Wpisy archiwalne w kategorii
NORWAY
Dystans całkowity: | 3211.71 km (w terenie 940.30 km; 29.28%) |
Czas w ruchu: | 207:50 |
Średnia prędkość: | 15.45 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.90 km/h |
Suma podjazdów: | 22235 m |
Maks. tętno maksymalne: | 166 (89 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (71 %) |
Suma kalorii: | 21967 kcal |
Liczba aktywności: | 105 |
Średnio na aktywność: | 30.59 km i 1h 58m |
Więcej statystyk |
Piątek, 10 czerwca 2011
Kategoria NORWAY
Telemarkkanalen
TELEMARKKANALEN
Wycieczka była niezaplanowana i całkowicie spontaniczna. Po moim upadku na maratonie ręka odmówiła posłuszeństwa, i z dalszego rowerowania w weekend zostały nici. Dlatego pojechałam do Telemarku na wycieczkę pieszo-krajobrazową, jednak ilość kilometrów pochodzi z przejechanego dystansu dom-praca-dom.
W piątek więc najpierw do Vågsli, by przenocować w hyttcie i nabrać sił na następny dzień. Nie muszę dodawać, że trasa w góry jest malownicza. Najpierw Langfossen przy Åkrafjorden. Z racji ostatnich opadów wezbrana woda spływająca z górskich strumieni uczyniła wodospad jeszcze bardziej dramatycznym, niż zwykle. Huk walącej w dół wody uniemożliwiał nawet normalną rozmowę.
Wraz ze zbliżaniem się do granicy 1000 m. n.p.m na wierzchołkach gór można było zobaczyć zalegający jeszcze śnieg. Wspaniałe uczucie!
Trochę zimy latem
Następnego dnia, po drodze z Vagsli Haukelifjellet jechaliśmy samochodem drogą E36 na południowy-wschód. Musieliśmy zdążyć na odpływający statek, który dalej płynął w dół rzeki przez system licznych kanałów. W zasadzie cała przeprawa zaczyna się w Dalen, ale my by zaoszczędzić sobie czasu wzięliśmy tylko wycieczkę 5-godzinną z Skien, zamiast 11 godzinnej z Dalen.
Kanał w Telemark przypomina nasz Kanał Augustowski. W jednym z miejsc, we Vrangfoss przemieszcza się statek przez 5 pod rząd śluz, opadając 23 metry w dół. Przez całą drogę śluzy są otwierane i zamykane przez dwóch osiłków, którzy z jednego miejsca na drugie przemieszczają się chyba samochodem, całe 105 km. Zbudowano go w 5 lat i oficjalnie otwarto dla żeglugi w 1861 r. i w tym roku obchodzone jest hucznie 150-lecie kanału. Nasz kanał Augustowski jest starszy, bo wybudowany w 1824-39, i ma długość prawie taką samą co Telemarkkanalen, 101 km. Nasz składający się z 18 śluz, w tym jedną dwokomorową, pozwala przenieść statki na różnicę ok. 66 m poziomu wody. Kanał w Telemarku ma 8 śluz, w tym 22 komór z różnicą poziomów wody o 72 m. Jedna ze śluz, właśnie we Vrangfoss ma aż 5 komór i przenosi statek aż o 23 m na jednej śluzie!!!
Osiłki otwierający śluzy
Na każdym z trzech kursujących statków można sobie zafundować opalanie (jak jest pogoda, oczywiście), alkohol, wafle (coś w rodzaju norweskich gofrów) i kilka specjałów z kuchni norweskiej. Na początku rejsu wszyscy rzucają się barierek przy każdej okazji - ładny widoczek, głos kapitana omawiający coś obok czego statek przepływa, no i oczywiści otwieranie i zamykanie śluz. Po ok. godzinie, kiedy połowa ludzi jest już na rauszu po piwie lub winie, i w dobrych humorkach, zainteresowanie spada, by podnieść się na chwilę przy 5 komorowej śluzie. Wtedy huk przelewającej się wody budzi turystów z marazmu, a chłopaki biegające w tę i z powrotem by uruchomić ręczne mechanizmy otwierające budzą największe zainteresowanie. Po czym następuje dłuższa "hibernacja", stężenie alkoholu we krwi wzrasta i większość zasypia na pokładzie :).
Co jest najfajniejsze dla cyklistów, wzdłuż kanału można trochę popedałować, pokombinować trasę trochę rowerem, trochę statkiem i to w przepięknych okolicznościach przyrody. Okoliczne biura prześcigają się w różnych ofertach z nocowaniem włącznie, ofertach dla rodzin i bardziej wymagających. Żyć nie umierać.
Wycieczka była niezaplanowana i całkowicie spontaniczna. Po moim upadku na maratonie ręka odmówiła posłuszeństwa, i z dalszego rowerowania w weekend zostały nici. Dlatego pojechałam do Telemarku na wycieczkę pieszo-krajobrazową, jednak ilość kilometrów pochodzi z przejechanego dystansu dom-praca-dom.
W piątek więc najpierw do Vågsli, by przenocować w hyttcie i nabrać sił na następny dzień. Nie muszę dodawać, że trasa w góry jest malownicza. Najpierw Langfossen przy Åkrafjorden. Z racji ostatnich opadów wezbrana woda spływająca z górskich strumieni uczyniła wodospad jeszcze bardziej dramatycznym, niż zwykle. Huk walącej w dół wody uniemożliwiał nawet normalną rozmowę.
Wraz ze zbliżaniem się do granicy 1000 m. n.p.m na wierzchołkach gór można było zobaczyć zalegający jeszcze śnieg. Wspaniałe uczucie!
Trochę zimy latem
Następnego dnia, po drodze z Vagsli Haukelifjellet jechaliśmy samochodem drogą E36 na południowy-wschód. Musieliśmy zdążyć na odpływający statek, który dalej płynął w dół rzeki przez system licznych kanałów. W zasadzie cała przeprawa zaczyna się w Dalen, ale my by zaoszczędzić sobie czasu wzięliśmy tylko wycieczkę 5-godzinną z Skien, zamiast 11 godzinnej z Dalen.
Kanał w Telemark przypomina nasz Kanał Augustowski. W jednym z miejsc, we Vrangfoss przemieszcza się statek przez 5 pod rząd śluz, opadając 23 metry w dół. Przez całą drogę śluzy są otwierane i zamykane przez dwóch osiłków, którzy z jednego miejsca na drugie przemieszczają się chyba samochodem, całe 105 km. Zbudowano go w 5 lat i oficjalnie otwarto dla żeglugi w 1861 r. i w tym roku obchodzone jest hucznie 150-lecie kanału. Nasz kanał Augustowski jest starszy, bo wybudowany w 1824-39, i ma długość prawie taką samą co Telemarkkanalen, 101 km. Nasz składający się z 18 śluz, w tym jedną dwokomorową, pozwala przenieść statki na różnicę ok. 66 m poziomu wody. Kanał w Telemarku ma 8 śluz, w tym 22 komór z różnicą poziomów wody o 72 m. Jedna ze śluz, właśnie we Vrangfoss ma aż 5 komór i przenosi statek aż o 23 m na jednej śluzie!!!
Osiłki otwierający śluzy
Na każdym z trzech kursujących statków można sobie zafundować opalanie (jak jest pogoda, oczywiście), alkohol, wafle (coś w rodzaju norweskich gofrów) i kilka specjałów z kuchni norweskiej. Na początku rejsu wszyscy rzucają się barierek przy każdej okazji - ładny widoczek, głos kapitana omawiający coś obok czego statek przepływa, no i oczywiści otwieranie i zamykanie śluz. Po ok. godzinie, kiedy połowa ludzi jest już na rauszu po piwie lub winie, i w dobrych humorkach, zainteresowanie spada, by podnieść się na chwilę przy 5 komorowej śluzie. Wtedy huk przelewającej się wody budzi turystów z marazmu, a chłopaki biegające w tę i z powrotem by uruchomić ręczne mechanizmy otwierające budzą największe zainteresowanie. Po czym następuje dłuższa "hibernacja", stężenie alkoholu we krwi wzrasta i większość zasypia na pokładzie :).
Co jest najfajniejsze dla cyklistów, wzdłuż kanału można trochę popedałować, pokombinować trasę trochę rowerem, trochę statkiem i to w przepięknych okolicznościach przyrody. Okoliczne biura prześcigają się w różnych ofertach z nocowaniem włącznie, ofertach dla rodzin i bardziej wymagających. Żyć nie umierać.
- DST 10.00km
- Teren 1.00km
- Czas 00:30
- VAVG 20.00km/h
- VMAX 28.70km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 67kcal
- Podjazdy 62m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Hårfagrerittet 2011
Uff, maraton by morderczy i pechowy.
Szczerze mówiąc był to mój najdłuższy maraton, w Polsce startowałam w zaledwie dwóch i to na krótszych dystansach. Ten miał długość 53 km, ale dla mnie zakończył się na 44, zaledwie 8 km od mety...
Może jednak od początku. Historia wyścigu jest całkiem niedawna, po raz pierwszy maraton "Haralda Pięknowłosego" wystartował w kwietniu ubiegłego roku. W tym czasie ja uskuteczniałam jazdę na biegówkach w Haukelifjellet.
W tym roku roweruję kiepsko, więc nie spodziewałam się, że z mojego udziału coś będzie, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować. Pogoda niestety nie była najbardziej wymarzona. Dwa lub trzy dni wcześniej sporo popadało i trasa zrobiła się w dużej części błotnista. He, he, pamiętam błoto z Bike Maratonu we Wrocławiu i byłam wtedy "wstrząśnięta".
Teraz to muszę powiedzieć "wstrząśnięta i zmieszana" - błoto z Wrocławia to pestka!!! I na dodatek cały czas mżawka. Brodziłam w błocie niemal po łydki, czasem z trudem wyciągałam nogę za nogą. Mokłam coraz bardziej, ale póki jakoś się poruszałam nie było to takie upierdliwe. Jednak postój na picie i jedzenie dawał się we znaki, zaczynałam przymarzać ;).
Niestety nie mogłam uśmiechać się słodko, jak pani na zdjęciu. Nawet chciała po drodze zakupy zrobić, hi, he. Gościówka była niezła na tym turystycznym rowerze!! Ale dała radę.
Nie tak jak ja, co to się wyglebała na zjeździe jak długa i nie ukończyła maratonu... buu,buuuu.....
Nie zrobiłam i nie zrobię zdjęć moich obrażeń cielesnych bo to wymagałoby mocnych nerwów i co wrażliwszym daruje ;). Do dzisiaj szczycę się poobijanym ramieniem, ręką i biodrem. Na razie na rower nie wsiadam.
