga pocztowa© Sinead
Serpentyny, done by M.Breitve© Sinead
Niestety, wszystko co przyjemne szybko się kończy, więc znowu musiałyśmy wrócić na E134. Ujechawszy kawałek, czując ssanie w żołądkach, zaparkowałyśmy przy niewielkim sklepiku z restauracyjką. Kobieta w Siljestad była co najmniej paranoiczką. Jak tylko weszłyśmy do wewnątrz, przyleciała zaraz jakbyśmy miały co najmniej ukraść wszystko co tam stało. Zamówiłyśmy po hamburgerze z sałatą i dressingiem. Czekając na jedzenie, na podjeździe usłyszałyśmy głośny klakson. To Viggo, mąż Moniki, pędził samochodem z przyczepą do domu, niemal prosto z Oslo, z Norway Cup 2010. Śmiał się z nas, że tak powoli jedziemy i przepowiedział, że w takim tempie to na miejscu będziemy za tydzień. Poczęstował nas 2 puszkami coli, chciał nam jeszcze wcisnąć wino, ale odmówiłyśmy. Kiedy odjechał w dal wróciłyśmy do sklepo-kafejki. Kobita za ladą, na zapytanie Moniki, czy możemy prosić o wodę, powiedziała że bidony możemy sobie napełnić w toalecie. Może brzmi to dziwnie, ale woda z kranu w Norwegii jest równie dobra co butelkowa i nawet nie trzeba jej gotować. Ale mogła nam też nalać tej wody z kranu w kuchni… Jakaś dziwna była, podejrzliwa jak nie Norweżka.
Znowu zjechałyśmy na E134. Całe szczęście było niemal całkiem w dół. Pęd powietrza zmusił mnie do wdziania czegoś cieplejszego. Nie żałowałam, że od początku założyłam długie spodnie rowerowe, bo nie ma to jak grzać czterdzieści kilka kilosów na godzinę w dobrym ubranku.
Norweska rzeka, nie pamiętam jak się nazywa...© Sinead
Po kilku kilometrach znowu zjechałyśmy na boczną odnogę E134. Trasa wiodła dalej mało uczęszczaną drogą, wzdłuż której burzliwie płyną większy potok. W Norwegii nazywają to elv (czyli rzeka), ale na moje oko, przypominało to raczej większy potok niż rzekę. No cóż, bywa i tak. Zjeżdżając w dół napotkałyśmy miłą staruszkę z psem, dziarsko podążającą na wycieczkę. Zamieniłyśmy kilka słów, coś o psach, pogodzie i naszej wycieczce. Siwawa, acz całkiem rześka babcia pożyczyła nam również miłej drogi, po czym zniknęłyśmy jej z oczu.
I dalej zjazd, zjazd, miły zjazd!! Zbliżałyśmy się do Åkrafjorden. Na najbliższym kampingu w sklepie młody sprzedawca poinstruował nas jak dalej jechać. Wzięłyśmy jeszcze tylko mały odpoczynek w betonowym tunelu, na zewnątrz bowiem zaczęło trochę kropić.
Odpoczynek w tunelu dla pieszych© Sinead
Przed nami była kolejna, stara pocztowa droga, z mniejszymi, wykutymi chyba niemal ręcznie tunelami w skałach. Pierwszy z nich był chyba najdłuższy, 300 metrów. W połowie tunelu zaczęło nam kapać na głowy a pogłębiająca się ciemność (te mniejsze, niemal turystyczne tunele są nieoświetlone) potęgowały mroczne wrażenia. Echo niosło wyśmienicie, szum gum odbijał się od skał, tarcie hamulców słyszało się potrójnie!! O ile ja znosiłam to całkiem dobrze, o tyle Monica miała stracha jak cholera!! Śmiałam się z niej do rozpuku, przed każdym wjazdem musiała się chyba w duchu pomodlić!
Monica© Sinead
Tymczasem droga dalej pięła się pod górę. Na tym etapie, trochę już zmęczone łapałyśmy doła. Nie wiedziałyśmy ile jeszcze do najbliższego campingu, a i na dworze zaczęło się ściemniać. Coraz częściej robiłyśmy pauzy by zagryźć batonem energetycznym. Morale spadały, oj spadały… Jednak na jednym z przystanków spotkałyśmy turystkę, trochę znającą okolicę. Oznajmiła nam że kamping jest tuż, tuż, ok. 6 km. Niemal jak anioł spadła nam z nieba tą wiadomością. Nabrałyśmy nadziei, że nie będziemy nocować na dziko.
W końcu znalazłyśmy się na campingu, gdzie w deszczu rozłożyłyśmy nowy, czerwony namiot. Próba generalna!!
- DST 77.80km
- Teren 15.30km
- Czas 04:49
- VAVG 16.15km/h
- VMAX 59.90km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 1318kcal
- Podjazdy 1064m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze