Sobota, 21 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Bømlo
17.08.2010
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
Bømlo, gdzie dotarłam, jest największą wyspą i gminą z tysiącem mniejszych wysepek, a zamieszkuje tu 10.840 mieszkańców na 247 km kw. Prawdopodobnie, ok.10 tys.lat temu przybyli tu pierwsi ludzie, poszukujący miejsca do osiedlenia się po ostatniej epoce lodowcowej.
1000 lat później zaczęli tu używać "zielonego kamienia z Hespriholmen" którego wyrabiano narzędzia i broń. Ale co to było, skoro w tym czasie był epoka kamienia, to nie wiem.
Zatrzymałam się na chwilę przy kopalni złota. Wspaniale tereny z kwitnącymi wrzosami i pobrzekujacymi dzwonkami owieczkami. Kopalnie powstały, w 1862 kiedy to mały chłopiec Ola Olsen Løkling znalazł kamień z żyłą złota. W sumie uzyskano tu ok. 140 km tego kruszcu. Tutaj upolowałam też kesza, dla którego to skakałam w SPD- ach jak kozica. Nieraz umoczyłam nogę w jakiejś wodzie ukrytej w trawie i wrzosach.
Słońce zaczynało przedzierać się przez chmury!
W końcu wyszło, nieśmiało. Ja wydostałam się na główną drogę i pędziłam do Langevåg. Trasa wyśmienita, zieleń połączona z różem, fioletem i żółcią dodawała energii. Jednak w butach chlupała woda po kopalnianej wycieczce. Czułam, jak że chwilę skóra, coraz bardziej biała, odejdzie mi za chwile na stopach. Ale co tam... Za niedługo rozpoczął się morderczy podjazd w pięknych okolicznościach przyrody, z sosnami, kosodrzewina, i widokami na białe, czerwone i pomarańczowe domki. Dałam za wygrana, poprowadziłam rower by lepiej chłonąć naturę! No i żeby nie było, ze marudzę - piękny, długi, zjazd, 50 km/h.
Tutaj suszyły się rybki.
W Vik przystanęłam by przesuszyć skarpety. Dawało czadu! Wnet pojawili się miły staruszek by wyciągnąć listy. Ze skrzynki odczytałam, że nazywał się Nils Arne. Poplotkowaliśmy trochę i pochwalili się sąsiadce obok, ze znalazł sobie nowa kobietę;-). Śmieszne! Po krótkim odpoczynku popędziłam dalej. Niestety pod górę, ale dawałam radę. Robiło się coraz cieplej i nic nie pasowało do podanej prognozy pogody, wg której miało padać.
Kawałek dalej kolejny zajazd i szansa na odpoczynek. Tym bardziej, że trasa pięła się uparcie pod górę. Był to chyba najdłuższy i najbardziej wyczerpujący podjazd. Ale co by nie było „pomnik naskalny” ku czci Jezusa, „światła świata” mógłby co niektórych, bardziej niż ja religijnych, podbudować i natchnąć.
Po równiutkiej drodze zjeżdżałam znowu w dół. Jeszcze tylko 10 km do Langevåg, skąd miałam prom na stały ląd. Po drodze minęłam strzelnicę, na której nic się nie działo. Wkrótce napotkałam rowerującą parę obładowaną sakwami, machnęliśmy sobie na znak solidarności (wszak też byłam z sakwami) i każde z nas ruszyło w przeciwnych kierunkach. Na horyzoncie też pojawiło się nietypowe miejsce biwakowania. Zwabiona widokiem odskoczyłam nieco z głównej trasy, by powylegiwać się na… kanapie!! Oczywiście nie było to w zamyśle władz lokalnych, ale ktoś najwyraźniej postanowił uatrakcyjnić miejsce.
Tuż przed Langevåg, odwiedziłam sobie jeszcze jedno miejsce, gdzie „spał” sobie kesz. Dosyć łatwo znaleziony w okolicy starego kościoła (stary w ich, Norwegów, rozumieniu, to wybudowany np. w 1960 r.) i przykościelnego cmentarza.
Dalej pozostawało mi tylko poczekać na Kai na prom, którym 20 minutowa przeprawa, przeniosła mnie na „stare śmieci”, gminę Sveio. Cały czas na południe, czyli do Haugesund prowadziła spokojna, mało ruchliwa, jeśli w ogóle, droga, pokrywająca się znowu ze szlakiem M. Północnego.
Po ok. 30 km znowu znalazłam się w domu!!!
- DST 63.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:37
- VAVG 17.42km/h
- VMAX 50.50km/h
- Temperatura 23.0°C
- Kalorie 1018kcal
- Podjazdy 644m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Stord
16.08.2010
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
Udawszy się autobusem na Stord, rozpoczęłam wycieczkę od nadbrzeża.
Stord jest wyspą i gminą zarazem, którą zamieszkuje ok. 18 tys. mieszkańców. Głównym jego miastem jest Leirvik, z którego wystartowałam. Pogoda niezbyt mi sprzyjała, było pochmurno i chmury nisko kłębiły się na niebie.
Chwilowo kluczyłam po uliczkach miasta by w końcu skierować się na zachód w kierunku Ådlandavatnet. Droga prowadziła lasem, wspaniałym, pachnącym igliwiem, pełnym grzybów. Chyba jednak niejadalnych. Zjadłam trochę jeżyn i leniwym tempem jechałam dalej.
Dalej trasa zboczyła na utwardzany leśny trakt, będący częścią rowerowego szlaku M. Północnego.
W Kanaløning wjechałam na podrzędna drogę w kierunku południowym. Las się skończył. A szkoda. Pasące się w okolicy owce krztusiły się własnym meczeniem:-). Wjechałam na 67, dalej na 454. Coś na niebie zagrzmiało, ale był to tylko samolot. Na liczniku 13 km, muszę się sprężać!
W Sagvåg, w sklepie Kiwi, zaopatrzyłam się w chipsy, serek bekonowy, makrele w pomidorach, pieczywo, orzeski i piwo. Tym ostatnim wzbudziłam podejrzenia pani sprzedawczyni, która poprosiła mnie o legitkę;-). Śmieszne jeszcze w tym wieku mieć takie przygody.
Na 24 km zbliżyłam się do wjazdu na imponujący most, na wyspę Føya. Ruchu trochę było, bo to E39. Ale ścieżka rowerowa była! I nawet znalazłam jednego kesza, z którego wyciągnęłam TB. Tuz przed wjazdem na most rozpadało się, ale musiałam jechać dalej.
Tym razem jestem na szczycie mostu Bømlabrua, gdzieś 50 m nad fiordem. Padał ciepły deszcz, i wszechogarniająca cisza, czasem przerwana przez motorówkę lub kuter płynący tuż pod. Genialne!
Dalsza podroż z jeszcze większym deszczem, ale musiałam pedałować dalej. Byle dotrzeć przed zmrokiem do jakiegoś campingu. Jak na złość nie było się gdzie schować. Ultraszybka 542
pędziła miedzy skalami, nadając w sumie wycieczce srogości. W końcu ujrzałam drogę na Håvik, ostro skręcającą w lewo. Nie licząc kilku małych podjazdów była z górki, powoli tez deszcz ustępował. Trochę obeschłam jadąc wzdłuż krętej zatoki Morza Północnego. Droga kręciła to w prawo, to w lewo, zniżając się do poziomu morza. Odpoczęłam chwilę przy malej plaży i ruszyłam dalej.
Znowu zaczęło padać, prognoza pogody szybko się zmieniała. Cały czas pod chmurami, co sprawiało, że było parno i duszno. Chwilami nawet ten deszcz chłodził. Chyba przywykłam do norweskich warunków... krótkie spodenki i brak respektu dla deszczu.
Kulleseidkanalen - mały camping za stówkę koron. Obok niedaleko małe muzeum telegrafii. Zwiedzanie niestety po telefonicznym uzgodnieniu, no cóż.. tłumy turystów tu nie walą...
Przy campingu było więcej miejsca dla łodzi przy przystani. Początkowo nie mogłam znaleźć miejsca do rozbicia namiotu, wiec kręciłam się w kółko. W końcu spytałam pańcię z pieskiem, która objaśniła mi, ze na górce przy domu z kwiatami pod oknem mieszka szefunio. Dama jednak nie była pewna. Udałam się we wskazanym kierunku i nagle za plecami zatrzymał się samochód. Uprzejmy pan w środku spytał, w czym może pomóc, wiec odrzekłam równie grzecznie, ze miejsca na namiot. Użył swojego mobila, i za chwile z domu obok wyszedł właściciel. Pokazał mi toalety i nawet zaproponował miejsce w domku. Nie po to targałam się z namiotem by spać w domku, pomyślałam i odmówiłam. Jak dowiedział się, że jestem z Polski, objaśnił ze w domu obok mieszkają Polacy. Zresztą było to poznać, bo przy oknie wisiała miska Polsatu. Tu w Norwegii łatwo poznać gdzie rodacy mieszkają. Osobiście uważam to za obciach, ale skoro mieszkali tu robotnicy z Adeko (firma pośrednicząca i rekrutująca polskich pracowników), to czegóż można się spodziewać.
- DST 44.30km
- Teren 10.00km
- Czas 03:01
- VAVG 14.69km/h
- VMAX 40.30km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Grinde-Haugesund
Traska najbardziej zjeżdżona. Po drodze 5 keszy!!
- DST 19.25km
- Czas 01:09
- VAVG 16.74km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 323kcal
- Podjazdy 230m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
III dzień wyprawy Vågsli-Grinde
08.08.2010, niedziela
Myśl przewodnia dzisiejszej wyprawy: I will survive!!
Później się może wyjaśni.
Rano gdy otworzyłam oko po deszczowej nocy, wydało mi się, że nastał piękny słoneczny dzień. W moim nowym namiocie, w którym spałam po raz pierwszy było tak jasno i żółto!!
Na głowę nie spadła mi ani kropla deszczu, wszystko było suche i nawet nie pamiętało nocy.
Jednak po wyjściu z namiotu okazało się, że pogoda nas dzisiaj nie będzie rozpieszczać. Ale śniadanie było wyśmienite!! W kafejce i sklepie zarazem kupiłyśmy chleb i makrele w sosie pomidorowym w parze z tępym nożem. Żadna z nas nie popisała się chirurgicznym zacięciem, rozkrajane kawałki chleba były to za cienkie, to za grube. Ale za to smakowało. W międzyczasie namiot i reszta ciuchów schnęły przerzucone przez ramy rowerów.
Trochę nam czasu zeszło, zanim rozleniwione postanowiłyśmy spakować manatki. Słońce zaczęło świecić i trochę szkoda było zastawiać malowniczo położony kamping.
Po ok. 300 m spadł mi bagażnik… Ale nic to, naprawiłam, sakwy wróciły na swoje miejsce. Pięłyśmy się cały czas pod górę, by na szczycie zafundować sobie lody. Dalej droga była raczej płaska, względnie ciut z górki. Akurat czas by trochę odsapnąć. W związku z końcem weekendu zaczął się na trasie ruch. Większość z kierowców, jak to w Norwegii, omijało nas szerokim łukiem, ale zdarzały się wyjątki. Potwierdzające regułę… całe szczęście.
Niewzruszenie jechałyśmy dalej. Raz z górki, raz pod górkę, nie za bardzo miałyśmy czas by podziwiać okolice, bo trzeba było zajechać na czas do domu. A tu jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Przed Etne przeżyłam jeszcze raz upadek moich sakw. Tym razem było o tyle niebezpiecznie, że straciłam je na zakręcie i to na całkiem ruchliwym odcinku. Musiałam się zabawić w McGyvera, choć na początku nie było łatwo wymyślić, jak by ten „zakichany” bagażnik przytwierdzić porządnie.
Od Etne zaczął się naprawdę ruch!! Od czasu do czasu miało się duszę na ramieniu, ale w sumie to i tak nic w porównaniu z przeżyciami na polskich drogach. Mimo wszystko coraz częściej miałyśmy w uszach „I`ll survive”.
W końcu dotarłyśmy do Etne a potem do Ølen. Warto wspomnieć obiad w tej maej miejscowoci, w przydrożnym hotelu. Trudno powiedzieć czy był tak wyśmienity, czy tylko my byłyśmy tak głodne.
Umęczone zjechałyśmy w końcu na ścieżkę rowerową, która przez dalsze 10 km prowadziła już prosto do domu.
Myśl przewodnia dzisiejszej wyprawy: I will survive!!
Później się może wyjaśni.
Rano gdy otworzyłam oko po deszczowej nocy, wydało mi się, że nastał piękny słoneczny dzień. W moim nowym namiocie, w którym spałam po raz pierwszy było tak jasno i żółto!!
Na głowę nie spadła mi ani kropla deszczu, wszystko było suche i nawet nie pamiętało nocy.
Namiot© Sinead
Jednak po wyjściu z namiotu okazało się, że pogoda nas dzisiaj nie będzie rozpieszczać. Ale śniadanie było wyśmienite!! W kafejce i sklepie zarazem kupiłyśmy chleb i makrele w sosie pomidorowym w parze z tępym nożem. Żadna z nas nie popisała się chirurgicznym zacięciem, rozkrajane kawałki chleba były to za cienkie, to za grube. Ale za to smakowało. W międzyczasie namiot i reszta ciuchów schnęły przerzucone przez ramy rowerów.
Śniadanie© Sinead
Trochę nam czasu zeszło, zanim rozleniwione postanowiłyśmy spakować manatki. Słońce zaczęło świecić i trochę szkoda było zastawiać malowniczo położony kamping.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Po ok. 300 m spadł mi bagażnik… Ale nic to, naprawiłam, sakwy wróciły na swoje miejsce. Pięłyśmy się cały czas pod górę, by na szczycie zafundować sobie lody. Dalej droga była raczej płaska, względnie ciut z górki. Akurat czas by trochę odsapnąć. W związku z końcem weekendu zaczął się na trasie ruch. Większość z kierowców, jak to w Norwegii, omijało nas szerokim łukiem, ale zdarzały się wyjątki. Potwierdzające regułę… całe szczęście.
Niewzruszenie jechałyśmy dalej. Raz z górki, raz pod górkę, nie za bardzo miałyśmy czas by podziwiać okolice, bo trzeba było zajechać na czas do domu. A tu jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Przed Etne przeżyłam jeszcze raz upadek moich sakw. Tym razem było o tyle niebezpiecznie, że straciłam je na zakręcie i to na całkiem ruchliwym odcinku. Musiałam się zabawić w McGyvera, choć na początku nie było łatwo wymyślić, jak by ten „zakichany” bagażnik przytwierdzić porządnie.
W drodze do Etne© Sinead
Od Etne zaczął się naprawdę ruch!! Od czasu do czasu miało się duszę na ramieniu, ale w sumie to i tak nic w porównaniu z przeżyciami na polskich drogach. Mimo wszystko coraz częściej miałyśmy w uszach „I`ll survive”.
W końcu dotarłyśmy do Etne a potem do Ølen. Warto wspomnieć obiad w tej maej miejscowoci, w przydrożnym hotelu. Trudno powiedzieć czy był tak wyśmienity, czy tylko my byłyśmy tak głodne.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Umęczone zjechałyśmy w końcu na ścieżkę rowerową, która przez dalsze 10 km prowadziła już prosto do domu.
- DST 66.70km
- Teren 10.00km
- Czas 04:08
- VAVG 16.14km/h
- VMAX 44.50km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 1163kcal
- Podjazdy 1300m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 sierpnia 2010
Kategoria Do i z pracy
Tygodniówka
Do i z pracy od 10-13.08
Po drodze żadnych przygód nie zanotowałam :)
Po drodze żadnych przygód nie zanotowałam :)
- DST 20.20km
- Czas 00:57
- VAVG 21.26km/h
- VMAX 32.40km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 148kcal
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Røldal - Kyrping
07.08.2010
Po wczorajszym wyczerpującym dniu, kiedy to padłam o północy, obudziłam się nieco przed 11.00. W hyttcie było ciepło jakby co najmniej diabeł palił w piecu. Bez chwili zwłoki otworzyłam okno. Monica, która myślała że jest mi zimno nie odważyła się zakręcić grzejnika i prawie się ugotowała. Jak to Norweżka.
W tym miejscu napomknę, że kiedy przyjechałyśmy na kemping nikogo nie było w recepcji. Jak tu się zakwaterować myślałyśmy. Zmęczenie dawało się we znaki, więc „luknęłyśmy” na hytty, z kluczami wiszącymi w zamku. Okazało się, że można zająć hyttę bez uprzedniej rezerwacji, jeśli jest wolna i nie ma w niej śladów żywego ducha. Ponieważ w naszej nikogo takiego nie było (tylko pozostawiony mały bukiecik zerwanych zapewne wczesnego ranka kwiatków od poprzednich mieszkańców), zajęłyśmy ją bez większego wahania.
Rano, a raczej niemal w południe, wypełzłyśmy w poszukiwaniu kogoś z personelu. W budce przy wjeździe nadal nikogo nie było. Monica zaczęła się martwić jak zapłacimy za nocleg. No cóż, norweska uczciwość. W sumie też poczuwałam się do zapłaty, więc raczej nie wchodziła w rachubę ucieczka. W Polsce pewno każdy by uciekł cichcem przed 9.00 byle nie płacić. Darmowy nocleg?
Już na początku trasy czekał nas krótki zjazd a potem ostry podjazd. Pierwszym punktem dzisiejszej trasy był Røldal. Wczoraj dojechałyśmy zaledwie do granic miasta, ale dzisiaj czekał nas wjazd, ostro pod górę po pierwszych 6-7 km. W Røldal mijałyśmy pod drodze masę campingów, miejsc noclegowych w prywatnych kwaterach i hoteli. Przy jednym z nich B&B Hotell skończyła się nasza sielanka, więc tu wzięłyśmy pierwszy postój przed drogą pod górę. Lody, cola, i chwila odpoczynku przy stoliku.
Droga od hotelu prowadziła pod górę ostrymi zakrętami. Co niemal 200-300 metrów obżerałam krzaki z malinami, których było zatrzęsienie. No i całkiem słodkie i duże!!
Oczywiście podjazd pod górę i maliny były dobrym pretekstem do odpoczynku. Najgorsza była ściana E134, do której wkrótce dotarłyśmy. Masakra. Ale niedługo potem wjechałyśmy w boczną drogę, omijając kolejny tunel, Røldaltunnelen.
Tutaj musiałam się zatrzymac na małe co nieco… w krzaczki.
Byłyśmy na wysokości 898 m npm. Widoki rozciągały się coraz piękniejsze i słońce coraz częściej przezierało przez chmury. Całe szczęście nie padało, choć jeszcze parę dni temu, na stronie pogodowej zapowiadali spory deszcz. Jednym słowem miałyśmy szczęście. Rowerowałyśmy zboczami doliny Håradalen. Tym razem korciły nas jagody, duże, soczyste i słodkie!!
Niedługo potem w oddali zamajaczył widok jeziora Reinsvatnet. Im dalej jechałyśmy tym większą miałyśmy nadzieję na coraz piękniejsze widoki, i jak się później okazało nasze apetyty zostały zaspokojone.
Nie sposób było oprzeć się „cykaniu” zdjęć. Po naszej prawej stronie miałyśmy nagi szczyt Killestadnuten (1236 m npm) a niedaleko przed nami stację wyciągu narciarskiego, bowiem w sezonie mieści się tutaj centrum narciarskie. Latem panuje tu błoga cisza i ślady wszelkiego białego szaleństwa znikają.
Już nie mogłyśmy się doczekać zjazdu. Ledwo pedałując mijałyśmy nagie skały starej drogi pocztowej. Kiedyś była tu faktycznie droga, którą furgonetki pocztowe dostarczały pocztę. Oczywiście jest to dalej część E134, ale mało kto jeździ teraz tą trasą. Pojedyncze samochody turystów, jeden dom na szczycie, w którym można przenocować. Akurat właściciele robili mały remont i patrząc jak się męczymy pod górę, pozdrowili nas serdecznie. Jeśli się pojawiały jakieś samochody były to często bobile [czyt.bubile], czyli caravany. Podróżując po okolicach nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to bardzo popularny sposób spędzania wakacji i wolnego czasu.
Wrażenie robiły również owcze kupy, które gęsto usiewały starą asfaltową drogę. Właścicielki kup, przestraszone na nasz widok głośno meczały, a my im odpowiadałyśmy, co rozbawiało nas tak do rozpuku, że tor jazdy przypominał jazdę po pijaku.
Trzeba jednak przyznać, że droga choć pod górę, dostarczała mnóstwa przyjemnych doznań. Monumentalne wierzchołki starych, zwietrzałych gór, potoki tworzące niezliczone kaskady z szumiącą wodą, robiły wrażenie. Chciało się i chciało jechać dalej tą trasą. Coraz więcej ciekawych rzeczy nam się trafiały, nawet wybielały czaszki jakiegoś zwierza. W końcu po osiągnięciu szczytu na wysokości 1080 m npm widoki zaczęły na nam szybciej uciekać. No cóż, przyjemność jazdy w dół…
Wkrótce pojawiło się jezioro Gorsvatnet, u którego brzegu ramoliły się czterościenne skały. W wąskiej dolinie w dole, zamajaczyły serpentyny drogi, którą dalej miałyśmy jechać. Równolegle niemal biegła trasa E134, a w oddali znowu dojrzałyśmy wjazd do kolejnego tunelu Siljestadtunnelen. Oznaczało to, że za niedługo musimy opuścić tę przepiękną trasę, a szkoda…
Niestety, wszystko co przyjemne szybko się kończy, więc znowu musiałyśmy wrócić na E134. Ujechawszy kawałek, czując ssanie w żołądkach, zaparkowałyśmy przy niewielkim sklepiku z restauracyjką. Kobieta w Siljestad była co najmniej paranoiczką. Jak tylko weszłyśmy do wewnątrz, przyleciała zaraz jakbyśmy miały co najmniej ukraść wszystko co tam stało. Zamówiłyśmy po hamburgerze z sałatą i dressingiem. Czekając na jedzenie, na podjeździe usłyszałyśmy głośny klakson. To Viggo, mąż Moniki, pędził samochodem z przyczepą do domu, niemal prosto z Oslo, z Norway Cup 2010. Śmiał się z nas, że tak powoli jedziemy i przepowiedział, że w takim tempie to na miejscu będziemy za tydzień. Poczęstował nas 2 puszkami coli, chciał nam jeszcze wcisnąć wino, ale odmówiłyśmy. Kiedy odjechał w dal wróciłyśmy do sklepo-kafejki. Kobita za ladą, na zapytanie Moniki, czy możemy prosić o wodę, powiedziała że bidony możemy sobie napełnić w toalecie. Może brzmi to dziwnie, ale woda z kranu w Norwegii jest równie dobra co butelkowa i nawet nie trzeba jej gotować. Ale mogła nam też nalać tej wody z kranu w kuchni… Jakaś dziwna była, podejrzliwa jak nie Norweżka.
Znowu zjechałyśmy na E134. Całe szczęście było niemal całkiem w dół. Pęd powietrza zmusił mnie do wdziania czegoś cieplejszego. Nie żałowałam, że od początku założyłam długie spodnie rowerowe, bo nie ma to jak grzać czterdzieści kilka kilosów na godzinę w dobrym ubranku.
Po kilku kilometrach znowu zjechałyśmy na boczną odnogę E134. Trasa wiodła dalej mało uczęszczaną drogą, wzdłuż której burzliwie płyną większy potok. W Norwegii nazywają to elv (czyli rzeka), ale na moje oko, przypominało to raczej większy potok niż rzekę. No cóż, bywa i tak. Zjeżdżając w dół napotkałyśmy miłą staruszkę z psem, dziarsko podążającą na wycieczkę. Zamieniłyśmy kilka słów, coś o psach, pogodzie i naszej wycieczce. Siwawa, acz całkiem rześka babcia pożyczyła nam również miłej drogi, po czym zniknęłyśmy jej z oczu.
I dalej zjazd, zjazd, miły zjazd!! Zbliżałyśmy się do Åkrafjorden. Na najbliższym kampingu w sklepie młody sprzedawca poinstruował nas jak dalej jechać. Wzięłyśmy jeszcze tylko mały odpoczynek w betonowym tunelu, na zewnątrz bowiem zaczęło trochę kropić.
Przed nami była kolejna, stara pocztowa droga, z mniejszymi, wykutymi chyba niemal ręcznie tunelami w skałach. Pierwszy z nich był chyba najdłuższy, 300 metrów. W połowie tunelu zaczęło nam kapać na głowy a pogłębiająca się ciemność (te mniejsze, niemal turystyczne tunele są nieoświetlone) potęgowały mroczne wrażenia. Echo niosło wyśmienicie, szum gum odbijał się od skał, tarcie hamulców słyszało się potrójnie!! O ile ja znosiłam to całkiem dobrze, o tyle Monica miała stracha jak cholera!! Śmiałam się z niej do rozpuku, przed każdym wjazdem musiała się chyba w duchu pomodlić!
Tymczasem droga dalej pięła się pod górę. Na tym etapie, trochę już zmęczone łapałyśmy doła. Nie wiedziałyśmy ile jeszcze do najbliższego campingu, a i na dworze zaczęło się ściemniać. Coraz częściej robiłyśmy pauzy by zagryźć batonem energetycznym. Morale spadały, oj spadały… Jednak na jednym z przystanków spotkałyśmy turystkę, trochę znającą okolicę. Oznajmiła nam że kamping jest tuż, tuż, ok. 6 km. Niemal jak anioł spadła nam z nieba tą wiadomością. Nabrałyśmy nadziei, że nie będziemy nocować na dziko.
W końcu znalazłyśmy się na campingu, gdzie w deszczu rozłożyłyśmy nowy, czerwony namiot. Próba generalna!!
Po wczorajszym wyczerpującym dniu, kiedy to padłam o północy, obudziłam się nieco przed 11.00. W hyttcie było ciepło jakby co najmniej diabeł palił w piecu. Bez chwili zwłoki otworzyłam okno. Monica, która myślała że jest mi zimno nie odważyła się zakręcić grzejnika i prawie się ugotowała. Jak to Norweżka.
W tym miejscu napomknę, że kiedy przyjechałyśmy na kemping nikogo nie było w recepcji. Jak tu się zakwaterować myślałyśmy. Zmęczenie dawało się we znaki, więc „luknęłyśmy” na hytty, z kluczami wiszącymi w zamku. Okazało się, że można zająć hyttę bez uprzedniej rezerwacji, jeśli jest wolna i nie ma w niej śladów żywego ducha. Ponieważ w naszej nikogo takiego nie było (tylko pozostawiony mały bukiecik zerwanych zapewne wczesnego ranka kwiatków od poprzednich mieszkańców), zajęłyśmy ją bez większego wahania.
Rano, a raczej niemal w południe, wypełzłyśmy w poszukiwaniu kogoś z personelu. W budce przy wjeździe nadal nikogo nie było. Monica zaczęła się martwić jak zapłacimy za nocleg. No cóż, norweska uczciwość. W sumie też poczuwałam się do zapłaty, więc raczej nie wchodziła w rachubę ucieczka. W Polsce pewno każdy by uciekł cichcem przed 9.00 byle nie płacić. Darmowy nocleg?
Już na początku trasy czekał nas krótki zjazd a potem ostry podjazd. Pierwszym punktem dzisiejszej trasy był Røldal. Wczoraj dojechałyśmy zaledwie do granic miasta, ale dzisiaj czekał nas wjazd, ostro pod górę po pierwszych 6-7 km. W Røldal mijałyśmy pod drodze masę campingów, miejsc noclegowych w prywatnych kwaterach i hoteli. Przy jednym z nich B&B Hotell skończyła się nasza sielanka, więc tu wzięłyśmy pierwszy postój przed drogą pod górę. Lody, cola, i chwila odpoczynku przy stoliku.
Røldal - Kryping, start© Sinead
Droga od hotelu prowadziła pod górę ostrymi zakrętami. Co niemal 200-300 metrów obżerałam krzaki z malinami, których było zatrzęsienie. No i całkiem słodkie i duże!!
Oczywiście podjazd pod górę i maliny były dobrym pretekstem do odpoczynku. Najgorsza była ściana E134, do której wkrótce dotarłyśmy. Masakra. Ale niedługo potem wjechałyśmy w boczną drogę, omijając kolejny tunel, Røldaltunnelen.
Czas na kibelek ;)© Sinead
Tutaj musiałam się zatrzymac na małe co nieco… w krzaczki.
W dole mijany tunel© Sinead
Byłyśmy na wysokości 898 m npm. Widoki rozciągały się coraz piękniejsze i słońce coraz częściej przezierało przez chmury. Całe szczęście nie padało, choć jeszcze parę dni temu, na stronie pogodowej zapowiadali spory deszcz. Jednym słowem miałyśmy szczęście. Rowerowałyśmy zboczami doliny Håradalen. Tym razem korciły nas jagody, duże, soczyste i słodkie!!
Håradalen© Sinead
Niedługo potem w oddali zamajaczył widok jeziora Reinsvatnet. Im dalej jechałyśmy tym większą miałyśmy nadzieję na coraz piękniejsze widoki, i jak się później okazało nasze apetyty zostały zaspokojone.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Nie sposób było oprzeć się „cykaniu” zdjęć. Po naszej prawej stronie miałyśmy nagi szczyt Killestadnuten (1236 m npm) a niedaleko przed nami stację wyciągu narciarskiego, bowiem w sezonie mieści się tutaj centrum narciarskie. Latem panuje tu błoga cisza i ślady wszelkiego białego szaleństwa znikają.
Nieługo znowu tysiączek na wysokości© Sinead
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Już nie mogłyśmy się doczekać zjazdu. Ledwo pedałując mijałyśmy nagie skały starej drogi pocztowej. Kiedyś była tu faktycznie droga, którą furgonetki pocztowe dostarczały pocztę. Oczywiście jest to dalej część E134, ale mało kto jeździ teraz tą trasą. Pojedyncze samochody turystów, jeden dom na szczycie, w którym można przenocować. Akurat właściciele robili mały remont i patrząc jak się męczymy pod górę, pozdrowili nas serdecznie. Jeśli się pojawiały jakieś samochody były to często bobile [czyt.bubile], czyli caravany. Podróżując po okolicach nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to bardzo popularny sposób spędzania wakacji i wolnego czasu.
Wrażenie robiły również owcze kupy, które gęsto usiewały starą asfaltową drogę. Właścicielki kup, przestraszone na nasz widok głośno meczały, a my im odpowiadałyśmy, co rozbawiało nas tak do rozpuku, że tor jazdy przypominał jazdę po pijaku.
Zdjęcie z wycieczki rowerowej© Sinead
Trzeba jednak przyznać, że droga choć pod górę, dostarczała mnóstwa przyjemnych doznań. Monumentalne wierzchołki starych, zwietrzałych gór, potoki tworzące niezliczone kaskady z szumiącą wodą, robiły wrażenie. Chciało się i chciało jechać dalej tą trasą. Coraz więcej ciekawych rzeczy nam się trafiały, nawet wybielały czaszki jakiegoś zwierza. W końcu po osiągnięciu szczytu na wysokości 1080 m npm widoki zaczęły na nam szybciej uciekać. No cóż, przyjemność jazdy w dół…
Wkrótce pojawiło się jezioro Gorsvatnet, u którego brzegu ramoliły się czterościenne skały. W wąskiej dolinie w dole, zamajaczyły serpentyny drogi, którą dalej miałyśmy jechać. Równolegle niemal biegła trasa E134, a w oddali znowu dojrzałyśmy wjazd do kolejnego tunelu Siljestadtunnelen. Oznaczało to, że za niedługo musimy opuścić tę przepiękną trasę, a szkoda…
Stara droga pocztowa© Sinead
Serpentyny, done by M.Breitve© Sinead
Niestety, wszystko co przyjemne szybko się kończy, więc znowu musiałyśmy wrócić na E134. Ujechawszy kawałek, czując ssanie w żołądkach, zaparkowałyśmy przy niewielkim sklepiku z restauracyjką. Kobieta w Siljestad była co najmniej paranoiczką. Jak tylko weszłyśmy do wewnątrz, przyleciała zaraz jakbyśmy miały co najmniej ukraść wszystko co tam stało. Zamówiłyśmy po hamburgerze z sałatą i dressingiem. Czekając na jedzenie, na podjeździe usłyszałyśmy głośny klakson. To Viggo, mąż Moniki, pędził samochodem z przyczepą do domu, niemal prosto z Oslo, z Norway Cup 2010. Śmiał się z nas, że tak powoli jedziemy i przepowiedział, że w takim tempie to na miejscu będziemy za tydzień. Poczęstował nas 2 puszkami coli, chciał nam jeszcze wcisnąć wino, ale odmówiłyśmy. Kiedy odjechał w dal wróciłyśmy do sklepo-kafejki. Kobita za ladą, na zapytanie Moniki, czy możemy prosić o wodę, powiedziała że bidony możemy sobie napełnić w toalecie. Może brzmi to dziwnie, ale woda z kranu w Norwegii jest równie dobra co butelkowa i nawet nie trzeba jej gotować. Ale mogła nam też nalać tej wody z kranu w kuchni… Jakaś dziwna była, podejrzliwa jak nie Norweżka.
Znowu zjechałyśmy na E134. Całe szczęście było niemal całkiem w dół. Pęd powietrza zmusił mnie do wdziania czegoś cieplejszego. Nie żałowałam, że od początku założyłam długie spodnie rowerowe, bo nie ma to jak grzać czterdzieści kilka kilosów na godzinę w dobrym ubranku.
Norweska rzeka, nie pamiętam jak się nazywa...© Sinead
Po kilku kilometrach znowu zjechałyśmy na boczną odnogę E134. Trasa wiodła dalej mało uczęszczaną drogą, wzdłuż której burzliwie płyną większy potok. W Norwegii nazywają to elv (czyli rzeka), ale na moje oko, przypominało to raczej większy potok niż rzekę. No cóż, bywa i tak. Zjeżdżając w dół napotkałyśmy miłą staruszkę z psem, dziarsko podążającą na wycieczkę. Zamieniłyśmy kilka słów, coś o psach, pogodzie i naszej wycieczce. Siwawa, acz całkiem rześka babcia pożyczyła nam również miłej drogi, po czym zniknęłyśmy jej z oczu.
I dalej zjazd, zjazd, miły zjazd!! Zbliżałyśmy się do Åkrafjorden. Na najbliższym kampingu w sklepie młody sprzedawca poinstruował nas jak dalej jechać. Wzięłyśmy jeszcze tylko mały odpoczynek w betonowym tunelu, na zewnątrz bowiem zaczęło trochę kropić.
Odpoczynek w tunelu dla pieszych© Sinead
Przed nami była kolejna, stara pocztowa droga, z mniejszymi, wykutymi chyba niemal ręcznie tunelami w skałach. Pierwszy z nich był chyba najdłuższy, 300 metrów. W połowie tunelu zaczęło nam kapać na głowy a pogłębiająca się ciemność (te mniejsze, niemal turystyczne tunele są nieoświetlone) potęgowały mroczne wrażenia. Echo niosło wyśmienicie, szum gum odbijał się od skał, tarcie hamulców słyszało się potrójnie!! O ile ja znosiłam to całkiem dobrze, o tyle Monica miała stracha jak cholera!! Śmiałam się z niej do rozpuku, przed każdym wjazdem musiała się chyba w duchu pomodlić!
Monica© Sinead
Tymczasem droga dalej pięła się pod górę. Na tym etapie, trochę już zmęczone łapałyśmy doła. Nie wiedziałyśmy ile jeszcze do najbliższego campingu, a i na dworze zaczęło się ściemniać. Coraz częściej robiłyśmy pauzy by zagryźć batonem energetycznym. Morale spadały, oj spadały… Jednak na jednym z przystanków spotkałyśmy turystkę, trochę znającą okolicę. Oznajmiła nam że kamping jest tuż, tuż, ok. 6 km. Niemal jak anioł spadła nam z nieba tą wiadomością. Nabrałyśmy nadziei, że nie będziemy nocować na dziko.
W końcu znalazłyśmy się na campingu, gdzie w deszczu rozłożyłyśmy nowy, czerwony namiot. Próba generalna!!
- DST 77.80km
- Teren 15.30km
- Czas 04:49
- VAVG 16.15km/h
- VMAX 59.90km/h
- Temperatura 18.0°C
- Kalorie 1318kcal
- Podjazdy 1064m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 sierpnia 2010
Kategoria NORWAY
Vågsli - Røldal
06.08.2010
W piątek miałam w pracy wolne… tak w prezencie po dyżurze weekendowym.
O 9.20 załadowałam rower z sakwami do Haukeliekspressen, autobusu kursującego między Bergen a Oslo. W Norwegii można bowiem przewozić rowery niemal we wszystkich autobusach, i tych miejskich i tych na dalszych trasach. Oczywiście zależy to również od ilości miejsca, ale generalnie zawsze ono jest. No więc trasę z Haugesund do Vågsli jakoś przeżyłam, chociaż na trasie dosiadła się grupa francuskich nastolatków drących trepa na całego. Przemiła atmosfera i błoga cisza z mnóstwem miejsca urwała się nagle po przejściu tego „młodzieżowego” huraganu. Pani kierowca, Elizabeth (na dłuższych trasach kierowca się przedstawia pasażerom przez mikrofon), ograniczyła się do poinformowania, że na końcu autobusu znajduje się automat z kawą a całkiem z tyłu kibelek.
Pominę autobusowe wrażenia, bo to nie bussblog. W końcu ok. 12.40 dotarłam do Vågsli, znanego centrum sportów zimowych w sezonie, który trwa tutaj do połowy czerwca. Tutaj też sporo Haugesundczyków ma swoje hytty, do których wyruszają niemal w każdy weekend, nie wspominając o świętach Wielkanocnych.
No więc na miejscu czekała na mnie kumpela, Monica, która wcześniej sprowadziła tu sobie rower. Po kilkugodzinnym odpoczynku i obiedzie, widząc że słońce nam dopisuje, postanowiłyśmy wyruszyć. Co prawda, zanim to nastąpiło, nastała godzina 18.30, ale tutaj słońce świeci długo.
Ruszyłyśmy na północny zachód, drogą E134. W zasadzie większość naszej trasy prowadziła tą drogą, z wyjątkiem pobocznych dróg omijających tunele, których mnóstwo było na trasie. W Norwegii większość tuneli jest nieprzejezdnych dla rowerzystów i motocykli, ale niemal zawsze wytyczone są alternatywne trasy dla jednośladów.
Na początku nie wiedziałyśmy, gdzie się zatrzymamy. Postanowiłyśmy jechać dopóki było widno. Po kilku kilometrach okazało się, że czeka nas podjazd, i to całkiem długi, więc czas był na małą przerwę i sesję zdjęciową.
Tutaj też po raz pierwszy zjechałyśmy z głównej drogi by ominąć Vågslitunnelen. Droga pięła się pod górę i coraz częściej musiałyśmy robić małe przerwy, by zaciągnąć łyk zapasów picia z bidona. Na dwóch kółkach wspięłyśmy się na 1016 m. npm. a póżniej 1028, by chwilę później odpocząć na względnie płaksim odcinku.
Tutaj w okolicy korciło nas by poszukać kesza, ale z racji tego, że nie miałyśmy za dużo czasu, zrezygnowałyśmy z poszukiwań. Po drodze kilku rowerzystów i pieszych turystów pozdrowiło nas w geście solidarności.
Pogoda wciąż dopisywała, słońce oświetlało drogę na zboczach gór, nie było chwili, bez westchnień zachwytu nad widokami. Chłonęłam ciszę, póki mogłam, gdyż niedługo potem czas było wrócić na ruchliwą E134. Nagie skały starych gór Haukeli porośnięta niskopienną roślinnością i jagodami, korciły by co chwila się zatrzymywać.
Znalazłyśmy się 1007 m npm, ale piękne widoki rewanżowały wysiłek jaki musiałam włożyć w te podjazdy. Całe szczęście miałyśmy jesze 13 km przed najtrudniejszym dzisiaj podjazdem.
Wkrótce wjechałyśmy z powrotem na E134, jadąc wzdłuż brzegu jeziora Ståvatnet. Zbliżałyśmy się do granicy Telemark i Hordaland, dwóch norweskich „województw” [fylke].
Przy drodze zahaczyłyśmy o „kafejkę”, którą okazała się wielki indiański wigwam, „zarządzany” przez jednego dziarskiego, starszego Norwega. Właśnie żegnał poprzednią grupę turystów pakujących się do samochodu, by przywitać nas. Postanowiłyśmy zjeść co nieco słodkiego i wybór padł na norweskie wafle z dżemem na wierzchu. Zagadałyśmy chwilę, pałaszując słodkości. Przemiły Norweg powoli pakował manatki, wylewając obok namiotu gorącą wodę, gdzie grzały się parówki. Na ścianach wigwamu wisiały zdjęcia, z których wynikało, że jest hodowcą świń, jeszcze jakiś czarnych w dodatku. On w środku swojego stada, karmiący świniaki, które nawet wyglądały na zadowolone.
Na koniec cyknął nam zdjęcie i pożegnał, życząc nam powodzenia w trasie. Zrobiło się jeszcze milej.
Dalej po przekroczeniu granicy z Hordaland, znalazłyśmy się w gminie [kommune] Røldal. Cały czas pedałowałyśmy na zachód. Droga wiodła tym razem niemal środkiem jeziora Ulevåvatnet, czyniąc widoki coraz piękniejszymi i urzekającymi. Skrzeczące mewy i inne ptactwo, mimo samochodów nas mijających, znów przypomniały o dzikości przyrody. Wkrótce miałyśmy zjechać z trasy omijając jeden z dłuższych tuneli na naszej drodze, Haukelitunnelen, mający długość 5682 m. No i zaczęły się „schody”, czyli podjazd…
Tutaj jeszcze jestem uśmiechnięta, dalszych zdjęć nie ma, bo wyglądam na nich jek zdjęta z krzyża, he, he .
Droga pięła się znowu pod górę. Była godzina 21.26, kiedy osiągnęłyśmy najwyższy punkt trasy 1148 m npm. Nieco przed zatrzymałyśmy się by podziwiać tunel z zewnątrz. Ktoś kto jedzie przez niego, nawet nie wie, że nad ich głowami płynie sobie np. potok, tworząc mały wodospad!! Jazda przez ciemny tunel z rzędem oświetlenia we wnętrz nijak równa się z tym co można zobaczyć na zewnątrz. Biedni kierowcy, jak dużo tracą!!