Kumpela Monica, co prawda idąc, ale ukończyła maraton. Dla niej nagroda za najbardziej "klown-owaty" strój!!
Co do trudności maratonu - GPSies podaje jakiś współczynnik fiets index - 6,19. Tenże odpowiada trasie we włoskich Dolomitach, Passo di Falzarego da Cortina, gdzie na długości 16,4 km droga wznosi się pod kątem 5,6%. Uff, nic z tego nie rozumiem, ale chyba za trudne także dla umysłu ;)
Szczerze mówiąc był to mój najdłuższy maraton, w Polsce startowałam w zaledwie dwóch i to na krótszych dystansach. Ten miał długość 53 km, ale dla mnie zakończył się na 44, zaledwie 8 km od mety...
Może jednak od początku. Historia wyścigu jest całkiem niedawna, po raz pierwszy maraton "Haralda Pięknowłosego" wystartował w kwietniu ubiegłego roku. W tym czasie ja uskuteczniałam jazdę na biegówkach w Haukelifjellet.
W tym roku roweruję kiepsko, więc nie spodziewałam się, że z mojego udziału coś będzie, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować. Pogoda niestety nie była najbardziej wymarzona. Dwa lub trzy dni wcześniej sporo popadało i trasa zrobiła się w dużej części błotnista. He, he, pamiętam błoto z Bike Maratonu we Wrocławiu i byłam wtedy "wstrząśnięta".
Teraz to muszę powiedzieć "wstrząśnięta i zmieszana" - błoto z Wrocławia to pestka!!! I na dodatek cały czas mżawka. Brodziłam w błocie niemal po łydki, czasem z trudem wyciągałam nogę za nogą. Mokłam coraz bardziej, ale póki jakoś się poruszałam nie było to takie upierdliwe. Jednak postój na picie i jedzenie dawał się we znaki, zaczynałam przymarzać ;).
Niestety nie mogłam uśmiechać się słodko, jak pani na zdjęciu. Nawet chciała po drodze zakupy zrobić, hi, he. Gościówka była niezła na tym turystycznym rowerze!! Ale dała radę.
Nie tak jak ja, co to się wyglebała na zjeździe jak długa i nie ukończyła maratonu... buu,buuuu.....
Nie zrobiłam i nie zrobię zdjęć moich obrażeń cielesnych bo to wymagałoby mocnych nerwów i co wrażliwszym daruje ;). Do dzisiaj szczycę się poobijanym ramieniem, ręką i biodrem. Na razie na rower nie wsiadam.
Kumpela Monica, co prawda idąc, ale ukończyła maraton. Dla niej nagroda za najbardziej "klown-owaty" strój!!
Co do trudności maratonu - GPSies podaje jakiś współczynnik fiets index - 6,19. Tenże odpowiada trasie we włoskich Dolomitach, Passo di Falzarego da Cortina, gdzie na długości 16,4 km droga wznosi się pod kątem 5,6%. Uff, nic z tego nie rozumiem, ale chyba za trudne także dla umysłu ;)
- DST 43.30km
- Teren 35.90km
- Czas 03:33
- VAVG 12.20km/h
- VMAX 40.90km/h
- Temperatura 13.0°C
- Kalorie 745kcal
- Podjazdy 622m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 31 maja 2011
Kategoria NORWAY
Koboltgruvene czyli kopalnia kobaltu
KOBOLTGRUVENE 14.05.2011
W pochmurny acz ciepły poranek w Vikersund postanowiliśmy się gdzieś ruszyć. Co prawda wycieczka była piesza, ale dokleić do zrobionej trasy dom-praca-dom chyba można?
Nieco zachmurzone niebo nie zapowiadało rewelacji na dzisiaj, ot może będzie padać i trzeba będzie wrócić do domu. Celem były dawne kopalnie kobaltu, będące częścią większego kompleksu: Blaaferveværket, czyli „Niebieskiej farbiarni”, leżącej w Åmot w gminie Buskerud. W XVIII w. był to jeden z większych zakładów przemysłowych w Norwegii, produkujący z rud kobaltu niebieski barwnik używany do zdobienia papieru, porcelany i szkła. W jednym miejscu rudy więc wydobywano, i niemal na miejscu uzyskiwano z niej barwnik w okolicznych zakładach, np. w hucie szkła w Hadeland.
My odwiedziliśmy w zasadzie tylko kopalnie.
Próbne wydobycie zaczęto tutaj już w 1773 r. Kilka lat wcześniej, niejaki Ola Wieloch, który został wydalony z pracy w kopalni srebra w niedalekim Kongsbergu, znalazł kamień, który jak podejrzewał, mógł zawierać rzadkie minerały. I się nie mylił.
Rudy wydobywano ręcznie ze skał, mając do dyspozycji łomy, łopaty, zwykłe narzędzia i materiały wybuchowe. Nie drążono podziemnych tuneli wgłąb, była to więc kopalnia odkrywkowa. Zbudowano też mała tamę, która spiętrzyła wody jeziora Skuderud, co dało energię małemu kamieniołomowi, gdzie oddzielano z grubsza skały z kobaltem.
Powodem dla którego kobalt był tak pożądany, było to, że związki kobaltu jako jedyne wytrzymywały temperaturę potrzebną do wytopienia porcelany i jednocześnie nie uwalniały się do zewnętrznej warstwy. Porcelanę maluje się bowiem najpierw, potem pokrywa glazurą i wytapia. Inne barwniki miały tendencję do rozpuszczania się w glazurze i rozmywały się w jej warstwie. Dlatego tak wiele porcelanowych naczyń ma zdobienie głównie w kolorze niebieskim. Aby związać porcelanę i glazurę potrzeba temperatury 1400 st.C.
Roztwory soli kobaltu (II) i (III) mają intensywną krwisto-czerwoną i niebieską barwę.
Poza tym kobalt występuje w skorupie ziemskiej w postaci dwóch minerałów: smaltynu i kobaltynu, które występują zwykle przy złożach siarki.
Wracając do samych kopalni. Wspięliśmy się do poziomu kamieniołomu i nic nie wskazywało, by coś ciekawego znajdowało się wyżej. Jednak nie daliśmy za wygraną, gdyz skusił nas domek widokowy na szczycie. Kiedy tylko tam się jakoś wdrapaliśmy, zaczął mżyć, a potem padać deszcz. Kompletna klapa – pomyśleliśmy. Nic to - pobyt w Norwegii nauczył człowieka, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
Schowaliśmy się pod oszklonym zadaszeniem i zmuszeni przeczekać dowiedzieliśmy się, że za czasów epoki lodowcowej wszystko dookoła nas było pokryte śniegiem i lodem. Na tablicy obok wszystko wyłożone prostym językiem, także dla dzieci. Niedaleko stał tez drewniany dom, pełniący teraz funkcję muzeum, lecz dawniej będący miejscem, gdzie sortowano rudy.
Obok mieściła się też szkoła, gdzie popołudniami, po pracy, mogli się uczyć młodzi chłopcy, pracujący za dnia w kopalni. Teraz na ścianach na zewnątrz pokazane są poszczególne rozmiary kamieni, od żwiru po piasek, z przykładowymi rozmiarami, pod domem stoją również różne kamienie z domieszką rud, z tabliczkami co i jak się nazywa. Za domem, miejsce gdzie dzieciaki mogą stukać i walić młotkiem w kamienie, rozłupywać je, wbijać i wyciągać gwoździe. Całkiem z tyłu oszklone wejście do małej sztolni, gdzie dzieci mogą się zapoznać z pracą górników. Wejście do głównych chodników jest dostępne tylko dla dorosłych, np. sztolnia Clara.
Od momentu wydobycia do uzyskania kobaltu wiedzie długa droga. Wydobyte rudy trzeba było najpierw oddzielić od masy niepotrzebnej skały i robiono to przy kopalni, by uniknąć zbędnego transportu wielu ton nieprzydatnej masy. Wydobytą rudę miażdżono drewnianymi balami, stąd na miejscu można zobaczyć masę kamieni, zalegających stertami od niemal 120 lat. Następnie rudy były wypłukiwane silnym strumieniem wody w tzw. procesie flotacji. Cięższe cząstki opadały na dno, i to coś stanowiło podstawę do produkcji barwnika, tzw. błękitu saksońskiego. W procesie obróbki cieplnej wydobywało się dużo siarki i trującego arszeniku, który potem też wykorzystywano.
Resztę opisu pozyskiwania barwnik oszczędzę bo za dużo chemii i może rowerzystów zniechęcić.
W każdym bądź razie, gdy się przejaśniło i na niebie pojawiło się słońce, wypełzliśmy dalej. Mijaliśmy zamknięte wejścia do sztolni, gdyż sezon zaczynał się akurat za tydzień. Wokół piętrzyły się kruszywa, a zbudowane nad wyrobiskami mostki i punkty widokowe dawały pokaz nadludzkiej siły włożonej w drążenie tych skał.
Długie i głębokie, czarne czeluście dodawały dreszczyku emocji. Głosy odbijały się echem od dna i ścian kopalnianego kanionu i gdyby nie słońce otoczenie mogłoby nadawać się do horroru o żyjących i straszących duchach kopalni.
Kopalnie służyły zresztą jako sceneria do znanej w Norwegii, bożonarodzeniowej baśni o niebieskich i czerwonych trollach, żyjących w kopalnianych sztolniach.
Wytyczone ścieżki kluczyły między wejściami do sztolni, lasem i zwałami kopalnianego gruzu. Nie zabrakło też widokowych zachwytów.!!!
W pochmurny acz ciepły poranek w Vikersund postanowiliśmy się gdzieś ruszyć. Co prawda wycieczka była piesza, ale dokleić do zrobionej trasy dom-praca-dom chyba można?
Nieco zachmurzone niebo nie zapowiadało rewelacji na dzisiaj, ot może będzie padać i trzeba będzie wrócić do domu. Celem były dawne kopalnie kobaltu, będące częścią większego kompleksu: Blaaferveværket, czyli „Niebieskiej farbiarni”, leżącej w Åmot w gminie Buskerud. W XVIII w. był to jeden z większych zakładów przemysłowych w Norwegii, produkujący z rud kobaltu niebieski barwnik używany do zdobienia papieru, porcelany i szkła. W jednym miejscu rudy więc wydobywano, i niemal na miejscu uzyskiwano z niej barwnik w okolicznych zakładach, np. w hucie szkła w Hadeland.
My odwiedziliśmy w zasadzie tylko kopalnie.
Próbne wydobycie zaczęto tutaj już w 1773 r. Kilka lat wcześniej, niejaki Ola Wieloch, który został wydalony z pracy w kopalni srebra w niedalekim Kongsbergu, znalazł kamień, który jak podejrzewał, mógł zawierać rzadkie minerały. I się nie mylił.
Rudy wydobywano ręcznie ze skał, mając do dyspozycji łomy, łopaty, zwykłe narzędzia i materiały wybuchowe. Nie drążono podziemnych tuneli wgłąb, była to więc kopalnia odkrywkowa. Zbudowano też mała tamę, która spiętrzyła wody jeziora Skuderud, co dało energię małemu kamieniołomowi, gdzie oddzielano z grubsza skały z kobaltem.
Powodem dla którego kobalt był tak pożądany, było to, że związki kobaltu jako jedyne wytrzymywały temperaturę potrzebną do wytopienia porcelany i jednocześnie nie uwalniały się do zewnętrznej warstwy. Porcelanę maluje się bowiem najpierw, potem pokrywa glazurą i wytapia. Inne barwniki miały tendencję do rozpuszczania się w glazurze i rozmywały się w jej warstwie. Dlatego tak wiele porcelanowych naczyń ma zdobienie głównie w kolorze niebieskim. Aby związać porcelanę i glazurę potrzeba temperatury 1400 st.C.
Roztwory soli kobaltu (II) i (III) mają intensywną krwisto-czerwoną i niebieską barwę.
Poza tym kobalt występuje w skorupie ziemskiej w postaci dwóch minerałów: smaltynu i kobaltynu, które występują zwykle przy złożach siarki.
Wracając do samych kopalni. Wspięliśmy się do poziomu kamieniołomu i nic nie wskazywało, by coś ciekawego znajdowało się wyżej. Jednak nie daliśmy za wygraną, gdyz skusił nas domek widokowy na szczycie. Kiedy tylko tam się jakoś wdrapaliśmy, zaczął mżyć, a potem padać deszcz. Kompletna klapa – pomyśleliśmy. Nic to - pobyt w Norwegii nauczył człowieka, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.
Schowaliśmy się pod oszklonym zadaszeniem i zmuszeni przeczekać dowiedzieliśmy się, że za czasów epoki lodowcowej wszystko dookoła nas było pokryte śniegiem i lodem. Na tablicy obok wszystko wyłożone prostym językiem, także dla dzieci. Niedaleko stał tez drewniany dom, pełniący teraz funkcję muzeum, lecz dawniej będący miejscem, gdzie sortowano rudy.
Obok mieściła się też szkoła, gdzie popołudniami, po pracy, mogli się uczyć młodzi chłopcy, pracujący za dnia w kopalni. Teraz na ścianach na zewnątrz pokazane są poszczególne rozmiary kamieni, od żwiru po piasek, z przykładowymi rozmiarami, pod domem stoją również różne kamienie z domieszką rud, z tabliczkami co i jak się nazywa. Za domem, miejsce gdzie dzieciaki mogą stukać i walić młotkiem w kamienie, rozłupywać je, wbijać i wyciągać gwoździe. Całkiem z tyłu oszklone wejście do małej sztolni, gdzie dzieci mogą się zapoznać z pracą górników. Wejście do głównych chodników jest dostępne tylko dla dorosłych, np. sztolnia Clara.
Od momentu wydobycia do uzyskania kobaltu wiedzie długa droga. Wydobyte rudy trzeba było najpierw oddzielić od masy niepotrzebnej skały i robiono to przy kopalni, by uniknąć zbędnego transportu wielu ton nieprzydatnej masy. Wydobytą rudę miażdżono drewnianymi balami, stąd na miejscu można zobaczyć masę kamieni, zalegających stertami od niemal 120 lat. Następnie rudy były wypłukiwane silnym strumieniem wody w tzw. procesie flotacji. Cięższe cząstki opadały na dno, i to coś stanowiło podstawę do produkcji barwnika, tzw. błękitu saksońskiego. W procesie obróbki cieplnej wydobywało się dużo siarki i trującego arszeniku, który potem też wykorzystywano.
Resztę opisu pozyskiwania barwnik oszczędzę bo za dużo chemii i może rowerzystów zniechęcić.
W każdym bądź razie, gdy się przejaśniło i na niebie pojawiło się słońce, wypełzliśmy dalej. Mijaliśmy zamknięte wejścia do sztolni, gdyż sezon zaczynał się akurat za tydzień. Wokół piętrzyły się kruszywa, a zbudowane nad wyrobiskami mostki i punkty widokowe dawały pokaz nadludzkiej siły włożonej w drążenie tych skał.
Długie i głębokie, czarne czeluście dodawały dreszczyku emocji. Głosy odbijały się echem od dna i ścian kopalnianego kanionu i gdyby nie słońce otoczenie mogłoby nadawać się do horroru o żyjących i straszących duchach kopalni.
Kopalnie służyły zresztą jako sceneria do znanej w Norwegii, bożonarodzeniowej baśni o niebieskich i czerwonych trollach, żyjących w kopalnianych sztolniach.
Wytyczone ścieżki kluczyły między wejściami do sztolni, lasem i zwałami kopalnianego gruzu. Nie zabrakło też widokowych zachwytów.!!!
- DST 17.30km
- Teren 4.30km
- Czas 01:01
- VAVG 17.02km/h
- VMAX 25.60km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 301kcal
- Podjazdy 101m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 maja 2011
Kategoria Do i z pracy, NORWAY
Maraton się zbliża
Maraton to 53 km trasa w terenie, Hårfagrerittet, czyli wyścigu Haralda Pięknowłosego z Kårstø do Haugesund. Lokalny wyścig po raz drugi dopiero, ale pewno będzie super!!! 1600 "ludziów" się zgłosiło!
Oczywiście maraton dopiero w czwartek, 2. czerwca, kiedy to w Norwegii obchodzi się dzień Wniebowstąpienia Jezusa i dzień jest wolny od roboty!! :)
Oczywiście maraton dopiero w czwartek, 2. czerwca, kiedy to w Norwegii obchodzi się dzień Wniebowstąpienia Jezusa i dzień jest wolny od roboty!! :)
- DST 10.10km
- Teren 2.00km
- Czas 00:31
- VAVG 19.55km/h
- VMAX 28.60km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 175kcal
- Podjazdy 180m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 24 maja 2011
Kategoria NORWAY
Glassverk
GLASSVERK I HADELAND 13.05.2011.
Ok. 100 km od Oslo, przy południowym krańcu Randsfjorden, leży Hadeland, niewielka miejscowość słynąca z huty szkła.
Od 1762 roku słynie ona z pięknych, artystycznych wyrobów szklanych, projektowanych przez najbardziej znamienitych norweskich designerów. O ile w XVIII w. można było mówić o designie.
Miejsce jest genialne, nawet dla kogoś kto się specjalnie tym nie interesuje bowiem okolica i sama huta jest położona uroczo i tworzy tzw. miejsce spotkań, niby małe miasteczko.
A znaleźć tam można m.in. julehus (bożonarodzeniowy dom) z wszystkim co potrzeba do świątecznego wystroju domu, glassbutikken (szklany sklep) z kryształowo mieniącymi się zestawami kielichów, kieliszków, karafek, szklanek, po szklane artystyczne bryły, wazony i co tylko człowiek ze szkła może wymyślić.
Dalej idąc honninghus (dom miodowy), gdzie można zapoznać się z życiem pszczół i produkcją miodu i jego degustacją. Niestety jak tam byłam był zamknięty. Ale za to znalazłam inny sklep z łakociami i produktami kolonialnymi. Zapachy łechczące nos, kawy, herbaty, anyżu, karmelu, słodyczy, prażonych orzechów z drugiego końca (Kramboden).
W sklepie przy fabrycznym (fabrikkutsaget) można było oczywiście zakupić miejscowe szklane wyroby hutnicze, nawet szklane kwiaty.
W muzeum hutniczym było też kilka atrakcji.
Tutaj zrozumiałam też jaką katastrofę oznaczało zbicie jednej szklanki. Kumpela miała ostatnio w rodzinie konfirmację (coś w rodzaju naszego bierzmowania, ale w kościele protestanckim jest to dosyć ważne święto i wyprawia się tam takie same uroczystości jak u nas na komunię. Czyli postaw się a zastaw). Otóż pożyczyli oni zestaw kryształowych szklanek od jakiejś tam ciotki. Kryształ jak kryształ, szklanki jakieś porywające w swoim wyglądzie nie były.
Raz wpadłam do nich na chwilę i zastałam prawie całą rodzinę pogrążoną w smutku. Okazało się, że ich pies strącił jedną ze szklanek, która się oczywiście stłukła. Zastanawiali się najpierw skąd takową szklankę zdobędą. Jak stwierdzili, że bez zestawu jej nie kupią to wpadli w jeszcze większą „żałobę” bo, jak mi Monica wytłumaczyła, jedna szklanka kosztuje majątek, 700 koron (na nasze ok. 350 zł). Nie mogłam uwierzyć i stwierdziłam, że przesadza. Zostałam posądzona, że nie rozumiem powagi sytuacji, i faktycznie jej nie rozumiałam.
Później dowiedziałam się, że zastawa i szklanka pochodziła z kolekcji designerskiej z owej huty, którą 2 tygodnie później odwiedziłam. Oczywiście zrozumiałam w mig „powagę rodzinnej tragedii”.
Otóż w muzeum, które nawet udało nam się obejrzeć za darmo (w maju wstęp był gratis), pierwszą częścią była wystawa różnych kolekcji szkła, nawet z 1892 r. Było okropne, ale może na tamte czasy piękne.
W dalszej części zwiedzało się hutę, gdzie normalnie wszyscy pracowali. Tak więc można było samemu zobaczyć jak się wytapia masę szklaną, wydmuchuje i formuje szkło. Można było nawet próbować samemu!! Żyjące muzeum, takich w Polsce tylko ze świeczką szukać.
Oj, pisać by można jeszcze masę. Następnym razem też z pobytu w okolicach Vikersund co nieco o kopalniach kobaltu!! To była dopiero genialna wycieczka :)
Ok. 100 km od Oslo, przy południowym krańcu Randsfjorden, leży Hadeland, niewielka miejscowość słynąca z huty szkła.
Od 1762 roku słynie ona z pięknych, artystycznych wyrobów szklanych, projektowanych przez najbardziej znamienitych norweskich designerów. O ile w XVIII w. można było mówić o designie.
Miejsce jest genialne, nawet dla kogoś kto się specjalnie tym nie interesuje bowiem okolica i sama huta jest położona uroczo i tworzy tzw. miejsce spotkań, niby małe miasteczko.
A znaleźć tam można m.in. julehus (bożonarodzeniowy dom) z wszystkim co potrzeba do świątecznego wystroju domu, glassbutikken (szklany sklep) z kryształowo mieniącymi się zestawami kielichów, kieliszków, karafek, szklanek, po szklane artystyczne bryły, wazony i co tylko człowiek ze szkła może wymyślić.