W okolicy też natknęłyśmy się na resztki tegorocznego śniegu!! Obowiązkowo zdjęcie!!
Przez następne niemal 7 km rozkoszowałyśmy się zjazdem o 107 metrów w dół, ale na nas czekał jeszcze jeden szaleńczy zjazd. Na 6 km obniżyłyśmy loty aż o 403 m. Nie licząc jakiegoś błędnego odczytu z GPS, który pokazał prędkość 179 km/h, zjeżdżałyśmy naprawdę szybko, miejscami blisko 60 km/h. Akurat nieco wcześniej trochę popadało, więc zrobiło się wilgotno i „przeszczepy” zaczęły marznąć. Tak więc gnane byłyśmy jeszcze obniżającą się temperaturą. Z niecierpliwością wyglądałam jakiegoś miejsca na biwakowanie, ale nic z tego. Wkrótce jednak bo stromej jeździe serpentynami boczną drogą, ujrzałyśmy tabliczkę z napisem „Campingplass”. Odetchnąwszy z ulgą, o godz. 22.31 zakończyłyśmy wycieczkę na 635 m npm.
Nocleg wzięłyśmy w hyttcie, małym drewnianym i ogrzewanym domku. Chyba padłyśmy od razu… film mi się chyba urwał!! :)
W piątek miałam w pracy wolne… tak w prezencie po dyżurze weekendowym.
O 9.20 załadowałam rower z sakwami do Haukeliekspressen, autobusu kursującego między Bergen a Oslo. W Norwegii można bowiem przewozić rowery niemal we wszystkich autobusach, i tych miejskich i tych na dalszych trasach. Oczywiście zależy to również od ilości miejsca, ale generalnie zawsze ono jest. No więc trasę z Haugesund do Vågsli jakoś przeżyłam, chociaż na trasie dosiadła się grupa francuskich nastolatków drących trepa na całego. Przemiła atmosfera i błoga cisza z mnóstwem miejsca urwała się nagle po przejściu tego „młodzieżowego” huraganu. Pani kierowca, Elizabeth (na dłuższych trasach kierowca się przedstawia pasażerom przez mikrofon), ograniczyła się do poinformowania, że na końcu autobusu znajduje się automat z kawą a całkiem z tyłu kibelek.
Pominę autobusowe wrażenia, bo to nie bussblog. W końcu ok. 12.40 dotarłam do Vågsli, znanego centrum sportów zimowych w sezonie, który trwa tutaj do połowy czerwca. Tutaj też sporo Haugesundczyków ma swoje hytty, do których wyruszają niemal w każdy weekend, nie wspominając o świętach Wielkanocnych.
No więc na miejscu czekała na mnie kumpela, Monica, która wcześniej sprowadziła tu sobie rower. Po kilkugodzinnym odpoczynku i obiedzie, widząc że słońce nam dopisuje, postanowiłyśmy wyruszyć. Co prawda, zanim to nastąpiło, nastała godzina 18.30, ale tutaj słońce świeci długo.
Jeszcze tylko inauguracyjne zdjecie i ruszamy!© Sinead
Ruszyłyśmy na północny zachód, drogą E134. W zasadzie większość naszej trasy prowadziła tą drogą, z wyjątkiem pobocznych dróg omijających tunele, których mnóstwo było na trasie. W Norwegii większość tuneli jest nieprzejezdnych dla rowerzystów i motocykli, ale niemal zawsze wytyczone są alternatywne trasy dla jednośladów.
Na początku nie wiedziałyśmy, gdzie się zatrzymamy. Postanowiłyśmy jechać dopóki było widno. Po kilku kilometrach okazało się, że czeka nas podjazd, i to całkiem długi, więc czas był na małą przerwę i sesję zdjęciową.
Teraz ja :)© Sinead
Panoramka© Sinead
Tutaj też po raz pierwszy zjechałyśmy z głównej drogi by ominąć Vågslitunnelen. Droga pięła się pod górę i coraz częściej musiałyśmy robić małe przerwy, by zaciągnąć łyk zapasów picia z bidona. Na dwóch kółkach wspięłyśmy się na 1016 m. npm. a póżniej 1028, by chwilę później odpocząć na względnie płaksim odcinku.
Na jednym z pagorkowych szczytow!!© Sinead
Tutaj w okolicy korciło nas by poszukać kesza, ale z racji tego, że nie miałyśmy za dużo czasu, zrezygnowałyśmy z poszukiwań. Po drodze kilku rowerzystów i pieszych turystów pozdrowiło nas w geście solidarności.
Pogoda wciąż dopisywała, słońce oświetlało drogę na zboczach gór, nie było chwili, bez westchnień zachwytu nad widokami. Chłonęłam ciszę, póki mogłam, gdyż niedługo potem czas było wrócić na ruchliwą E134. Nagie skały starych gór Haukeli porośnięta niskopienną roślinnością i jagodami, korciły by co chwila się zatrzymywać.
W drodze!!© Sinead
Znalazłyśmy się 1007 m npm, ale piękne widoki rewanżowały wysiłek jaki musiałam włożyć w te podjazdy. Całe szczęście miałyśmy jesze 13 km przed najtrudniejszym dzisiaj podjazdem.
Wkrótce wjechałyśmy z powrotem na E134, jadąc wzdłuż brzegu jeziora Ståvatnet. Zbliżałyśmy się do granicy Telemark i Hordaland, dwóch norweskich „województw” [fylke].
Przy drodze zahaczyłyśmy o „kafejkę”, którą okazała się wielki indiański wigwam, „zarządzany” przez jednego dziarskiego, starszego Norwega. Właśnie żegnał poprzednią grupę turystów pakujących się do samochodu, by przywitać nas. Postanowiłyśmy zjeść co nieco słodkiego i wybór padł na norweskie wafle z dżemem na wierzchu. Zagadałyśmy chwilę, pałaszując słodkości. Przemiły Norweg powoli pakował manatki, wylewając obok namiotu gorącą wodę, gdzie grzały się parówki. Na ścianach wigwamu wisiały zdjęcia, z których wynikało, że jest hodowcą świń, jeszcze jakiś czarnych w dodatku. On w środku swojego stada, karmiący świniaki, które nawet wyglądały na zadowolone.
Na koniec cyknął nam zdjęcie i pożegnał, życząc nam powodzenia w trasie. Zrobiło się jeszcze milej.
Witamy w tipi!! Niemal przystanek Alaska :)© Sinead
Dalej po przekroczeniu granicy z Hordaland, znalazłyśmy się w gminie [kommune] Røldal. Cały czas pedałowałyśmy na zachód. Droga wiodła tym razem niemal środkiem jeziora Ulevåvatnet, czyniąc widoki coraz piękniejszymi i urzekającymi. Skrzeczące mewy i inne ptactwo, mimo samochodów nas mijających, znów przypomniały o dzikości przyrody. Wkrótce miałyśmy zjechać z trasy omijając jeden z dłuższych tuneli na naszej drodze, Haukelitunnelen, mający długość 5682 m. No i zaczęły się „schody”, czyli podjazd…
Tu za Ulevålvatnet© Sinead
Tutaj jeszcze jestem uśmiechnięta, dalszych zdjęć nie ma, bo wyglądam na nich jek zdjęta z krzyża, he, he .
Droga pięła się znowu pod górę. Była godzina 21.26, kiedy osiągnęłyśmy najwyższy punkt trasy 1148 m npm. Nieco przed zatrzymałyśmy się by podziwiać tunel z zewnątrz. Ktoś kto jedzie przez niego, nawet nie wie, że nad ich głowami płynie sobie np. potok, tworząc mały wodospad!! Jazda przez ciemny tunel z rzędem oświetlenia we wnętrz nijak równa się z tym co można zobaczyć na zewnątrz. Biedni kierowcy, jak dużo tracą!!
Haukelitunnelen z zewnatrz© Sinead
W okolicy też natknęłyśmy się na resztki tegorocznego śniegu!! Obowiązkowo zdjęcie!!
Resztki sniegu na starej 134 :)© Sinead
Przez następne niemal 7 km rozkoszowałyśmy się zjazdem o 107 metrów w dół, ale na nas czekał jeszcze jeden szaleńczy zjazd. Na 6 km obniżyłyśmy loty aż o 403 m. Nie licząc jakiegoś błędnego odczytu z GPS, który pokazał prędkość 179 km/h, zjeżdżałyśmy naprawdę szybko, miejscami blisko 60 km/h. Akurat nieco wcześniej trochę popadało, więc zrobiło się wilgotno i „przeszczepy” zaczęły marznąć. Tak więc gnane byłyśmy jeszcze obniżającą się temperaturą. Z niecierpliwością wyglądałam jakiegoś miejsca na biwakowanie, ale nic z tego. Wkrótce jednak bo stromej jeździe serpentynami boczną drogą, ujrzałyśmy tabliczkę z napisem „Campingplass”. Odetchnąwszy z ulgą, o godz. 22.31 zakończyłyśmy wycieczkę na 635 m npm.
Nocleg wzięłyśmy w hyttcie, małym drewnianym i ogrzewanym domku. Chyba padłyśmy od razu… film mi się chyba urwał!! :)
Rowery, wyprawa Vågsli-Røldal© Sinead
- DST 37.58km
- Teren 10.00km
- Czas 03:24
- VAVG 11.05km/h
- VMAX 59.90km/h
- Temperatura 17.0°C
- Kalorie 699kcal
- Podjazdy 1120m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 sierpnia 2010
Kategoria Do i z pracy
Tygodniówka igjen
Do i z pracy, głównie w małym deszczu (02-05.08.2010)
- DST 21.50km
- Czas 01:05
- VAVG 19.85km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 sierpnia 2010
Kategoria Geocaching, NORWAY
Skokland znowu
Po pracy długo się zastanawiałam czy ruszyć "cztery litery" czy nie. W końcu o 18.00 postanowienie zapadło. W zanadrzu miałam jedno jeszcze zadanie - "zasadzenie" kesza, mojego pierwszego w Norwegii. W pudełku po rozpuszczalnym mleczku do kawy, ze szczelną pokrywką załądowałam piłeczkę golfową, naszywkę opencachingową, drewniany krzyżyk na rzemyku znaleziony podczas ostatniej wyprawy po wyspie Lysøya, logbook z ołówkiem i zalaminowaną informację czym jest znalezisko. Wszystko to szczelnie zapakowane w woreczek strunowy miało stanowić mojego kesza.
Pogoda nawet dopisywała, po dniu z deszczem, wyszło wspaniałe słońce i po drodze musiałam się rozbierać. Nawet podciągnęłam rękawy i nogawki, bo zrobiło się cholernie ciepło.
W końcu zjechałam z królewskiej "47" (R47-Riksveien) w boczną asfaltową drogę, bez żadnego samochodu, skręcając na wschód. Jechało się spokojnie, pośród ogrodzonych pastwisk, ułożonych pozornie bezładnie po zielonych wzgórzach i pagórkach. Gdzie niegdzie kawałek drogi prowadził przez las a potem asfaltówka wspięła się pod górę. Chwilę nawet zastanawiałam się czy nie zawrócić, gdyż moja "wspinaczkowa" forma raczej kiepsko ostatnio. Ale chęć dojechania do końca drogi wygrała. Wszak kesz był już podpisany, że dziś został założony, więc musiałam jechać dalej.
Chciałam dojechać do niewielkiego jeziorka, które już w oddali majaczyło. Niestety, ogrodzenie pod prądem i koniec drogi uniemożliwiły mi to. Pozsotało mi więc znalezienie miłego miejsca na schowanie kesza. Wybór padł na zwał kamieni pod jednym z drzew, tuż za ogrodzeniem. Namierzyłam koordynaty i skrzętnie go ukryłam. Chwilkę jeszcze rozkoszowałam się widokami i ciszą, by wziąć zakręt o 180 stopni i wrócić do domu.
Pogoda nawet dopisywała, po dniu z deszczem, wyszło wspaniałe słońce i po drodze musiałam się rozbierać. Nawet podciągnęłam rękawy i nogawki, bo zrobiło się cholernie ciepło.
W drodze do Skokland© Sinead
W końcu zjechałam z królewskiej "47" (R47-Riksveien) w boczną asfaltową drogę, bez żadnego samochodu, skręcając na wschód. Jechało się spokojnie, pośród ogrodzonych pastwisk, ułożonych pozornie bezładnie po zielonych wzgórzach i pagórkach. Gdzie niegdzie kawałek drogi prowadził przez las a potem asfaltówka wspięła się pod górę. Chwilę nawet zastanawiałam się czy nie zawrócić, gdyż moja "wspinaczkowa" forma raczej kiepsko ostatnio. Ale chęć dojechania do końca drogi wygrała. Wszak kesz był już podpisany, że dziś został założony, więc musiałam jechać dalej.
Pastwiska Skokland© Sinead
Chciałam dojechać do niewielkiego jeziorka, które już w oddali majaczyło. Niestety, ogrodzenie pod prądem i koniec drogi uniemożliwiły mi to. Pozsotało mi więc znalezienie miłego miejsca na schowanie kesza. Wybór padł na zwał kamieni pod jednym z drzew, tuż za ogrodzeniem. Namierzyłam koordynaty i skrzętnie go ukryłam. Chwilkę jeszcze rozkoszowałam się widokami i ciszą, by wziąć zakręt o 180 stopni i wrócić do domu.
Skokland, na krańcu drogi© Sinead
- DST 14.00km
- Teren 4.00km
- Czas 00:57
- VAVG 14.74km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Kategoria Do i z pracy
Tygodniówka
Akurat w tym tygodniu wypadziki do pracy przemieszane z krótkimi przejażdżkami w okolicy i do znajomych. Trochę w deszczu, ale do tego już przywykłam i mi nie przeszkadza :)
Jazda od 26.07-01.08, średnio tylko 6 kilosów na dzień :(
Jazda od 26.07-01.08, średnio tylko 6 kilosów na dzień :(
- DST 42.70km
- Czas 02:20
- VAVG 18.30km/h
- VMAX 34.70km/h
- Temperatura 19.0°C
- Kalorie 312kcal
- Podjazdy 231m
- Sprzęt Brosik
- Aktywność Jazda na rowerze