Dalej idąc honninghus (dom miodowy), gdzie można zapoznać się z życiem pszczół i produkcją miodu i jego degustacją. Niestety jak tam byłam był zamknięty. Ale za to znalazłam inny sklep z łakociami i produktami kolonialnymi. Zapachy łechczące nos, kawy, herbaty, anyżu, karmelu, słodyczy, prażonych orzechów z drugiego końca (Kramboden).
W sklepie przy fabrycznym (fabrikkutsaget) można było oczywiście zakupić miejscowe szklane wyroby hutnicze, nawet szklane kwiaty.
W muzeum hutniczym było też kilka atrakcji.
Tutaj zrozumiałam też jaką katastrofę oznaczało zbicie jednej szklanki. Kumpela miała ostatnio w rodzinie konfirmację (coś w rodzaju naszego bierzmowania, ale w kościele protestanckim jest to dosyć ważne święto i wyprawia się tam takie same uroczystości jak u nas na komunię. Czyli postaw się a zastaw). Otóż pożyczyli oni zestaw kryształowych szklanek od jakiejś tam ciotki. Kryształ jak kryształ, szklanki jakieś porywające w swoim wyglądzie nie były.
Raz wpadłam do nich na chwilę i zastałam prawie całą rodzinę pogrążoną w smutku. Okazało się, że ich pies strącił jedną ze szklanek, która się oczywiście stłukła. Zastanawiali się najpierw skąd takową szklankę zdobędą. Jak stwierdzili, że bez zestawu jej nie kupią to wpadli w jeszcze większą „żałobę” bo, jak mi Monica wytłumaczyła, jedna szklanka kosztuje majątek, 700 koron (na nasze ok. 350 zł). Nie mogłam uwierzyć i stwierdziłam, że przesadza. Zostałam posądzona, że nie rozumiem powagi sytuacji, i faktycznie jej nie rozumiałam.
Później dowiedziałam się, że zastawa i szklanka pochodziła z kolekcji designerskiej z owej huty, którą 2 tygodnie później odwiedziłam. Oczywiście zrozumiałam w mig „powagę rodzinnej tragedii”.
Otóż w muzeum, które nawet udało nam się obejrzeć za darmo (w maju wstęp był gratis), pierwszą częścią była wystawa różnych kolekcji szkła, nawet z 1892 r. Było okropne, ale może na tamte czasy piękne.
W dalszej części zwiedzało się hutę, gdzie normalnie wszyscy pracowali. Tak więc można było samemu zobaczyć jak się wytapia masę szklaną, wydmuchuje i formuje szkło. Można było nawet próbować samemu!! Żyjące muzeum, takich w Polsce tylko ze świeczką szukać.
Oj, pisać by można jeszcze masę. Następnym razem też z pobytu w okolicach Vikersund co nieco o kopalniach kobaltu!! To była dopiero genialna wycieczka :)
- DST 4.30km
- Teren 1.80km
- Czas 00:16
- VAVG 16.12km/h
- VMAX 23.40km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 87kcal
- Podjazdy 33m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 16 maja 2011
Kategoria NORWAY
Vikersund - Modum Bad
VIKERSUND 16. maja
Dzisiejsza wycieczka rowerowa odbyła się dużo daleko od mnie, po drugiej stronie Norwegii, w Østlandet (czyli wschodniej Norwegii). Ja mieszkam w zachodniej, dla wyjaśnienia dlaczego po „drugiej stronie”. Przetransportowałam się samolotem, a rower był pożyczony od znajomych tam mieszkających.
Widok na Vikersund
Vikersund jest położone w gminie Modum a najbliższym większym miastem, nota bene znanym z licznej polonii, jest Drammen. W Vikersund mieszka ok. 2 800 mieszkańców a miasteczko słynie z największej w tej chwili skoczni narciarskiej, właściwie mamuciej. Na niej to, po przebudowie, nowy rekord świata w długości lotu ustanowił Norweg, Johan Remen Evrnsen – poszybował on w lutym tego roku na 246,5 metrów.
Dla mnie jako fana skoków narciarskich odwiedzenie skoczni było obowiązkowych punktem wycieczki.
W okolicy znajduje się również znana i prestiżowa klinika psychiatryczna, zwana eufemistycznie „Centrum dla nerwowo chorych - Modum Bad” co oczywiście w Polsce kojarzy się raczej niechlubnie. Nie ma co owijać w bawełnę, jest to rozbudowany ośrodek psychiatryczny ulokowany w przepięknych okolicznościach przyrody, lesie, parku czy jak kto tam woli. Pośród masy zieleni, oczek wodnych, otwartego basenu i secesyjnych domków będących jednocześnie oddziałami i miejscem pobytu pacjentów.
Historia Modum Bad sięga 990 r. n.e kiedy to król Olav galopujący ongiś na koniu, jak mówi legenda, nagle stanął na wzgórzu a przed nim wybiło bogate z uzdrawiające właściwości źródło. Oczywiście pomija się milczeniem, skąd było wiadomo, że miało ono od razu właściwości lecznicze, ale nie wnikajmy w takie szczegóły.
17 czerwca 1857 r. odbyło się tam otwarcie „centrum kursowego” którego założycielem był lekarz, Heinrich Arnold Thaulow. Gościł on m.in. taich sławnych gości jak: Henrik Ibsen, czy Edvard Munch.
Heinrich Arnold Thaulow
Nieco więcej niż pół wieku później, w 1939 r. centrum sprzedano Czerwonemu Krzyżowi, który to urządził miejsce dla leczących się na schorzenia reumatyczne.
W 1944 natomiast powstało tu ostatecznie chrześcijański „dom odpoczynku” (hvilehjem) i sanatorium dla „wyczerpanych nerwowo”, służące „pomocą dla ludzi w potrzebie”, jak to wówczas sformuowano. Oficjalnie jednak sanatorium dla pacjentów z nerwicami otwarto w 1957. Natomiast w 1975 do całego kompleksu dołączył „Instytut opieki nad duszą”, gdyż założycielami jego była pewna organizacja chrześcijańska, której głównym pastorem jest teraz sąsiad moich znajomych, he, he.
Całość wygląda dość niedzisiejszo, starodawnie, ale zadbanie. Mniejsze lub większe drewniane domki o charakterystycznej architekturze i zdobieniami przy zwieńczeniach dachu stoją wśród zielonych trawników, pasów i skrawków zieleni. Między nimi uliczki z drogowskazami, gdzie znajdują się poszczególne oddziały lub części mieszkalne. Co ciekawe na terenie kompleksu mieszkają zarówno pacjenci, ich rodziny, jak również terapeuci i część personelu. Na tyłach parku znajduje się szklarnia i ogródki z sadem, latem więc pacjenci są zaangażowani w zbieranie warzyw i owoców, także ich pielęgnowanie. Jest także mała stadnina i tor-ujeżdżalnia koni. Na drugim końcu z kolei znajduje się otwarty basen. Na ogrodzeniu wisi tabliczka z godzinami i rozkładem dostępności dla pacjentów i personelu.
Całość roztacza atmosferę z początku XX wieku, i w niczym nie przypomina Norwegii jaką oferują nam przewodniki.
Przy instytucie znajduje się również mały acz nowoczesny kościółek, protestancki oczywiście. Wnętrze wydaje się miłe, przytulne i nieprzytłaczające z „drzewkiem życzeń i skarg”. W zależności co nam na duszy leży można powiesić na nim małe serduszko, jeśli życie sprawia nam radość, albo powiesić potłuczone kawałki szkła mające symbolizować różne katastrofy życiowe. Interesujące…
W ostatni dzień pobytu u znajomych kiedy to jeden z „dorosłych wiełosipiedów” się zwolnił, wsiadłam z Pawłem (kolegą po fachu) i jego młodym by przejechać się kawałek po okolicy.
Najpierw na tak zwany „koniec świata”.
Przez niemal cały kompleks centrum psychiatrycznego, małym i ścieżkami w lesie, wśród sosnowego drzewia, roztaczającego cudowny żywiczny zapach. Ścieżka była nieco piaszczysta, co przypominało mi moje polskie, rowerowe wyprawy. Na zachodzie Norwegii piasek to rzadkość. Wzięliśmy azymut na Formo z olbrzymi kompleksem sportowym , pływalnią, stadionem i różnymi takimi. Po drodze złapaliśmy dwa kesze, a młody łyknął bakcyla geocachingu.
Przy następnym wpisie skrobnę coś o przepięknym i ciekawym miejscu jakim jest huta szkła w Hadeland,
Dzisiejsza wycieczka rowerowa odbyła się dużo daleko od mnie, po drugiej stronie Norwegii, w Østlandet (czyli wschodniej Norwegii). Ja mieszkam w zachodniej, dla wyjaśnienia dlaczego po „drugiej stronie”. Przetransportowałam się samolotem, a rower był pożyczony od znajomych tam mieszkających.
Widok na Vikersund
Vikersund jest położone w gminie Modum a najbliższym większym miastem, nota bene znanym z licznej polonii, jest Drammen. W Vikersund mieszka ok. 2 800 mieszkańców a miasteczko słynie z największej w tej chwili skoczni narciarskiej, właściwie mamuciej. Na niej to, po przebudowie, nowy rekord świata w długości lotu ustanowił Norweg, Johan Remen Evrnsen – poszybował on w lutym tego roku na 246,5 metrów.
Dla mnie jako fana skoków narciarskich odwiedzenie skoczni było obowiązkowych punktem wycieczki.
W okolicy znajduje się również znana i prestiżowa klinika psychiatryczna, zwana eufemistycznie „Centrum dla nerwowo chorych - Modum Bad” co oczywiście w Polsce kojarzy się raczej niechlubnie. Nie ma co owijać w bawełnę, jest to rozbudowany ośrodek psychiatryczny ulokowany w przepięknych okolicznościach przyrody, lesie, parku czy jak kto tam woli. Pośród masy zieleni, oczek wodnych, otwartego basenu i secesyjnych domków będących jednocześnie oddziałami i miejscem pobytu pacjentów.
Historia Modum Bad sięga 990 r. n.e kiedy to król Olav galopujący ongiś na koniu, jak mówi legenda, nagle stanął na wzgórzu a przed nim wybiło bogate z uzdrawiające właściwości źródło. Oczywiście pomija się milczeniem, skąd było wiadomo, że miało ono od razu właściwości lecznicze, ale nie wnikajmy w takie szczegóły.
17 czerwca 1857 r. odbyło się tam otwarcie „centrum kursowego” którego założycielem był lekarz, Heinrich Arnold Thaulow. Gościł on m.in. taich sławnych gości jak: Henrik Ibsen, czy Edvard Munch.
Heinrich Arnold Thaulow
Nieco więcej niż pół wieku później, w 1939 r. centrum sprzedano Czerwonemu Krzyżowi, który to urządził miejsce dla leczących się na schorzenia reumatyczne.
W 1944 natomiast powstało tu ostatecznie chrześcijański „dom odpoczynku” (hvilehjem) i sanatorium dla „wyczerpanych nerwowo”, służące „pomocą dla ludzi w potrzebie”, jak to wówczas sformuowano. Oficjalnie jednak sanatorium dla pacjentów z nerwicami otwarto w 1957. Natomiast w 1975 do całego kompleksu dołączył „Instytut opieki nad duszą”, gdyż założycielami jego była pewna organizacja chrześcijańska, której głównym pastorem jest teraz sąsiad moich znajomych, he, he.
Całość wygląda dość niedzisiejszo, starodawnie, ale zadbanie. Mniejsze lub większe drewniane domki o charakterystycznej architekturze i zdobieniami przy zwieńczeniach dachu stoją wśród zielonych trawników, pasów i skrawków zieleni. Między nimi uliczki z drogowskazami, gdzie znajdują się poszczególne oddziały lub części mieszkalne. Co ciekawe na terenie kompleksu mieszkają zarówno pacjenci, ich rodziny, jak również terapeuci i część personelu. Na tyłach parku znajduje się szklarnia i ogródki z sadem, latem więc pacjenci są zaangażowani w zbieranie warzyw i owoców, także ich pielęgnowanie. Jest także mała stadnina i tor-ujeżdżalnia koni. Na drugim końcu z kolei znajduje się otwarty basen. Na ogrodzeniu wisi tabliczka z godzinami i rozkładem dostępności dla pacjentów i personelu.
Całość roztacza atmosferę z początku XX wieku, i w niczym nie przypomina Norwegii jaką oferują nam przewodniki.
Przy instytucie znajduje się również mały acz nowoczesny kościółek, protestancki oczywiście. Wnętrze wydaje się miłe, przytulne i nieprzytłaczające z „drzewkiem życzeń i skarg”. W zależności co nam na duszy leży można powiesić na nim małe serduszko, jeśli życie sprawia nam radość, albo powiesić potłuczone kawałki szkła mające symbolizować różne katastrofy życiowe. Interesujące…
W ostatni dzień pobytu u znajomych kiedy to jeden z „dorosłych wiełosipiedów” się zwolnił, wsiadłam z Pawłem (kolegą po fachu) i jego młodym by przejechać się kawałek po okolicy.
Najpierw na tak zwany „koniec świata”.
Przez niemal cały kompleks centrum psychiatrycznego, małym i ścieżkami w lesie, wśród sosnowego drzewia, roztaczającego cudowny żywiczny zapach. Ścieżka była nieco piaszczysta, co przypominało mi moje polskie, rowerowe wyprawy. Na zachodzie Norwegii piasek to rzadkość. Wzięliśmy azymut na Formo z olbrzymi kompleksem sportowym , pływalnią, stadionem i różnymi takimi. Po drodze złapaliśmy dwa kesze, a młody łyknął bakcyla geocachingu.
Przy następnym wpisie skrobnę coś o przepięknym i ciekawym miejscu jakim jest huta szkła w Hadeland,
- DST 7.30km
- Teren 3.00km
- Czas 00:29
- VAVG 15.10km/h
- VMAX 29.10km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 96kcal
- Podjazdy 84m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 maja 2011
Kategoria NORWAY
Aksdal majowo
Ciąg dalszy opowieści o miedzianej kopalni
Rudy były przewożone przez wozy konne z kopalni do Skiparvik Sørstokken. Rudy były załadowywane na statki płynące na północ od latarni morskiej Kobbarnaglen, do rei w Koperniku. Tutaj rudy były przeładowywane na pokład dużych statków towarowych, które przewoziły je do huty. Transport ten zlecany był ludziom z gospodarstw Stokka. Nieco później kopalnia nabyła konie górnicze, mieszkające w stajni obok. Spółka miała także później także statek o nazwie "Mine".
Większość ludzi, którzy pracowali w kopalni pochodziła z Karmøy, ale wielu przybyło też z zagranicy, głównie ze Szwecji. Nazywano ich „obibokami”, jednak wielu z nich pracowało bardzo ciężko i rzetelnie. Nazwa nie miała nic wspólnego z wymigiwaniem się od pracy.
Pracownicy mieszkali w wynajmowanych pokojach przy gospodarstwach, a niektórzy w barakach przy kopalni. Ostatni stał tam jeszcze w 1956 r. jednak ostatecznie rozpadł się.
Hans Gederø był ostatnim z Stokkastrand, który pracował w kopalni.Wiadomo także, że magister nauk humanistycznych Ole Mortensen, Johan Bratt Hammar i Kristen Blikshavn z South Stokke pracowali w kopalni. Morten Mortensen był księgowym i prowadził księgowość spółki.
Uważa się, że praca w kopalni była za czasów dominacji kopalni Visnes i pana Betty`ego ciężka. Każdy pijany majster był wyrzucany z pracy. Ludzie przychodzili do pracy na 9 rano i wracali ok. 3 po południu. Zarobili 20 koron dziennie a wynagrodzenie było jak na tamte czasy dość dobre. Szef mieszkał ok. 7 km od kopalni, a kiedy brakło gwoździ lub innego sprzętu on organizował sprzęt, podczas gdy reszta czekała na dole w kopalni.
Tak, tak się kończy opowieść o kopalni miedzi. Wcześniej pisałam dość oględnie o kopalni w Visnes, może kiedyż ją jeszcze uzupełnię. O kopalni w Visnes
A dzisiejszy wyjazd był do Grinde.
Rudy były przewożone przez wozy konne z kopalni do Skiparvik Sørstokken. Rudy były załadowywane na statki płynące na północ od latarni morskiej Kobbarnaglen, do rei w Koperniku. Tutaj rudy były przeładowywane na pokład dużych statków towarowych, które przewoziły je do huty. Transport ten zlecany był ludziom z gospodarstw Stokka. Nieco później kopalnia nabyła konie górnicze, mieszkające w stajni obok. Spółka miała także później także statek o nazwie "Mine".
Większość ludzi, którzy pracowali w kopalni pochodziła z Karmøy, ale wielu przybyło też z zagranicy, głównie ze Szwecji. Nazywano ich „obibokami”, jednak wielu z nich pracowało bardzo ciężko i rzetelnie. Nazwa nie miała nic wspólnego z wymigiwaniem się od pracy.
Pracownicy mieszkali w wynajmowanych pokojach przy gospodarstwach, a niektórzy w barakach przy kopalni. Ostatni stał tam jeszcze w 1956 r. jednak ostatecznie rozpadł się.
Hans Gederø był ostatnim z Stokkastrand, który pracował w kopalni.Wiadomo także, że magister nauk humanistycznych Ole Mortensen, Johan Bratt Hammar i Kristen Blikshavn z South Stokke pracowali w kopalni. Morten Mortensen był księgowym i prowadził księgowość spółki.
Uważa się, że praca w kopalni była za czasów dominacji kopalni Visnes i pana Betty`ego ciężka. Każdy pijany majster był wyrzucany z pracy. Ludzie przychodzili do pracy na 9 rano i wracali ok. 3 po południu. Zarobili 20 koron dziennie a wynagrodzenie było jak na tamte czasy dość dobre. Szef mieszkał ok. 7 km od kopalni, a kiedy brakło gwoździ lub innego sprzętu on organizował sprzęt, podczas gdy reszta czekała na dole w kopalni.
Tak, tak się kończy opowieść o kopalni miedzi. Wcześniej pisałam dość oględnie o kopalni w Visnes, może kiedyż ją jeszcze uzupełnię. O kopalni w Visnes
A dzisiejszy wyjazd był do Grinde.
- DST 24.00km
- Teren 3.20km
- Czas 01:23
- VAVG 17.35km/h
- VMAX 35.60km/h
- Temperatura 20.0°C
- Kalorie 400kcal
- Podjazdy 352m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 29 kwietnia 2011
Kategoria NORWAY
Sørstokkegruvene - historia miedzianej kopalni
POŁUDNIOWY KARMØY
Oj, długo rozmyślałam nad dzisiejszą trasą... Nie lubię powtarzać tych samych, więc zawsze poszukuję czegoś nowego.
Nie wiedzieć czemu wybór padł na Karmøy, a dokładniej Kopernik i okolice.
Zapakowałam więc rower do autobusu, by zaoszczędzić sobie trochę czasu i po niecałej godzince wysiadłam w centrum stolicy Karmoy.
Kopervik
Zaczęłam ostrym podjazdem w kierunku miejscowego kościoła, by potem dalej pod górę uliczkami na Liarlund, bardzo popularny szlak wycieczkowy, zimą jest on nawet oświetlony.
Liarlund był kiedyś parkiem natury (i w zasadzie jest nim dalej) kupionym przez jakieś zrzeszenie kobiece (dameklubb) w 1912, obsadzony roślinnością na nowo i potem oddany w darze gminie Karmoy 15 lat później.
Akurat w tym samym czasie musiało się zejść tutaj masę dzieciaków na zajęcia wu-efu, mieli biegi przełajowe.
Ja kontynuowałam podjazd, byle szybciej od nich. Początkowo miałam zrobić pętlę w tymże parku, ale skusiłam się trochę odbić i wziąć azymut na jezioro Melstokkvatn. Wzdłuż leśnej pętli znajdowały się kamienie-pomniki uświetniające jakieś wydarzenia. I tak np. pierwszy z nich był przy źródle, które kiedyś miało ponoć, wedle wierzeń ludu, własności lecznicze, dalej kamień nazwany „Smalagjedet” gdzie lubiły się zbierać kiedyś owce, czy w końcu ostatni widziany przeze mnie kamień Karen. Tenże został nazwany imieniem niejakiej Karin Stangeland, szukającej schronienia przez całą noc (skąpe źródła nie podają czy znalazła je przy tym kamieniu, he, he).
Wkrótce okazało się, że droga się trochę skomplikowała, jak dla mnie nadająca się tylko do wycieczki pieszej. Tu i ówdzie próbowałam przejechać, ale moje raczej kiepski zdolności techniczne, nie pozwoliły pokonać ostrych i wystających kamieni, grzęzawisk i kładek nad nimi.
Tak więc częściej prowadziłam rower niż na nim siedziałam. Ale dobrze, że w ogóle posuwałam się do przodu. Dalej posuwałam się ścieżką wzdłuż wschodniego brzegu jeziora, pokonując czasem zawalidrogi. Zapach lasu, liści i zieleniejącego igliwia przywodził mi na myśl tylko same przyjemne wspomnienia.
„Motyw” żmii a raczej jej widmo, skutecznie ograniczały tempo wycieczki, bo musiałam jakoś ostrożniej stawiać kroki. Ale żadnej tym razem nie spotkałam.
W końcu wyszłam na nieco szerszą szutrową drogę, by nią pognać dalej w kierunku drogi 511.
Z niej zjechałam ponownie na zachód, by znaleźć się na Gruvevegen, prowadzącej początkowo przez lasek do villmarka, czyli dzikiej okolicy porośniętej niskimi bylinami i krzakami, dalej do starych kopalni w Sørstokken. Miejsce znajduje się 6 km na południe od Koperviku i około 1 km na zachód od Austre Karmøyveg, czyli wspomnianej 511. Leży 70-80 m npm między dwoma jeziorami Raiarvatn i Melstokkvatn.
A historia o nich zaczyna się od pewnego kupca z Koperviku S.B. Svendsena.
Miał on specjalne zdolności, dziś można powiedzieć radiestezyjne, i potrafił za pomocą swojej różdżki znaleźć wodę oraz metale w głęboko pod ziemią.
Podczas podróży ze swoimi ludźmi odkrył w Sørstokkemarka duże pokłady złóż miedzi. To był początek górniczej historii w Sørstokken.
W styczniu 1895 kopalnię przejął anglik, R. Batty. Wtedy to wstawiono do kopalni windę i kotły parowe a prace wszczęto na nowo. Pracowało wówczas ok. 8 pracowników. W 1896 wydobyto już 90 ton rudy. Zachodnie wyrobisko miało teraz 34m głębokości, z otworem na 2-3 metry, a dnem szerokim na ok. 7-8 m. w zależności od ilości rudy.
Rok później ograniczono liczbę pracujących na dole do 3-4 mężczyzn, a wyrobisko miało 42 metry głębokości. Na niej wydrążono dalej chodniki na wschód i zachód. W tym czasie Betty wysłał już do Anglii razem 219 ton rudy o zawartości miedzi 3,97% i wkrótce znalazł chętnych do kupienia kopalni. Ustali cenę na 3000 funtów za kopalnię, po połowie miał dostać Betty i Svendson, 1000 funtów dostali w gotówce, resza była rozłożona na miesięczne raty. Niestety nowy nabywca zmarł wówczas na udar mózgu a Betty, mimo że wyjechał do Angli pozyskać nowy kapitał, wrócił z niczym.
Kopalnię przejął więc inny Anglik, George F. Emery w 1908 roku i prowadził tam wydobycie prawdopodobnie do około 1920 roku. Trudno było uzyskać informacje na temat działania kopalni, ale według ludowych przekazów po I wojnie światowej kopalnia była już głęboka na ok. 108 metrów.
On też jako ostatni prowadził kopalnie a on sam był barwną osobą. Był bardzo bogatym człowiekiem i miał duże posiadłości w Anglii. Był też sędzią Sądu Najwyższego. W Norwegii spędzał większość roku, głównie na Karmøy i w Tysvær. Emery nie był sztywny i uroczysty, jak można by się spodziewać po bogatym człowieku z wyższych sfer w Anglii. Lubił rozmawiać z ludźmi i można go było zobaczyć spacerującego w niechlujne ubraniu. Ludzie mówi, że często golił się w kałuży na nabrzeżu Koperviku.
Później postawiono baraki mieszkalne, stajnie, kuźnię i maszynownię. Ta ostatnia został zbudowany dopiero w 1924/25. Dzisiaj można zobaczyć jej resztki resztki w postaci wielkich maszyn parowych i kotłów parowych, który zostały w maszynowni.
Silnik parowy obsługiwał wieżę windy, która wynosiła na powierzchnię rudy, skały i ludzi pracujących na dole. Główny mechanik Gustav Kalstø z Koperviku miał osobne pokoje w domu mieszkalnym, poza tym kopalnia posiadała 10-18 łóżek dla pracowników. W domu była też kuchnia z pracującym tam kucharzem.
CDN.
Oj, długo rozmyślałam nad dzisiejszą trasą... Nie lubię powtarzać tych samych, więc zawsze poszukuję czegoś nowego.
Nie wiedzieć czemu wybór padł na Karmøy, a dokładniej Kopernik i okolice.
Zapakowałam więc rower do autobusu, by zaoszczędzić sobie trochę czasu i po niecałej godzince wysiadłam w centrum stolicy Karmoy.
Kopervik
Zaczęłam ostrym podjazdem w kierunku miejscowego kościoła, by potem dalej pod górę uliczkami na Liarlund, bardzo popularny szlak wycieczkowy, zimą jest on nawet oświetlony.
Liarlund był kiedyś parkiem natury (i w zasadzie jest nim dalej) kupionym przez jakieś zrzeszenie kobiece (dameklubb) w 1912, obsadzony roślinnością na nowo i potem oddany w darze gminie Karmoy 15 lat później.
Akurat w tym samym czasie musiało się zejść tutaj masę dzieciaków na zajęcia wu-efu, mieli biegi przełajowe.
Ja kontynuowałam podjazd, byle szybciej od nich. Początkowo miałam zrobić pętlę w tymże parku, ale skusiłam się trochę odbić i wziąć azymut na jezioro Melstokkvatn. Wzdłuż leśnej pętli znajdowały się kamienie-pomniki uświetniające jakieś wydarzenia. I tak np. pierwszy z nich był przy źródle, które kiedyś miało ponoć, wedle wierzeń ludu, własności lecznicze, dalej kamień nazwany „Smalagjedet” gdzie lubiły się zbierać kiedyś owce, czy w końcu ostatni widziany przeze mnie kamień Karen. Tenże został nazwany imieniem niejakiej Karin Stangeland, szukającej schronienia przez całą noc (skąpe źródła nie podają czy znalazła je przy tym kamieniu, he, he).
Wkrótce okazało się, że droga się trochę skomplikowała, jak dla mnie nadająca się tylko do wycieczki pieszej. Tu i ówdzie próbowałam przejechać, ale moje raczej kiepski zdolności techniczne, nie pozwoliły pokonać ostrych i wystających kamieni, grzęzawisk i kładek nad nimi.
Tak więc częściej prowadziłam rower niż na nim siedziałam. Ale dobrze, że w ogóle posuwałam się do przodu. Dalej posuwałam się ścieżką wzdłuż wschodniego brzegu jeziora, pokonując czasem zawalidrogi. Zapach lasu, liści i zieleniejącego igliwia przywodził mi na myśl tylko same przyjemne wspomnienia.
„Motyw” żmii a raczej jej widmo, skutecznie ograniczały tempo wycieczki, bo musiałam jakoś ostrożniej stawiać kroki. Ale żadnej tym razem nie spotkałam.
W końcu wyszłam na nieco szerszą szutrową drogę, by nią pognać dalej w kierunku drogi 511.
Z niej zjechałam ponownie na zachód, by znaleźć się na Gruvevegen, prowadzącej początkowo przez lasek do villmarka, czyli dzikiej okolicy porośniętej niskimi bylinami i krzakami, dalej do starych kopalni w Sørstokken. Miejsce znajduje się 6 km na południe od Koperviku i około 1 km na zachód od Austre Karmøyveg, czyli wspomnianej 511. Leży 70-80 m npm między dwoma jeziorami Raiarvatn i Melstokkvatn.
A historia o nich zaczyna się od pewnego kupca z Koperviku S.B. Svendsena.
Miał on specjalne zdolności, dziś można powiedzieć radiestezyjne, i potrafił za pomocą swojej różdżki znaleźć wodę oraz metale w głęboko pod ziemią.
Podczas podróży ze swoimi ludźmi odkrył w Sørstokkemarka duże pokłady złóż miedzi. To był początek górniczej historii w Sørstokken.
W styczniu 1895 kopalnię przejął anglik, R. Batty. Wtedy to wstawiono do kopalni windę i kotły parowe a prace wszczęto na nowo. Pracowało wówczas ok. 8 pracowników. W 1896 wydobyto już 90 ton rudy. Zachodnie wyrobisko miało teraz 34m głębokości, z otworem na 2-3 metry, a dnem szerokim na ok. 7-8 m. w zależności od ilości rudy.
Rok później ograniczono liczbę pracujących na dole do 3-4 mężczyzn, a wyrobisko miało 42 metry głębokości. Na niej wydrążono dalej chodniki na wschód i zachód. W tym czasie Betty wysłał już do Anglii razem 219 ton rudy o zawartości miedzi 3,97% i wkrótce znalazł chętnych do kupienia kopalni. Ustali cenę na 3000 funtów za kopalnię, po połowie miał dostać Betty i Svendson, 1000 funtów dostali w gotówce, resza była rozłożona na miesięczne raty. Niestety nowy nabywca zmarł wówczas na udar mózgu a Betty, mimo że wyjechał do Angli pozyskać nowy kapitał, wrócił z niczym.
Kopalnię przejął więc inny Anglik, George F. Emery w 1908 roku i prowadził tam wydobycie prawdopodobnie do około 1920 roku. Trudno było uzyskać informacje na temat działania kopalni, ale według ludowych przekazów po I wojnie światowej kopalnia była już głęboka na ok. 108 metrów.
On też jako ostatni prowadził kopalnie a on sam był barwną osobą. Był bardzo bogatym człowiekiem i miał duże posiadłości w Anglii. Był też sędzią Sądu Najwyższego. W Norwegii spędzał większość roku, głównie na Karmøy i w Tysvær. Emery nie był sztywny i uroczysty, jak można by się spodziewać po bogatym człowieku z wyższych sfer w Anglii. Lubił rozmawiać z ludźmi i można go było zobaczyć spacerującego w niechlujne ubraniu. Ludzie mówi, że często golił się w kałuży na nabrzeżu Koperviku.
Później postawiono baraki mieszkalne, stajnie, kuźnię i maszynownię. Ta ostatnia został zbudowany dopiero w 1924/25. Dzisiaj można zobaczyć jej resztki resztki w postaci wielkich maszyn parowych i kotłów parowych, który zostały w maszynowni.
Silnik parowy obsługiwał wieżę windy, która wynosiła na powierzchnię rudy, skały i ludzi pracujących na dole. Główny mechanik Gustav Kalstø z Koperviku miał osobne pokoje w domu mieszkalnym, poza tym kopalnia posiadała 10-18 łóżek dla pracowników. W domu była też kuchnia z pracującym tam kucharzem.
CDN.
- DST 23.30km
- Teren 13.50km
- Czas 01:30
- VAVG 15.53km/h
- VMAX 32.40km/h
- Temperatura 21.0°C
- Kalorie 361kcal
- Podjazdy 234m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 kwietnia 2011
Kategoria NORWAY
Wielkanocne rowerowanie do pracy, dzień 5, ostatni
Wielkanocne rowerowanie – dzień 4 (25.04.2011).
Dzisiaj zrobię ciekawy eksperyment. Kumpela napisała na FB, po norwesku rzecz jasna, krótką relację z wycieczki. Przyznam szczerze, że styl jest treściwy i telegraficzny, zarazem jednak ciekawy i ujmujący. Cholernie mi się spodobał. Chciałam jednak pójść na skróty i się nie wysilając przetłumaczyć i zapodać tutaj. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam tłumaczenie Gogle, myślałam że spadnę z krzesła. Po drodze więc, opisując wycieczkę, zapodam „smaczne kąski” tłumaczeniowe.
Dzisiaj, gdy się obudziłam, gęsta mgła wisiała nad szczytem Nuten (134 m n.p.m), który mam przed oknem.
Monica napisała: Mgła nad miastem (Haugesund) wprowadziła nieco ograniczeń w wyborze trasy.
Gogle tłumaczy: Mgła w mieście wprowadzone pewne ograniczenia w możliwości.
Pogoda się mi popsowiła – pomyślałam, i już zaczęłam wątpić w moją zaplanowaną wczoraj wyprawę. Ale zaparłam się. Po krótkiej konsultacji z kumpelą, okazałao się że 15 km dalej w Tysvær, jest ładniejsza pogoda. Zapakowałam rower na samochód i pojechałyśmy kilkanaście kilometrów na wschód, by drogą 515 zapoczątkować pętlę.
Monica pisze: Mimo, że wysłuchałam masę propagandy na temat dramatycznego ruchu na 515 w kierunku Straumen (od mnie zresztą), wybrałyśmy jednak ten kierunek.
Google tłumaczył to tak: Po wysłuchaniu wielu propaganda o dramatycznych ruchu na drodze w wir, to jeszcze wybrany.
Droga 515 jest nawet trochę ruchliwa, tak zgadza się, więc po drodze objeżdżałyśmy ją wszelkimi możliwymi, terenowymi skrótami.
Już na samym początku musiałyśmy zaliczyć atrakcję. W okolicach Trafo skręciłyśmy w prawo, w niewielką żwirową drogę między gospodarstwami. W większości z nich hodowane są konie, w dwóch miejscach nawet urządzono małe „hipodromy”.
Na końcu jednak przywitało nas jednak ujadanie mopsów. Gospodarstwo hodowli psów – tych brzydkich mopsów. Dalej małym podjazdem znalazłyśmy się w końcu niedaleko „kverkhuset”. Jest to miejsce spotkań, jakby kościół, kwakrów. Przyznam szczerze, że nie potrafiłam przetłumaczyć tego na polski. I nic dziwnego, pierwszy raz o nich słyszałam.
Kwakrzy, inaczej Religijne Towarzystwo Przyjaciół – to protestancki kierunek wyznaniowy w chrześcijaństwie silnie akcentujący rolę osobistego wewnętrznego objawienia. Charakteryzuje się m.in. przestrzeganiem światopoglądu pacyfistycznego.
Kverhuset
Zapoczątkowany w Wielkiej Brytani, gdzieś ok. 1652 r. przez Georga Foxa. Na świecie żyje ok. 365 tys. kwakrów, w Norwegii 150. Źródła polskie nie podają ilu ich żyje w Polsce a strona internetowa jest na razie w przygotowaniu i zawiera podstawowe informacje.
Nie mają oni księży, dni świątecznych, sakramentów.
W 1947 roku społeczności kwakrów przyznano Pokojową Nagrodę Nobla.
Nieopodal mieści się niewielkie miejsce pochówku, otoczone niskim kamiennym murkiem. Urokliwe miejsce, muszę przyznać.
Dalej zahaczyłyśmy o… hmm, no właśnie jak to przetłumaczyć. Tor do jazdy na śliskiej nawierzchni. To w celach dydaktyczno-egzaminacyjnych. Próba jazdy na śliskiej nawierzchni jest obowiązkowa na egzaminie na prawo jazdy.
Po „zasadzeniu” tam kesza jedziemy więc dalej. Wkrótce po naszej lewej stronie ukazuje się niemal idylliczny widok, zielona jak oczy wykol trawa, układająca się w zielone dywany między brzozami i białawymi kamieniami. Oj, mały odpoczynek na powdychanie brzozowego powietrza.
Tak oto opisuje miejsce Monica: Cóż za piękne widoki, wszystko co zielone i nowe, przebija się przez ubiegłoroczne uschnięte. Zawilce kładą się białym dywanem wzdłuż drogi. Wiele miejsc, które przypominają beztroskie dzieciństwo, zabawę w lesie i na łonie natury, stare ogrody kamieni, ciepło i spokój.
Tak oto „opisuje” to Google: Krajobraz jest piękny w tej chwili. Świeże i zielone wybuchy drogę przez zmarłych. Anemones są dobrze dywany wzdłuż drogi. Co ciekawe, w wielu miejscach w kraju, wspomnienia z dzieciństwa, beztroskiej zabawy w lesie, murach lub bramy, ciepłe i ciche.
He, he, te tłumaczenia!!
Na ok. 25 km mijamy dużą wyspę, na którą można się dostać tylko łódką. Niestety dzisiaj zamówienie łodzi kosztowałoby trochę czasu i kasy, więc odkładamy ten pomysł na odleglejszy termin. Pedałujemy dalej, już trochę zmęczone, bo zimny wiatr daje się coraz bardziej we znaki. Dalej jedziemy więc nie zwracając uwagi na resztę pięknych rzeczy, byle do domu. Mojemu oku nie umknęło jednak "małe" fotograficzne "co nieco".
Na sam koniec, jako nagroda, kupujemy ”kanuttapølse”, czyli gorącą, małą kiełbaskę w pieczywie, coś jak hot-dog, ale kiełbasa ma trochę sera w środku, jest trochę grubsza i specjalnie przypieczona. Mniam.
Do domu miałam jeszcze kawałek, więc Monica wpakowała mi jeszcze rower na samochód i drogą E39, śledząc jakiś fajny samochodzik, dotarłam na miejsce!
50 kilosów udało się przepedałowane!
Dzisiaj zrobię ciekawy eksperyment. Kumpela napisała na FB, po norwesku rzecz jasna, krótką relację z wycieczki. Przyznam szczerze, że styl jest treściwy i telegraficzny, zarazem jednak ciekawy i ujmujący. Cholernie mi się spodobał. Chciałam jednak pójść na skróty i się nie wysilając przetłumaczyć i zapodać tutaj. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam tłumaczenie Gogle, myślałam że spadnę z krzesła. Po drodze więc, opisując wycieczkę, zapodam „smaczne kąski” tłumaczeniowe.
Dzisiaj, gdy się obudziłam, gęsta mgła wisiała nad szczytem Nuten (134 m n.p.m), który mam przed oknem.
Monica napisała: Mgła nad miastem (Haugesund) wprowadziła nieco ograniczeń w wyborze trasy.
Gogle tłumaczy: Mgła w mieście wprowadzone pewne ograniczenia w możliwości.
Pogoda się mi popsowiła – pomyślałam, i już zaczęłam wątpić w moją zaplanowaną wczoraj wyprawę. Ale zaparłam się. Po krótkiej konsultacji z kumpelą, okazałao się że 15 km dalej w Tysvær, jest ładniejsza pogoda. Zapakowałam rower na samochód i pojechałyśmy kilkanaście kilometrów na wschód, by drogą 515 zapoczątkować pętlę.
Monica pisze: Mimo, że wysłuchałam masę propagandy na temat dramatycznego ruchu na 515 w kierunku Straumen (od mnie zresztą), wybrałyśmy jednak ten kierunek.
Google tłumaczył to tak: Po wysłuchaniu wielu propaganda o dramatycznych ruchu na drodze w wir, to jeszcze wybrany.
Droga 515 jest nawet trochę ruchliwa, tak zgadza się, więc po drodze objeżdżałyśmy ją wszelkimi możliwymi, terenowymi skrótami.
Już na samym początku musiałyśmy zaliczyć atrakcję. W okolicach Trafo skręciłyśmy w prawo, w niewielką żwirową drogę między gospodarstwami. W większości z nich hodowane są konie, w dwóch miejscach nawet urządzono małe „hipodromy”.
Na końcu jednak przywitało nas jednak ujadanie mopsów. Gospodarstwo hodowli psów – tych brzydkich mopsów. Dalej małym podjazdem znalazłyśmy się w końcu niedaleko „kverkhuset”. Jest to miejsce spotkań, jakby kościół, kwakrów. Przyznam szczerze, że nie potrafiłam przetłumaczyć tego na polski. I nic dziwnego, pierwszy raz o nich słyszałam.
Kwakrzy, inaczej Religijne Towarzystwo Przyjaciół – to protestancki kierunek wyznaniowy w chrześcijaństwie silnie akcentujący rolę osobistego wewnętrznego objawienia. Charakteryzuje się m.in. przestrzeganiem światopoglądu pacyfistycznego.
Kverhuset
Zapoczątkowany w Wielkiej Brytani, gdzieś ok. 1652 r. przez Georga Foxa. Na świecie żyje ok. 365 tys. kwakrów, w Norwegii 150. Źródła polskie nie podają ilu ich żyje w Polsce a strona internetowa jest na razie w przygotowaniu i zawiera podstawowe informacje.
Nie mają oni księży, dni świątecznych, sakramentów.
W 1947 roku społeczności kwakrów przyznano Pokojową Nagrodę Nobla.
Nieopodal mieści się niewielkie miejsce pochówku, otoczone niskim kamiennym murkiem. Urokliwe miejsce, muszę przyznać.
Dalej zahaczyłyśmy o… hmm, no właśnie jak to przetłumaczyć. Tor do jazdy na śliskiej nawierzchni. To w celach dydaktyczno-egzaminacyjnych. Próba jazdy na śliskiej nawierzchni jest obowiązkowa na egzaminie na prawo jazdy.
Po „zasadzeniu” tam kesza jedziemy więc dalej. Wkrótce po naszej lewej stronie ukazuje się niemal idylliczny widok, zielona jak oczy wykol trawa, układająca się w zielone dywany między brzozami i białawymi kamieniami. Oj, mały odpoczynek na powdychanie brzozowego powietrza.
Tak oto opisuje miejsce Monica: Cóż za piękne widoki, wszystko co zielone i nowe, przebija się przez ubiegłoroczne uschnięte. Zawilce kładą się białym dywanem wzdłuż drogi. Wiele miejsc, które przypominają beztroskie dzieciństwo, zabawę w lesie i na łonie natury, stare ogrody kamieni, ciepło i spokój.
Tak oto „opisuje” to Google: Krajobraz jest piękny w tej chwili. Świeże i zielone wybuchy drogę przez zmarłych. Anemones są dobrze dywany wzdłuż drogi. Co ciekawe, w wielu miejscach w kraju, wspomnienia z dzieciństwa, beztroskiej zabawy w lesie, murach lub bramy, ciepłe i ciche.
He, he, te tłumaczenia!!
Na ok. 25 km mijamy dużą wyspę, na którą można się dostać tylko łódką. Niestety dzisiaj zamówienie łodzi kosztowałoby trochę czasu i kasy, więc odkładamy ten pomysł na odleglejszy termin. Pedałujemy dalej, już trochę zmęczone, bo zimny wiatr daje się coraz bardziej we znaki. Dalej jedziemy więc nie zwracając uwagi na resztę pięknych rzeczy, byle do domu. Mojemu oku nie umknęło jednak "małe" fotograficzne "co nieco".
Na sam koniec, jako nagroda, kupujemy ”kanuttapølse”, czyli gorącą, małą kiełbaskę w pieczywie, coś jak hot-dog, ale kiełbasa ma trochę sera w środku, jest trochę grubsza i specjalnie przypieczona. Mniam.
Do domu miałam jeszcze kawałek, więc Monica wpakowała mi jeszcze rower na samochód i drogą E39, śledząc jakiś fajny samochodzik, dotarłam na miejsce!
50 kilosów udało się przepedałowane!
- DST 49.80km
- Teren 5.00km
- Czas 05:26
- VAVG 9.17km/h
- VMAX 51.20km/h
- Temperatura 16.0°C
- Kalorie 863kcal
- Podjazdy 1000m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 kwietnia 2011
Kategoria Do i z pracy, NORWAY
Wielkanocne rowerowanie do pracy, dzień 4
Domki w Norwegii cz.II
Dzisiaj opowiastka jak wygląda norweski dom od środka.
Otóż z reguły centrum życia domowego jest tzw. stua, czyli salon. Jest to największe pomieszczenie w domu lub mieszkaniu. Niegdyś, jak w Polsce standardowo oddzielne od kuchni, ale teraz zgodnie z modą popularniejsze stają się rozwiązania otwarte, z aneksem kuchennym. Jednak w wielu domach kuchnia jest oddzielona i Norwedzy je preferują.
W stua stoi zazwyczaj duży, obowiązkowo!!, telewizor, im większy tym lepszy, a powierzchnia salonu jak najbardziej temu sprzyja. Mniejszego niż 42 cale nie ma sensu upychać, reszta TV jest do mniejszych pokoi. Rzecz jasna nie dotyczy to wszystkich, ale w większości z jaka miałam do czynienia, tak jest.
Dalej w salonie obowiązkowo kanapy, z fotelami, i tzw. super fotel, co to Sie rozkłada do pozycji leżącej, z wysuwanym podnóżkiem, albo sprzedawanym do kompletu. Grunt to „wyciągnąć nogi” przed telewizorem!!
Niski stoli też jest standardem, jadalne (spisebord) stawia się jedynie w kuchni, co sprawia trochę problemów jak się zbierają ludziska na imprezie „jedzeniowej”. W sumie jednak rzadko jada się typowe obiadki lub kolacyjki kiedy przychodzą goście, więc dużego problemu nie ma.
Dywany są z reguły rzadkością – wszak zbiera to masę kurzu, może i racja.
Pod sufitem na ścianie znajdują się jeden lub dwa kontakty, w celu podwieszenia lampy. Dziwne rozwiązanie i trochę mnie śmieszy, ale jakoś tak u nich jest (teraz może nas?) jest.
W kuchni, względni aneksie, obowiązkowo stoi kaffetrakter, tzn. naparzacz kawy albo ekspress. Lubują się w swojej ohydnej w smaku kawie i piją ją w dużych ilościach. Akurat ni ci Norwedzy, których znam (ci piją tylko wodę albo colę), ale w pracy to jest plaga. Niemal wszyscy mają zmywarkę i mikrofalówkę (standard). Przepraszam, że się zachwycam, ale w Polsce nie było mnie stać na takie „wygody”.
Prócz salonu, kuchni, maja jeszcze ci Norwedzy sypialnie, co się zwie soverom, jedną większą dla „rodzicieli” i mniejsze dla dzieciaków. Te dla dzieci są raczej niewielkimi pomieszczeniami zdolnymi pomieścić łóżko, kilak półek, mniejszą szafę. O biurku można zapomnieć, oni się nie uczą tak intensywnie by mieć osobne miejsce na naukę. Spokojna głowa, uczą się w salonie, z książkami na kolanach, o to i tak niezbyt długo… mogłoby to być zbyt męczące. Ale do rzeczy…czyli mieszkania. Co do części mieszkalnych to podstawowe miejsca wymieniłam. Jak ktoś cierpi na nadmiar miejsca to coś zawsze wymyśli, a to poddasze, półpięterko, kilka komórek na różne graty. Wszystko zależy jak duży dom się posiada. Komórki to standardowe wyposażenie, coś w rodzaju naszej piwnicy, ale mieszczą się one normalnie na parterze. Gwoli ścisłości nie ma tu parteru, jest pierwsze piętro, potem drugi, itd. Nasz parter to ich pierwsze piętro.
Można mieć komórkę w mieszkaniu (min. 5 mkw) lub w domu większą. Do tego „często, gęsto” komórka sportowa na sprzęt sportowy. Ja mam taką na rowery, narzędzia, opony i różne takie. Do tego jakąś wspólną, ale jeszcze tam nie zaglądałam.
Co poza tym… acha, tzw. vaskerom czyli pralnia. To też osobne pomieszczenie, wodoszczelne lub raczej wodoodporne, gdzie mieści się pralka, większy zlew, suszarka (o tak, używają często elektrycznych suszarek do rzeczy, coś o czym w Polsce nie słyszałam), i różne takie sprzęty do sprzątania na mokro.
No to tyle na razie. Jak mnie jeszcze coś oświeci, to może dopiszę kiedyś :)
Dzisiaj opowiastka jak wygląda norweski dom od środka.
Otóż z reguły centrum życia domowego jest tzw. stua, czyli salon. Jest to największe pomieszczenie w domu lub mieszkaniu. Niegdyś, jak w Polsce standardowo oddzielne od kuchni, ale teraz zgodnie z modą popularniejsze stają się rozwiązania otwarte, z aneksem kuchennym. Jednak w wielu domach kuchnia jest oddzielona i Norwedzy je preferują.
W stua stoi zazwyczaj duży, obowiązkowo!!, telewizor, im większy tym lepszy, a powierzchnia salonu jak najbardziej temu sprzyja. Mniejszego niż 42 cale nie ma sensu upychać, reszta TV jest do mniejszych pokoi. Rzecz jasna nie dotyczy to wszystkich, ale w większości z jaka miałam do czynienia, tak jest.
Dalej w salonie obowiązkowo kanapy, z fotelami, i tzw. super fotel, co to Sie rozkłada do pozycji leżącej, z wysuwanym podnóżkiem, albo sprzedawanym do kompletu. Grunt to „wyciągnąć nogi” przed telewizorem!!
Niski stoli też jest standardem, jadalne (spisebord) stawia się jedynie w kuchni, co sprawia trochę problemów jak się zbierają ludziska na imprezie „jedzeniowej”. W sumie jednak rzadko jada się typowe obiadki lub kolacyjki kiedy przychodzą goście, więc dużego problemu nie ma.
Dywany są z reguły rzadkością – wszak zbiera to masę kurzu, może i racja.
Pod sufitem na ścianie znajdują się jeden lub dwa kontakty, w celu podwieszenia lampy. Dziwne rozwiązanie i trochę mnie śmieszy, ale jakoś tak u nich jest (teraz może nas?) jest.
W kuchni, względni aneksie, obowiązkowo stoi kaffetrakter, tzn. naparzacz kawy albo ekspress. Lubują się w swojej ohydnej w smaku kawie i piją ją w dużych ilościach. Akurat ni ci Norwedzy, których znam (ci piją tylko wodę albo colę), ale w pracy to jest plaga. Niemal wszyscy mają zmywarkę i mikrofalówkę (standard). Przepraszam, że się zachwycam, ale w Polsce nie było mnie stać na takie „wygody”.
Prócz salonu, kuchni, maja jeszcze ci Norwedzy sypialnie, co się zwie soverom, jedną większą dla „rodzicieli” i mniejsze dla dzieciaków. Te dla dzieci są raczej niewielkimi pomieszczeniami zdolnymi pomieścić łóżko, kilak półek, mniejszą szafę. O biurku można zapomnieć, oni się nie uczą tak intensywnie by mieć osobne miejsce na naukę. Spokojna głowa, uczą się w salonie, z książkami na kolanach, o to i tak niezbyt długo… mogłoby to być zbyt męczące. Ale do rzeczy…czyli mieszkania. Co do części mieszkalnych to podstawowe miejsca wymieniłam. Jak ktoś cierpi na nadmiar miejsca to coś zawsze wymyśli, a to poddasze, półpięterko, kilka komórek na różne graty. Wszystko zależy jak duży dom się posiada. Komórki to standardowe wyposażenie, coś w rodzaju naszej piwnicy, ale mieszczą się one normalnie na parterze. Gwoli ścisłości nie ma tu parteru, jest pierwsze piętro, potem drugi, itd. Nasz parter to ich pierwsze piętro.
Można mieć komórkę w mieszkaniu (min. 5 mkw) lub w domu większą. Do tego „często, gęsto” komórka sportowa na sprzęt sportowy. Ja mam taką na rowery, narzędzia, opony i różne takie. Do tego jakąś wspólną, ale jeszcze tam nie zaglądałam.
Co poza tym… acha, tzw. vaskerom czyli pralnia. To też osobne pomieszczenie, wodoszczelne lub raczej wodoodporne, gdzie mieści się pralka, większy zlew, suszarka (o tak, używają często elektrycznych suszarek do rzeczy, coś o czym w Polsce nie słyszałam), i różne takie sprzęty do sprzątania na mokro.
No to tyle na razie. Jak mnie jeszcze coś oświeci, to może dopiszę kiedyś :)
- DST 10.00km
- Teren 2.00km
- Czas 00:30
- VAVG 20.00km/h
- VMAX 31.30km/h
- Temperatura 14.0°C
- Kalorie 176kcal
- Podjazdy 70m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze